Nastała dziwna moda. Na eko i trendy. Zwłaszcza wśród
młodych. O ile eko można zrozumieć, o tyle trendy do końca nie ogarniam.
Zresztą, nie tylko ja.
Spotkałam dzisiaj przy sklepie spożywczym w naszej wsi, a konkretnie pod Żabką, moją dalszą sąsiadkę Zochę. Tak, tę samą, o której wcześniej pisałam, że ogólnie fajna z niej kobieta, tylko strasznie hałaśliwa. Bez przerwy mówi, na ogół nie dopuszczając innych do słowa.
Tego dnia było podobnie. Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej. Ucieszyła się na mój widok, jak się domyślam, wyłącznie dlatego, że napatoczyła jej się wierna słuchaczka. Od razu więc zarzuciła mnie potokiem słów.
- Muszę ci się pożalić, bo już nie wiem, co mam robić – usłyszałam na dzień dobry. – Ja się chyba zabiję!
Zocha lubi dramatyzować. Ponadto „zabija się” średnio dziesięć razy w tygodniu. Prócz tego stale ma ochotę kogoś za coś „zamordować”. Oczywiście czysto teoretycznie. Dlatego nikt nie bierze jej słów na poważnie. Gdy więc kolejny raz wspomniała o rzekomym samobójstwie, które niby się wydarzy, a w gruncie rzeczy nie będzie miało miejsca, próbowałam z niej zażartować.
- Tak? – niby się dziwiłam. – Kiedy i czym? – spytałam głupkowato. – Mam nadzieję, że wybrałaś lekką śmierć. Nie warto zbyt długo cierpieć…
Nie dokończyłam zdania, bo poczułam na sobie przenikliwy, pełny nienawiści wzrok sąsiadki. Dokładnie taki sam, jaki całkiem niedawno zauważyłam w oczach rozpłodowego byka, który pasł się w obejściu Zochy, kiedy ostatnio ją odwiedziłam. Opatrznie włożyłam wtedy czerwoną bluzkę. Na szczęście byk odgrodzony był wysoką, metalową siatką. Zocha ode mnie, niestety, nie.
Jak się okazało jej żal był bardzo głęboki i dotyczył dwóch córek i synowej. Zdziwiłam się, bo znam je dobrze i jak się potocznie mówi, nie było się do czego przyczepić. To samo powiedziałam Zośce.
- No, właśnie, właśnie! – żaliła się. – Z boku tak to wygląda. Ale, gdybyś pomieszkała z nimi chociaż przez tydzień, kto wie, czy nie zaliczyłabyś wariatkowa. Skaranie boskie z nimi mam!
Moja znajoma lubi przesadzać, więc wariatkowo z gruntu wydało mi się niedorzeczne. Cierpliwie jednak czekałam, aż zapozna mnie ze szczegółami swoich relacji z córkami i synową. Przyznam, nieszczególnie byłam tego ciekawa, ale wiedziałam, że nawet nie mam co protestować, bo i tak muszę tego wysłuchać. Są bowiem na tym świecie rzeczy, na które nie mamy wpływu. Tak jak nie mamy wpływu, na przykład, na anomalia pogodowe. Zocha po części taka właśnie była. Jak już się gdzieś u kogoś pojawiała lub kogoś spotykała na swojej drodze, zwykle przetaczała się wokół niego, jak nie przymierzając, trąba powietrzna. W obawie więc o nieciekawy dalszy rozwój sytuacji, wolałam wysłuchać jej do końca.
- Moja lodówka zapełniona jest po brzegi różnymi sałatami, jarzynami, jakimiś egzotycznymi owocami, które pierwszy raz widzę na oczy – zaczęła swoje biadolenie. - No, uwierz mi, zapchana po sam wierzch, tak, że serów i wędlin nie mam gdzie włożyć, nie mówiąc o reszcie – żaliła się, a potem dodała:
- Te wariatki jedzą samą trawę! Na okrągło sałatę! Szpinak, marchewkę, brokuły, owoce. Ba, przygotowują nawet sałatki z bambusa! Piją jakieś dziwne koktajle. Nie tkną chleba ani mięsa. To nie do pomyślenia!
Rzeczywiście dla Zochy, która nade wszystko ceniła sobie szynkę i boczek, nie do pomyślenia. Próbowałam wziąć trochę w obronę jej córki i synową, tłumacząc, że to, co jedzą jest akurat zdrowe, ale chyba zrobiłam to nieudolnie, bo tylko ją tym jeszcze bardziej rozsierdziłam. Uraczyła mnie więc kolejną porcją żalu.
- Codziennie przygotowuje porządne śniadanie, solidny obiad i kolację, a te małpiszony niczego nie chcą tknąć! Bo albo jest nie eko, albo nie trendy! – złościła się Zocha.
- Nie rozumiem. Jak to, nie trendy? – zdziwiłam się.
Sąsiadka jednak szybko mi to wyjaśniła. Ich zdaniem (córek i synowej) pewnych produktów teraz po prostu się nie je. Jedne zbyt tuczą, inne są naszpikowane chemią, jeszcze inne nie są na topie. Po prostu wyszły z mody. Tak, tak! Moda w jedzeniu, jak się okazało, a czego byłam nieświadoma, też obowiązuje.
- Sałatka jarzynowa z majonezem jest passe! – pokrzykiwała Zocha. – Kotlety w panierce także. Teraz modny jest schab w migdałach albo w wiórkach kokosowych. Dziki ryż i brązowy makaron, które na talerzu wyglądają, jakby dopiero co zwymiotował je kot. I w zasadzie chyba podobnie smakują. No i te dziwne sałaty i sałatki! Niby każda inna, a smakują tak samo. I wszystkie przyrządzane w ten sam sposób. Króluje w nich ser feta albo mozzarella. Sałatka grecka, włoska, turecka i Bóg wie jeszcze jaka. Tylko polskiej jakoś brak. A to przecież królowa wszystkich sałatek! Zupełnie tego nie rozumiem.
Zocha rozgadała się na dobre, włączając w to lokalny patriotyzm i trudno było zakończyć rozmowę, bo stale wynajdowała inny temat. Wszystkie jednak oscylowały wokół jednego, czyli odżywiania się. Zdradziła też, że kiedyś jedna z jej córek kupiła nazbyt wiele roszponki i potem połowy trzeba było się pozbyć, bo zwyczajnie sałata straciła świeżość. A, jako że moja znajoma jest bardzo oszczędna, żal było po prostu wyrzucić ją do kubła na śmieci, więc nakarmiła nimi króliki. Szybko tego pożałowała, bo nieszczęsne króliki dostały rozwolnienia i trzeba było wezwać do nich weterynarza.
Bywało, że same dziewczyny podrzucały domowym zwierzętom coś do jedzenia, gdy im nie smakowało, albo trzeba było pozbyć się resztek, czy obierków.
- Dasz wiarę? – pytała. – Niedawno znalazłam koło budy psa kokos, a raczej to, co z niego zostało. Co sobie o nas pomyślą sąsiedzi?
- Pewnie uznały, że z powodzeniem może zastąpić piłkę i rzuciły mu, żeby się trochę pobawił – palnęłam, kolejny raz denerwując sąsiadkę.
Tymczasem Zośka nie odpuszczała i dalej narzekała.
- Zrewidowały mi lodówkę i wszystkie szafki kuchenne. Co było nie eko, wyrzuciły do kosza, albo wrzuciły kurom do zjedzenia.
Okazało się, że kury poczęstowane zostały, między innymi, całą masą różnego rodzaju przypraw w proszku. Taka kura z reguły głupia jest i zwykle smakuje jej to, co nam akurat nie smakuje. Nikt przy normalnych zmysłach nie tknąłby przecież piasku, ani drobnych kamyków. A kura, i owszem! Przyprawy też im widocznie zasmakowały. Tyle że biedna Zocha na drugi dzień, na widok słaniających się na nogach kur, o mało co nie dostała palpitacji serca.
- Naprawdę dziwię się, że przeżyły. Dwa dni nic nie jadły. Prawie nie wstawały na nogi. Takie były słabe - relacjonowała sąsiadka wydarzenia ze swojego podwórka.
Potem jeszcze to i owo musiałam wysłuchać na temat hodowanych przez nią świń i krów. Ale, co było robić. Jak mus to mus! Kwestia „wybiedzonych” córek też poruszana była przez nią wielokrotnie.
- Wyglądają jak trzy ćwierci do śmierci! Mają ponad dwadzieścia lat, ale co to za kobiety! Dziecka nie urodzą, bo nie starczy im na to sił! – narzekała. – Z niczego nie wzięło się powiedzenie, że jesteś tym, co jesz. Jesz rośliny, wyglądasz jak roślina. Jak tak dalej pójdzie, to niebawem będą chodziły z torebką w jednej ręce i kroplówką w drugiej – podsumowała.
Nie omieszkała też wspomnieć, że ponadto ciągle chodzą poirytowane. Byle drobiazg jest w stanie wyprowadzić ich z równowagi.
- Stale skaczą sobie do oczu, przez co atmosfera w domu jest nie do zniesienia - biadoliła.
Jakoś mnie to nie zdziwiło. Nieraz próbowałam różnych diet i można rzec, że znam to z autopsji. Samymi warzywami i owocami można zaspokoić głód tylko na chwilę. Ponadto ciągłe odmawianie sobie słodkich potraw i smakowitych mięsnych kęsów może i wychodzi nam na zdrowie, ale za to prowadzi do frustracji. Czy zatem nie lepiej jest mieć trochę kilogramów więcej, ale przynajmniej być w dobrym humorze?
Średnio interesowało mnie, jak Zośka radzi sobie z nową modą, którą córki usiłowały wprowadzić w jej dotąd konserwatywnym domu. I pewnie nigdy nie wróciłabym do tego tematu, ale niebawem okazało się, że cała „afera” ma ciąg dalszy. Gdy więc spotkałam ją jakiś czas później, nie mogłam ukryć zdziwienia. Zośka tryumfowała. Brakowało tylko słynnego gestu i okrzyku Marcinkiewicza: Yes! Yes! Tak bardzo była zaaferowana.
- Wyobraź sobie, znalazłam sposób, żeby wybić im eko i trendy z głowy! – chwaliła się sąsiadka.
Zdradziła, że trochę kosztowało ją to grosza, ale jak utrzymywała, rzecz warta była każdych pieniędzy.
- Cztery stówy! Po dwie na łebka! Tyle im zapłaciłam! – relacjonowała.
Okazało się, że po sąsiedzku wynajęli pokój na wakacje dwaj młodzi i bardzo urodziwi młodzieńcy. Przyjechali z Warszawy i zamierzali zostać w naszej wsi przez dwa tygodnie. Uznali, że to dobra baza wypadowa w góry, a kwatery znacznie tańsze niż w górskich miejscowościach. Córki Zośki od razu oszalały na ich punkcie, czego raczej nie można było powiedzieć o chłopakach. A właściwie mężczyznach, bo mieli około trzydziestki. Z gruntu było widać, zdaniem sąsiadki, że są z tych, co dziewczyny zaliczają, bynajmniej nie mając zamiaru z żadną z nich się wiązać. W obawie więc, żeby nie stało się to najgorsze, Zocha postanowiła temu zapobiec. A przy okazji upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Zapłaciła im, by zerwali znajomość z jej córkami.
- Powiecie im, że nie interesują was skóry ani kości – wymusiła na chłopakach. – Może, gdyby miały bardziej kobiece kształty… Może wtedy bylibyście nimi zainteresowani.
Niektórzy mężczyźni już tak mają, że wolą zarobić niż stracić na kobietach. Dwójka warszawiaków najwidoczniej należała do tej grupy, bo propozycja Zochy została przyjęta bez zastrzeżeń.
- Nie uwierzysz! Poskutkowało! – Cieszyła się sąsiadka, mając nadzieję, że dzięki temu jej córki wreszcie trochę zmądrzeją.
„Porzucone” dziewuchy bowiem jeszcze tego samego dnia, jak utrzymywała sąsiadka, poprosiły swoją matkę, by ta przygotowała im pyszne, choć nieco kaloryczne pierogi z mięsem i skwarkami.
- Świetnie! – Wyraziłam swoją pochwałę, której, znając Zochę, z gruntu oczekiwała. – A co z produktami, tak zwanymi ekologicznymi, których wcześniej zakupiły całą masę? – spytałam w trosce o jej kury, kaczki i króliki.
- No i tu jest problem. Nikt tego nie chce tknąć – zmartwiła się Zocha. – Wszyscy mają sałaty po dziurki w nosie. Masło, mleko, jaja i mięso mamy własne. Bez antybiotyków i innego dziadostwa, więc ich nie kupowały. Ale, co zrobić z zakupionymi przez nich egzotycznymi owocami i roślinami? To się nadaje tylko na kompostownik… A różne przyprawy i inne badziewie? A poza tym, jaką mamy pewność, że te wszystkie sprowadzone z daleka owoce i warzywa rzeczywiście mają coś wspólnego z ekologią, skoro, by przebyć tak daleką drogę, muszą być wcześniej potraktowane konserwantami?
- Nigdy nie będziemy mieć – przyznałam. - Ale nawet, jeśli nie są eko, to nadal są trendy. Ktoś się na to skusi. A może oddać za darmo na OLX? – zastanawiałam się, radząc jej z głębi serca.
Zocha kręciła tylko przekornie głową. Jest przecież kobietą oszczędną i praktyczną. Jak ją znam, gotowa nakarmić tym swoje krowy, albo kozy. Osobiście, jeśli już, polecałabym jednak wybrać kozy. One już tak mają, że wszystko potrafią skonsumować, nawet stare cholewki. I nigdy nie chorują!
Spotkałam dzisiaj przy sklepie spożywczym w naszej wsi, a konkretnie pod Żabką, moją dalszą sąsiadkę Zochę. Tak, tę samą, o której wcześniej pisałam, że ogólnie fajna z niej kobieta, tylko strasznie hałaśliwa. Bez przerwy mówi, na ogół nie dopuszczając innych do słowa.
Tego dnia było podobnie. Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej. Ucieszyła się na mój widok, jak się domyślam, wyłącznie dlatego, że napatoczyła jej się wierna słuchaczka. Od razu więc zarzuciła mnie potokiem słów.
- Muszę ci się pożalić, bo już nie wiem, co mam robić – usłyszałam na dzień dobry. – Ja się chyba zabiję!
Zocha lubi dramatyzować. Ponadto „zabija się” średnio dziesięć razy w tygodniu. Prócz tego stale ma ochotę kogoś za coś „zamordować”. Oczywiście czysto teoretycznie. Dlatego nikt nie bierze jej słów na poważnie. Gdy więc kolejny raz wspomniała o rzekomym samobójstwie, które niby się wydarzy, a w gruncie rzeczy nie będzie miało miejsca, próbowałam z niej zażartować.
- Tak? – niby się dziwiłam. – Kiedy i czym? – spytałam głupkowato. – Mam nadzieję, że wybrałaś lekką śmierć. Nie warto zbyt długo cierpieć…
Nie dokończyłam zdania, bo poczułam na sobie przenikliwy, pełny nienawiści wzrok sąsiadki. Dokładnie taki sam, jaki całkiem niedawno zauważyłam w oczach rozpłodowego byka, który pasł się w obejściu Zochy, kiedy ostatnio ją odwiedziłam. Opatrznie włożyłam wtedy czerwoną bluzkę. Na szczęście byk odgrodzony był wysoką, metalową siatką. Zocha ode mnie, niestety, nie.
Jak się okazało jej żal był bardzo głęboki i dotyczył dwóch córek i synowej. Zdziwiłam się, bo znam je dobrze i jak się potocznie mówi, nie było się do czego przyczepić. To samo powiedziałam Zośce.
- No, właśnie, właśnie! – żaliła się. – Z boku tak to wygląda. Ale, gdybyś pomieszkała z nimi chociaż przez tydzień, kto wie, czy nie zaliczyłabyś wariatkowa. Skaranie boskie z nimi mam!
Moja znajoma lubi przesadzać, więc wariatkowo z gruntu wydało mi się niedorzeczne. Cierpliwie jednak czekałam, aż zapozna mnie ze szczegółami swoich relacji z córkami i synową. Przyznam, nieszczególnie byłam tego ciekawa, ale wiedziałam, że nawet nie mam co protestować, bo i tak muszę tego wysłuchać. Są bowiem na tym świecie rzeczy, na które nie mamy wpływu. Tak jak nie mamy wpływu, na przykład, na anomalia pogodowe. Zocha po części taka właśnie była. Jak już się gdzieś u kogoś pojawiała lub kogoś spotykała na swojej drodze, zwykle przetaczała się wokół niego, jak nie przymierzając, trąba powietrzna. W obawie więc o nieciekawy dalszy rozwój sytuacji, wolałam wysłuchać jej do końca.
- Moja lodówka zapełniona jest po brzegi różnymi sałatami, jarzynami, jakimiś egzotycznymi owocami, które pierwszy raz widzę na oczy – zaczęła swoje biadolenie. - No, uwierz mi, zapchana po sam wierzch, tak, że serów i wędlin nie mam gdzie włożyć, nie mówiąc o reszcie – żaliła się, a potem dodała:
- Te wariatki jedzą samą trawę! Na okrągło sałatę! Szpinak, marchewkę, brokuły, owoce. Ba, przygotowują nawet sałatki z bambusa! Piją jakieś dziwne koktajle. Nie tkną chleba ani mięsa. To nie do pomyślenia!
Rzeczywiście dla Zochy, która nade wszystko ceniła sobie szynkę i boczek, nie do pomyślenia. Próbowałam wziąć trochę w obronę jej córki i synową, tłumacząc, że to, co jedzą jest akurat zdrowe, ale chyba zrobiłam to nieudolnie, bo tylko ją tym jeszcze bardziej rozsierdziłam. Uraczyła mnie więc kolejną porcją żalu.
- Codziennie przygotowuje porządne śniadanie, solidny obiad i kolację, a te małpiszony niczego nie chcą tknąć! Bo albo jest nie eko, albo nie trendy! – złościła się Zocha.
- Nie rozumiem. Jak to, nie trendy? – zdziwiłam się.
Sąsiadka jednak szybko mi to wyjaśniła. Ich zdaniem (córek i synowej) pewnych produktów teraz po prostu się nie je. Jedne zbyt tuczą, inne są naszpikowane chemią, jeszcze inne nie są na topie. Po prostu wyszły z mody. Tak, tak! Moda w jedzeniu, jak się okazało, a czego byłam nieświadoma, też obowiązuje.
- Sałatka jarzynowa z majonezem jest passe! – pokrzykiwała Zocha. – Kotlety w panierce także. Teraz modny jest schab w migdałach albo w wiórkach kokosowych. Dziki ryż i brązowy makaron, które na talerzu wyglądają, jakby dopiero co zwymiotował je kot. I w zasadzie chyba podobnie smakują. No i te dziwne sałaty i sałatki! Niby każda inna, a smakują tak samo. I wszystkie przyrządzane w ten sam sposób. Króluje w nich ser feta albo mozzarella. Sałatka grecka, włoska, turecka i Bóg wie jeszcze jaka. Tylko polskiej jakoś brak. A to przecież królowa wszystkich sałatek! Zupełnie tego nie rozumiem.
Zocha rozgadała się na dobre, włączając w to lokalny patriotyzm i trudno było zakończyć rozmowę, bo stale wynajdowała inny temat. Wszystkie jednak oscylowały wokół jednego, czyli odżywiania się. Zdradziła też, że kiedyś jedna z jej córek kupiła nazbyt wiele roszponki i potem połowy trzeba było się pozbyć, bo zwyczajnie sałata straciła świeżość. A, jako że moja znajoma jest bardzo oszczędna, żal było po prostu wyrzucić ją do kubła na śmieci, więc nakarmiła nimi króliki. Szybko tego pożałowała, bo nieszczęsne króliki dostały rozwolnienia i trzeba było wezwać do nich weterynarza.
Bywało, że same dziewczyny podrzucały domowym zwierzętom coś do jedzenia, gdy im nie smakowało, albo trzeba było pozbyć się resztek, czy obierków.
- Dasz wiarę? – pytała. – Niedawno znalazłam koło budy psa kokos, a raczej to, co z niego zostało. Co sobie o nas pomyślą sąsiedzi?
- Pewnie uznały, że z powodzeniem może zastąpić piłkę i rzuciły mu, żeby się trochę pobawił – palnęłam, kolejny raz denerwując sąsiadkę.
Tymczasem Zośka nie odpuszczała i dalej narzekała.
- Zrewidowały mi lodówkę i wszystkie szafki kuchenne. Co było nie eko, wyrzuciły do kosza, albo wrzuciły kurom do zjedzenia.
Okazało się, że kury poczęstowane zostały, między innymi, całą masą różnego rodzaju przypraw w proszku. Taka kura z reguły głupia jest i zwykle smakuje jej to, co nam akurat nie smakuje. Nikt przy normalnych zmysłach nie tknąłby przecież piasku, ani drobnych kamyków. A kura, i owszem! Przyprawy też im widocznie zasmakowały. Tyle że biedna Zocha na drugi dzień, na widok słaniających się na nogach kur, o mało co nie dostała palpitacji serca.
- Naprawdę dziwię się, że przeżyły. Dwa dni nic nie jadły. Prawie nie wstawały na nogi. Takie były słabe - relacjonowała sąsiadka wydarzenia ze swojego podwórka.
Potem jeszcze to i owo musiałam wysłuchać na temat hodowanych przez nią świń i krów. Ale, co było robić. Jak mus to mus! Kwestia „wybiedzonych” córek też poruszana była przez nią wielokrotnie.
- Wyglądają jak trzy ćwierci do śmierci! Mają ponad dwadzieścia lat, ale co to za kobiety! Dziecka nie urodzą, bo nie starczy im na to sił! – narzekała. – Z niczego nie wzięło się powiedzenie, że jesteś tym, co jesz. Jesz rośliny, wyglądasz jak roślina. Jak tak dalej pójdzie, to niebawem będą chodziły z torebką w jednej ręce i kroplówką w drugiej – podsumowała.
Nie omieszkała też wspomnieć, że ponadto ciągle chodzą poirytowane. Byle drobiazg jest w stanie wyprowadzić ich z równowagi.
- Stale skaczą sobie do oczu, przez co atmosfera w domu jest nie do zniesienia - biadoliła.
Jakoś mnie to nie zdziwiło. Nieraz próbowałam różnych diet i można rzec, że znam to z autopsji. Samymi warzywami i owocami można zaspokoić głód tylko na chwilę. Ponadto ciągłe odmawianie sobie słodkich potraw i smakowitych mięsnych kęsów może i wychodzi nam na zdrowie, ale za to prowadzi do frustracji. Czy zatem nie lepiej jest mieć trochę kilogramów więcej, ale przynajmniej być w dobrym humorze?
Średnio interesowało mnie, jak Zośka radzi sobie z nową modą, którą córki usiłowały wprowadzić w jej dotąd konserwatywnym domu. I pewnie nigdy nie wróciłabym do tego tematu, ale niebawem okazało się, że cała „afera” ma ciąg dalszy. Gdy więc spotkałam ją jakiś czas później, nie mogłam ukryć zdziwienia. Zośka tryumfowała. Brakowało tylko słynnego gestu i okrzyku Marcinkiewicza: Yes! Yes! Tak bardzo była zaaferowana.
- Wyobraź sobie, znalazłam sposób, żeby wybić im eko i trendy z głowy! – chwaliła się sąsiadka.
Zdradziła, że trochę kosztowało ją to grosza, ale jak utrzymywała, rzecz warta była każdych pieniędzy.
- Cztery stówy! Po dwie na łebka! Tyle im zapłaciłam! – relacjonowała.
Okazało się, że po sąsiedzku wynajęli pokój na wakacje dwaj młodzi i bardzo urodziwi młodzieńcy. Przyjechali z Warszawy i zamierzali zostać w naszej wsi przez dwa tygodnie. Uznali, że to dobra baza wypadowa w góry, a kwatery znacznie tańsze niż w górskich miejscowościach. Córki Zośki od razu oszalały na ich punkcie, czego raczej nie można było powiedzieć o chłopakach. A właściwie mężczyznach, bo mieli około trzydziestki. Z gruntu było widać, zdaniem sąsiadki, że są z tych, co dziewczyny zaliczają, bynajmniej nie mając zamiaru z żadną z nich się wiązać. W obawie więc, żeby nie stało się to najgorsze, Zocha postanowiła temu zapobiec. A przy okazji upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Zapłaciła im, by zerwali znajomość z jej córkami.
- Powiecie im, że nie interesują was skóry ani kości – wymusiła na chłopakach. – Może, gdyby miały bardziej kobiece kształty… Może wtedy bylibyście nimi zainteresowani.
Niektórzy mężczyźni już tak mają, że wolą zarobić niż stracić na kobietach. Dwójka warszawiaków najwidoczniej należała do tej grupy, bo propozycja Zochy została przyjęta bez zastrzeżeń.
- Nie uwierzysz! Poskutkowało! – Cieszyła się sąsiadka, mając nadzieję, że dzięki temu jej córki wreszcie trochę zmądrzeją.
„Porzucone” dziewuchy bowiem jeszcze tego samego dnia, jak utrzymywała sąsiadka, poprosiły swoją matkę, by ta przygotowała im pyszne, choć nieco kaloryczne pierogi z mięsem i skwarkami.
- Świetnie! – Wyraziłam swoją pochwałę, której, znając Zochę, z gruntu oczekiwała. – A co z produktami, tak zwanymi ekologicznymi, których wcześniej zakupiły całą masę? – spytałam w trosce o jej kury, kaczki i króliki.
- No i tu jest problem. Nikt tego nie chce tknąć – zmartwiła się Zocha. – Wszyscy mają sałaty po dziurki w nosie. Masło, mleko, jaja i mięso mamy własne. Bez antybiotyków i innego dziadostwa, więc ich nie kupowały. Ale, co zrobić z zakupionymi przez nich egzotycznymi owocami i roślinami? To się nadaje tylko na kompostownik… A różne przyprawy i inne badziewie? A poza tym, jaką mamy pewność, że te wszystkie sprowadzone z daleka owoce i warzywa rzeczywiście mają coś wspólnego z ekologią, skoro, by przebyć tak daleką drogę, muszą być wcześniej potraktowane konserwantami?
- Nigdy nie będziemy mieć – przyznałam. - Ale nawet, jeśli nie są eko, to nadal są trendy. Ktoś się na to skusi. A może oddać za darmo na OLX? – zastanawiałam się, radząc jej z głębi serca.
Zocha kręciła tylko przekornie głową. Jest przecież kobietą oszczędną i praktyczną. Jak ją znam, gotowa nakarmić tym swoje krowy, albo kozy. Osobiście, jeśli już, polecałabym jednak wybrać kozy. One już tak mają, że wszystko potrafią skonsumować, nawet stare cholewki. I nigdy nie chorują!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz