poniedziałek, 7 września 2015

Zależy, jak na to spojrzeć - felieton

Znane jest powiedzenie „z boku wszystko wygląda inaczej”. To oczywiste i raczej trudne do podważenia. W przypadku mojego męża, który zawsze i we wszystkim stara się dostrzec drugie dno, absolutnie niemożliwe.
Tak było i tamtego dnia, kiedy z dwójką naszych znajomych postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę po ziemi sandomierskiej i zwiedzić okoliczne zabytki, a przy okazji wpaść również do niedalekiego Łańcuta. Osławiony Zespół Zamkowo-Pałacowy, czyli zamek, powozownia, stajnie, oranżeria i storczykarnia słynne są w całej Europie. Grzechem byłoby ich nie zobaczyć, więc ruszyliśmy ochoczo w ślad za przewodniczką, radzi niezmiernie, że oto tu przed sobą mamy światowej klasy przepiękne okazy muzealne i roślinne. Jednym słowem było czym oko nacieszyć.
Humor psuł nam trochę mój mąż, który co jakiś czas starał się zabłysnąć swoją elokwencją i wiedzą historyczną, wtrącając swoje przysłowiowe pięć groszy, zawracając głowę przewodniczce. Najczęściej jednak mówił na temat innych zamków, albo w ogóle nie na temat. Biedna kobieta niemal za każdym razem sprowadzała go na ziemię, czyli do właściwego miejsca, w tym wypadku na zamek w Łańcucie. Mało tego, stale słyszeliśmy: „A tu się pan myli!”, albo „A nieprawda!”,  „A nie ma pan racji!”. Dziwiłam się, jak ta bardzo sympatyczna i miła kobieta to wytrzymuje. Gdybym była na jej miejscu, już dawno zdzieliłabym go czymś ciężkim. Najlepiej jakimś lichtarzem, których pełno było pod ręką.
Na szczęście w końcu zniechęcony kolejnym „I znów się pan myli!” odpuścił i przestał się odzywać. Myliłby się każdy, sądząc, że długo tak wytrzyma. Ledwo tylko opuściliśmy zamek, by przejść do powozowni, drepcząc mi po piętach, buczał coś pod nosem. Dokładniej mówiąc, „nadawał” pod adresem przewodniczki. W pierwszej chwili pomyślałam, że jest na nią zły i teraz zamierza się odkuć za to, że tak, a nie inaczej go potraktowała. Szybko jednak musiałam zweryfikować swoje domysły i właściwie przyznać mu rację.
- Dobrze jej się gada! Mądrala jedna! – mamrotał mi do ucha, tak, by inni zwiedzający nie słyszeli. – Gdyby na mnie przez kilka wieków pracowało kilka, a może kilkaset tysięcy biedaków za miskę zupy, też miałbym dzisiaj taki zamek, i to wszystko tutaj! – wskazał ręką przylegające do niego budowle i przepiękny park.
W powozowni było jeszcze gorzej. Kiedy usłyszał, że zgromadzono tam największą ilość karet i innych powozów w Europie, i wszystko to należało do jednej rodziny, i nawet królowie nie posiadali aż takiej kolekcji, jak Potoccy w Łańcucie - syczał ze złości.
- Tego w ogóle nie powinno się pokazywać ludziom! To wszystko, razem z zamkiem, to jest ewidentny, wielki pomnik ówczesnego niewolnictwa! Czym tu się przechwalać?! To raczej wstyd na cały świat, że kilka czy kilkanaście osób potrafiło tak wyzyskiwać biednych ludzi, żeby pławić się w przepychu i szpanować przed innymi. Że też ludzie nie potrafią tego dostrzec! Na co jednej, czy dwóm osobom kilkadziesiąt powozów! – grzmiał.
Potem napomknął, że na jego samochód nikt nie musiał harować, oprócz niego oczywiście, i że to jest prawdziwy powód do dumy.
- Tylko spójrz. To są same stare dryndy. Chciałbyś jeździć czymś takim? Bez klimatyzacji? – próbowałam żartem rozładować sytuację. – Pomyśl, ile by cię kasował mechanik… A gdzie tu podłączyć GPS? Chyba koniowi w zadek…
Mąż jednak był nieprzejednany. Uparcie tkwił przy swoim i w przepięknym zamku widział zupełnie coś innego, niż wszyscy inni zwiedzający.
W drodze z powozowni do storczykarni sama zaczęłam się nad tym zastanawiać. Bo jak tu nie przyznać mu racji, skoro rzeczywiście, gdyby nie tysiące rąk biedaków przez całe życie pracujących na możnowładców, nie byłoby ani tego pięknego zamku, ani całej reszty. Starałam się jednak dostrzec plus całej tej sytuacji.
- Zobacz, ilu tu jest pracowników. W muzeum w każdej sali stoi jakaś pani i pilnuje, żeby ktoś przypadkiem czegoś nie zniszczył, albo nie zwinął. Są sprzątaczki, ogrodnicy, kierowcy, robotnicy budowlani, którzy nieustająco coś remontują, konserwatorzy zabytków, kustosz, ochroniarze, bileterki, panie klozetowe – wyliczałam. – Wszyscy przynajmniej mają pracę.
- Jasne! – znów syknął. – Z naszych podatków! Nie dość, że przez kilka wieków gnębiono biednych wieśniaków, i choć „jaśnie państwo” dawno już nie żyją, to nawet po ich śmierci, teraz na odmianę my, wciąż musimy oddawać im pańszczyznę, czy jak kto woli, haracz! Utrzymywać ten pomnik niewolnictwa! Ty wiesz, ile na to idzie kasy?! – pokrzykiwał. – Gdyby to wszystko sprzedać razem z tymi meblami, obrazami i wszelkimi innymi kosztownościami, nasz rząd miałby czym załatać dziurę budżetową, dofinansować Narodowy Fundusz Zdrowia…
- Tak, wiem! I pewnie jeszcze wykarmić wszystkie głodne dzieci…
- A żebyś wiedziała! To są pieniądze naszych przodków i nasze! Złodzieje jedne!
Słuchając go, sama powoli zaczynałam się nakręcać i myśleć podobnie. No cóż, punkt widzenia podobno zależy od punktu siedzenia. Na szczęście zachowałam trochę zdrowego rozsądku i żeby nie popaść w paranoję, postanowiłam trzymać się od męża kilkadziesiąt kroków z tyłu. Dla własnego bezpieczeństwa.
Z oranżerii i storczykarni niewiele pamiętam, poza tym, że było tak straszliwie duszno i szybko musiałam się ewakuować. A to, co zdążyłam w biegu zobaczyć, wydawało mi się mocno przereklamowane. Krótko mówiąc, nic specjalnego. Za to park był całkiem ładny, ale mąż nie bardzo miał ochotę się nim zachwycać. Błędem było zwiedzać go w porze obiadowej z pustymi brzuchami. Cała nasza czwórka wspólnie więc uznała, że bez dwóch zdań, większa atrakcja czeka nas w tutejszych restauracjach.
Wieczorem, kiedy wróciliśmy już do domu, a potem położyliśmy się do łóżek, długo nie mogłam zasnąć. A kiedy wreszcie zasnęłam, przyśnił mi się straszny sen. Zobaczyłam w nim łańcucki zamek. Tuż przed jego głównym wejściem stała jakaś rozegzaltowana grupka ludzi i głośno coś pokrzykiwała. Na ich czele stał mąż i jakiś gość, którego twarz do złudzenia przypominała twarz Lenina, tylko wąsy miał jak Marks, albo Engels, jakoś ich nie rozróżniam, i mały berecik na głowie. Obok niego wiernie tkwił nasz minister zdrowia i Jurek Owsiak, którego zresztą bardzo szanuję i podziwiam, i wszyscy domagali się, żeby sprzedać ten nieszczęsny zamek. Zaś nasza przewodniczka walczyła o niego jak lwica, choć swoim wyglądem przypominała małą, potulną sarenkę. Gdzieś z głębi parku nadciągały posiłki, tabuny sprzątaczek i babć klozetowych, ogrodników, robotników budowlanych i różnych innych postaci. W dłoniach mieli świeczniki, jakieś metalowe siedemnasto, czy osiemnastowieczne naczynia, i wszyscy krzyczeli coś pod adresem mojego męża.

Przerażona, niemal z krzykiem zerwałam się ze snu. Tej nocy bez proszków uspokajających się nie obeszło. Nie wiem, kiedy znów dam się namówić na jakąś wycieczkę. No chyba że na grzyby w jakieś lasy. Ale też nie mogę mieć pewności, czy mąż na przykład nie zacznie domagać się wycięcia tu i ówdzie drzew, albo nie zacznie snuć jakiejś teorii spiskowej względem tego, że w lesie jest zbyt mało grzybów. No bo może ktoś je wcześniej ukradł…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz