Znane jest powiedzenie „z boku wszystko wygląda inaczej”.
To oczywiste i raczej trudne do podważenia. W przypadku mojego męża, który
zawsze i we wszystkim stara się dostrzec drugie dno, absolutnie niemożliwe.
Tak było i tamtego dnia, kiedy z dwójką naszych znajomych
postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę po ziemi sandomierskiej i zwiedzić
okoliczne zabytki, a przy okazji wpaść również do niedalekiego Łańcuta.
Osławiony Zespół Zamkowo-Pałacowy, czyli zamek, powozownia, stajnie, oranżeria
i storczykarnia słynne są w całej Europie. Grzechem byłoby ich nie zobaczyć,
więc ruszyliśmy ochoczo w ślad za przewodniczką, radzi niezmiernie, że oto tu
przed sobą mamy światowej klasy przepiękne okazy muzealne i roślinne. Jednym
słowem było czym oko nacieszyć.
Humor psuł nam trochę mój mąż, który co jakiś czas starał
się zabłysnąć swoją elokwencją i wiedzą historyczną, wtrącając swoje
przysłowiowe pięć groszy, zawracając głowę przewodniczce. Najczęściej jednak mówił
na temat innych zamków, albo w ogóle nie na temat. Biedna kobieta niemal za
każdym razem sprowadzała go na ziemię, czyli do właściwego miejsca, w tym
wypadku na zamek w Łańcucie. Mało tego, stale słyszeliśmy: „A tu się pan
myli!”, albo „A nieprawda!”, „A nie ma
pan racji!”. Dziwiłam się, jak ta bardzo sympatyczna i miła kobieta to
wytrzymuje. Gdybym była na jej miejscu, już dawno zdzieliłabym go czymś
ciężkim. Najlepiej jakimś lichtarzem, których pełno było pod ręką.
Na szczęście w końcu zniechęcony kolejnym „I znów się pan
myli!” odpuścił i przestał się odzywać. Myliłby się każdy, sądząc, że długo tak
wytrzyma. Ledwo tylko opuściliśmy zamek, by przejść do powozowni, drepcząc mi
po piętach, buczał coś pod nosem. Dokładniej mówiąc, „nadawał” pod adresem
przewodniczki. W pierwszej chwili pomyślałam, że jest na nią zły i teraz
zamierza się odkuć za to, że tak, a nie inaczej go potraktowała. Szybko jednak
musiałam zweryfikować swoje domysły i właściwie przyznać mu rację.
- Dobrze jej się gada! Mądrala jedna! – mamrotał mi do
ucha, tak, by inni zwiedzający nie słyszeli. – Gdyby na mnie przez kilka wieków
pracowało kilka, a może kilkaset tysięcy biedaków za miskę zupy, też miałbym
dzisiaj taki zamek, i to wszystko tutaj! – wskazał ręką przylegające do niego
budowle i przepiękny park.
W powozowni było jeszcze gorzej. Kiedy usłyszał, że
zgromadzono tam największą ilość karet i innych powozów w Europie, i wszystko
to należało do jednej rodziny, i nawet królowie nie posiadali aż takiej
kolekcji, jak Potoccy w Łańcucie - syczał ze złości.
- Tego w ogóle nie powinno się pokazywać ludziom! To
wszystko, razem z zamkiem, to jest ewidentny, wielki pomnik ówczesnego
niewolnictwa! Czym tu się przechwalać?! To raczej wstyd na cały świat, że kilka
czy kilkanaście osób potrafiło tak wyzyskiwać biednych ludzi, żeby pławić się w
przepychu i szpanować przed innymi. Że też ludzie nie potrafią tego dostrzec!
Na co jednej, czy dwóm osobom kilkadziesiąt powozów! – grzmiał.
Potem napomknął, że na jego samochód nikt nie musiał
harować, oprócz niego oczywiście, i że to jest prawdziwy powód do dumy.
- Tylko spójrz. To są same stare dryndy. Chciałbyś
jeździć czymś takim? Bez klimatyzacji? – próbowałam żartem rozładować sytuację.
– Pomyśl, ile by cię kasował mechanik… A gdzie tu podłączyć GPS? Chyba koniowi
w zadek…
Mąż jednak był nieprzejednany. Uparcie tkwił przy swoim i
w przepięknym zamku widział zupełnie coś innego, niż wszyscy inni zwiedzający.
W drodze z powozowni do storczykarni sama zaczęłam się
nad tym zastanawiać. Bo jak tu nie przyznać mu racji, skoro rzeczywiście, gdyby
nie tysiące rąk biedaków przez całe życie pracujących na możnowładców, nie
byłoby ani tego pięknego zamku, ani całej reszty. Starałam się jednak dostrzec
plus całej tej sytuacji.
- Zobacz, ilu tu jest pracowników. W muzeum w każdej sali
stoi jakaś pani i pilnuje, żeby ktoś przypadkiem czegoś nie zniszczył, albo nie
zwinął. Są sprzątaczki, ogrodnicy, kierowcy, robotnicy budowlani, którzy
nieustająco coś remontują, konserwatorzy zabytków, kustosz, ochroniarze, bileterki,
panie klozetowe – wyliczałam. – Wszyscy przynajmniej mają pracę.
- Jasne! – znów syknął. – Z naszych podatków! Nie dość,
że przez kilka wieków gnębiono biednych wieśniaków, i choć „jaśnie państwo” dawno
już nie żyją, to nawet po ich śmierci, teraz na odmianę my, wciąż musimy
oddawać im pańszczyznę, czy jak kto woli, haracz! Utrzymywać ten pomnik
niewolnictwa! Ty wiesz, ile na to idzie kasy?! – pokrzykiwał. – Gdyby to
wszystko sprzedać razem z tymi meblami, obrazami i wszelkimi innymi
kosztownościami, nasz rząd miałby czym załatać dziurę budżetową, dofinansować
Narodowy Fundusz Zdrowia…
- Tak, wiem! I pewnie jeszcze wykarmić wszystkie głodne
dzieci…
- A żebyś wiedziała! To są pieniądze naszych przodków i
nasze! Złodzieje jedne!
Słuchając go, sama powoli zaczynałam się nakręcać i
myśleć podobnie. No cóż, punkt widzenia podobno zależy od punktu siedzenia. Na
szczęście zachowałam trochę zdrowego rozsądku i żeby nie popaść w paranoję,
postanowiłam trzymać się od męża kilkadziesiąt kroków z tyłu. Dla własnego
bezpieczeństwa.
Z oranżerii i storczykarni niewiele pamiętam, poza tym,
że było tak straszliwie duszno i szybko musiałam się ewakuować. A to, co
zdążyłam w biegu zobaczyć, wydawało mi się mocno przereklamowane. Krótko
mówiąc, nic specjalnego. Za to park był całkiem ładny, ale mąż nie bardzo miał
ochotę się nim zachwycać. Błędem było zwiedzać go w porze obiadowej z pustymi
brzuchami. Cała nasza czwórka wspólnie więc uznała, że bez dwóch zdań, większa
atrakcja czeka nas w tutejszych restauracjach.
Wieczorem, kiedy wróciliśmy już do domu, a potem położyliśmy
się do łóżek, długo nie mogłam zasnąć. A kiedy wreszcie zasnęłam, przyśnił mi
się straszny sen. Zobaczyłam w nim łańcucki zamek. Tuż przed jego głównym
wejściem stała jakaś rozegzaltowana grupka ludzi i głośno coś pokrzykiwała. Na
ich czele stał mąż i jakiś gość, którego twarz do złudzenia przypominała twarz
Lenina, tylko wąsy miał jak Marks, albo Engels, jakoś ich nie rozróżniam, i
mały berecik na głowie. Obok niego wiernie tkwił nasz minister zdrowia i Jurek
Owsiak, którego zresztą bardzo szanuję i podziwiam, i wszyscy domagali się,
żeby sprzedać ten nieszczęsny zamek. Zaś nasza przewodniczka walczyła o niego
jak lwica, choć swoim wyglądem przypominała małą, potulną sarenkę. Gdzieś z
głębi parku nadciągały posiłki, tabuny sprzątaczek i babć klozetowych,
ogrodników, robotników budowlanych i różnych innych postaci. W dłoniach mieli
świeczniki, jakieś metalowe siedemnasto, czy osiemnastowieczne naczynia, i
wszyscy krzyczeli coś pod adresem mojego męża.
Przerażona, niemal z krzykiem zerwałam się ze snu. Tej
nocy bez proszków uspokajających się nie obeszło. Nie wiem, kiedy znów dam się
namówić na jakąś wycieczkę. No chyba że na grzyby w jakieś lasy. Ale też nie
mogę mieć pewności, czy mąż na przykład nie zacznie domagać się wycięcia tu i
ówdzie drzew, albo nie zacznie snuć jakiejś teorii spiskowej względem tego, że
w lesie jest zbyt mało grzybów. No bo może ktoś je wcześniej ukradł…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz