poniedziałek, 7 września 2015

Wiejska celebrytka - felieton

Podobno najlepiej śmiać się z samego siebie. Ale, co robić, kiedy inni aż się o to proszą?
Wczoraj wybrałam się do sklepu po świeże pieczywo. Mieszkam na wsi, jak już Wam wiadomo, i do najbliższego sklepu mam około 700m. Już prawie byłam u celu, kiedy na swojej drodze zobaczyłam dobrze znaną mi postać, panią X, naszą wiejską celebrytkę. Na jej widok kąciki ust same uniosły mi się w górę i za nic nie chciały opaść. I to na długo przedtem, zanim stanęłyśmy na wprost siebie oko w oko i wymieniłyśmy kilka słów na powitanie. Pani X to osoba powszechnie znana w naszym lokalnym światku. Owszem, jest całkiem sympatyczna, ale ma to do siebie, że gdzie się tylko pojawi, od razu wzbudza powszechne zainteresowanie mieszkańców całej okolicy. Nie przejmuje się przy tym, jak jest odbierana. Trudno nie odnieść wrażenia, że hołduje zasadzie „nie ważne, co się o niej mówi. Ważne, że w ogóle się mówi”.
Tego dnia zaopatrzone w kijki do nord walkingu żwawo zmierzała drogą pod górkę, czyli dokładnie w przeciwnym kierunku do mojego. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie pewne drobne szczegóły. Otóż ubrana była, zważywszy, że jest maj i to raczej chłodny, w strój… do tenisa. Obcisły, biały tschert z krótkim rękawkiem uwydatniał wszystkie jej „wdzięki”, czyli fałdy, fałdki i fałdeczki. Zaś biała mini spódniczka w kontrafałdy ochoczo powiewała na wietrze. Gdyby jej metryka wskazywała nieco mniej lat, być może widok byłby niezgorszy. A tak wszystko wyglądało nieco śmiesznie. Przez ramię przewieszony miała jakiś sprzęt, dokładnie nie wiem, co to było, z którego rozbrzmiewały głośne słowa po niemiecku. Ktoś postronny mógłby rzec: Nic nadzwyczajnego. Kobieta po prostu wykorzystuje jednocześnie czas na sport i na naukę niemieckiego. Takie dwa w jednym. I to się chwali. Tylko, dlaczego tak głośno, pytałam siebie w myślach? Niemieckie słówka bowiem słychać było już z odległości chyba 50 m, a może i więcej. Rozbrzmiewały niczym z megafonu, powodując u mnie pewnego rodzaju skojarzenia.
- Czyżby znowu na nas napadli? – w mojej durnej głowie pojawiła się równie durnowata myśl. A wszystko dlatego, że brzmiało to jak przedwojenny komunikat. Znany mi oczywiście tylko z wojennych filmów. Brakowało jednakże tak charakterystycznego słowa „Achtung! Achtung!”, co pozwoliło mi mniemać, że na szczęście jestem w błędzie i tym samym nieco uspokoiło.
Tuż przed sklepem spotkałam znajome małżeństwo, mieszkańców naszej wsi, Henia i Anetkę.
- Widziałaś?! Widziałaś?! – Dopytywał się zaaferowany Henio, wskazując na oddalającą się postać, umówmy się, z megafonem przewieszonym przez ramię. – No, zdurniała kobita jak nic! – podsumował ją.
- A tam! Mamy demokrację. Wolno jej – przyznałam, choć w głębi duszy miałam mieszane odczucia. – A poza tym przynajmniej jest się z czego pośmiać – nie ukrywałam, że i mnie rozbawiła.
- A tak, tak! – natychmiast podchwyciła moje słowa Anetka, żona Henia. – A pamiętasz, jak w zeszłym roku maszerowała przez cały kościół, podążając do komunii, w tej kusej sukience z firmową metką na plecach? – na samo wspomnienie zaczęliśmy się wszyscy całkiem nieźle bawić.
Przypomniałam sobie bowiem, jak pewnie przez nieuwagę, choć inni twierdzili, że zrobiła to celowo, defiladowała z metką pewnej światowej i bardzo drogiej marki, zwisającej z tyłu przy szyi, gdzie zwykle znajduje się zamek albo wieszak. Metka była dość długa, a napis na niej wyjątkowo widoczny. Na początku nie mogłam pojąć, dlaczego nagle w kościele wszyscy bardzo się ożywili. Ani tym bardziej, dlaczego wracając od komunii byli tacy rozradowani. Ale kiedy zobaczyłam to na własne oczy…
- To jeszcze nic! – Henio nagle dostał olśnienia. Nieoczekiwanie przypomniał sobie inny, równie śmieszny epizod. – Wyobraź sobie – mówił do mnie – idąc któregoś roku w procesji Bożego Ciała, w pewnym momencie niemal obsiadły ją pszczoły. Oczywiście zaraz kilku mężczyzn rzuciło jej się na pomoc i udało się zapobiec tragedii – podśmiewywał się. -  Nie wiem, czym tak naprawdę się spryskała, że tak do niej lgnęły, ale zapewniała nas, że perfumami z górnej półki, bo od samego Callvina Klaina.
- Zauważyliście, że nasza kochana celebrytka jest na każdych wiejskich eventach? Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek jej zabrakło – podjęłam temat, choć nie wiem, czy słuszne, bo w końcu, co mi do tego. Niech sobie bywa, skoro lubi.
Jednakże prawdą jest, że bez niej jak dotąd nie odbyło się żadne wiejskie zebranie, spotkanie Koła Gospodyń Wiejskich, strażackie święto, czy festyn „na farskich ogrodach”. Jeśli coś dzieje się na grodzieckim zamku, w gminnej bibliotece, czy ośrodku kultury, nasza pani X dokłada starań, żeby koniecznie zaszczycić spotkanie swoją obecnością. Ale na tym nie koniec. Pani X, jak na celebrytkę przystało, obowiązkowo pokazuje się zawsze w coraz to innej, najnowszej stylizacji. Chodzą słuchy, że właściciele okolicznych sklepów z odzieżą mają w tym swój udział. To dla nich taka chodząca reklama. Pani X lubi przechwalać się przed koleżankami, gdzie i co kupiła. A panie, jak wiadomo, też przecież chcą się dobrze i niedrogo ubrać. I tak poniekąd staje się wiejską wyrocznią mody. I nie ma problemu z tym, że nie może stanąć na tak zwanej ściance. Dla niej ścianką równie dobrze może być wiejski kościół jak i przystanek PKS-u. A my, zwykli mieszkańcy naszej wsi, co na to? Ano, nie musimy „zachwycać się” Natalią Siwiec, Kasią Cichopek, czy Olą Kwaśniewską. Mamy swoją własną celebrytkę.
Chwilę później, wracając ze sklepu z torbą pełną zakupów, wolnym krokiem, obładowana, zmierzałam w kierunku swojego domu. I kiedy byłam już od niego niemal o rzut beretem, znów natknęłam się na naszą celebrytkę. Tym razem wracała ze swojego spaceru, czy jak to nazwać, machając zamaszyście kijkami. „Ryczący” magnetofon jednakże już nie wzbudził we mnie większego zainteresowania. Za to kijki jak najbardziej. Z oddali bowiem przypominała… zegar ze wskazówkami, które chyba cierpiały na ADHD. Raz jeden kijek był na godzinie jedenastej, a dugi na czternastej. To znów jeden na dwunastej, a drugi na osiemnastej… Bez ładu i składu. Ale za to jakie widowiskowo! Operowała nimi tak zawzięcie, że bałam się, żeby nie zrobiła sobie nimi jakiejś krzywdy. Byłaby to niewątpliwie niepowetowana strata. Widząc to, znów naszła mnie kolejna durnowata myśl.
- A może by podpowiedzieć jej, by na wszelki wypadek przez drugie ramię przewiesiła podręczną apteczkę? To byłby dopiero Celebryty Show! Na szczęście w porę się powstrzymałam.
Na pani X galeria naszych wiejskich celebrytów się nie kończy. No cóż, takie mamy czasy, że w każdej branży jest silna konkurencja. Ale póki co o naszej pani X wciąż możemy śmiało mówić, że „królowa jest tylko jedna!”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz