poniedziałek, 7 września 2015

Ekologicznie, czyli jak nie sfiksować - felieton

Przyjaciele i przyjaciółki już tak mają, że często do nas wpadają. Zrymowało mi się, choć nie było to zamierzone. Tak jak niezamierzona była tego dnia słowna potyczka z Baśką. Przekomarzania między mną a moją przyjaciółką nie należą do rzadkości, ale bez nich codzienna egzystencja byłaby jak nieposolona zupa. Nawiązanie do zupy nie jest tu przypadkowe, bowiem za sprawą przyjaciółki od niej właśnie wszystko się zaczęło.
Baśka zawsze doskonale wie, kiedy wpaść do mnie na ploteczki. Najczęściej ze zrozumiałych względów w porze obiadowej. Jest samotna, jak podkreśla, z wyboru, a co za tym idzie, rzadko chce się jej gotować. Bo przecież, jej zdaniem, gotowanie dla jednej osoby jest nieekonomiczne. Gaz, prąd drogo kosztuje, nie wspominając już o wysiłku w to włożonym. Gotowe zaś dania kupione w sklepie są jeszcze droższe, no i mają podstawowy mankament. Zawierają mnóstwo „witamin” E.
- Co za zapach! – usłyszałam już od progu zachwyt nad gotowaną przez mnie ogórkową.
Baśka nie byłaby sobą, gdyby natychmiast nie zajrzała do garnka. Koniecznie musiała ocenić, czy znajduje się w nim dostateczna ilość gotowanej strawy, tak, by i dla niej starczyło. Nie znoszę, kiedy ktoś niepowołany w ogóle zbliża się do mojego pieca w kuchni, a co dopiero zagląda pod pokrywki. Toteż wolałam uprzedzić jej zamiary prostym, aczkolwiek wymuszonym zdaniem:
- Zjesz ze mną zupę?
Odpowiedź z góry była przesądzona, więc nie przywiązywałam do niej większej wagi, pospiesznie wyciągając z półki talerze. Zanim na dobre zdołałam nalać ogórkową do talerzy, moja przyjaciółka uznała za stosowne rozgościć się przy stole, siadając na honorowym miejscu. Jestem przyzwyczajona do jej bezpośredniego zachowania, tudzież braku podstawowych zasad kultury, co nie znaczy, że pewne rzeczy mnie nie irytują. Tak jak to, że nie czekając na mnie, aż do niej dołączę, złapała za łyżkę i rzuciła się do konsumowania zupy jak wygłodniała wilczyca. Jadła tak szybko, że zanim ja zabrałam się za swoją zupę, jej talerz pokazywał już dno. Miałam więc prawo sądzić, że zupa bardzo jej smakowała. Tymczasem okazało się, że jednak nie do końca.
- Gesslerową to ty nie jesteś – skrytykowała mnie, wycierając usta papierową serwetką.
- To się ciesz! W przeciwnym razie, kto wie, czy w zupie nie znalazłabyś długiego blond włosa… - odgryzłam jej się. Niech sobie nie myśli, że tylko ją stać na złośliwości.
Na wspomnienie o włosie Baśka wykrzywiła usta w geście niezadowolenia. A potem zrobiła wymowną minę, dając mi tym do zrozumienia, że chce jej się wymiotować. Żeby nie patrzeć na jej powykrzywianą jak osiemdziesiąty ósmy paragraf twarz, czym prędzej dojadłam swoją porcję zupy i powędrowałam do kuchni, gdzie akurat na patelni dochodziła pieczeń wieprzowa. Nie zamierzałam bynajmniej się nią dzielić, ale wrodzony spryt mojej przyjaciółki znów wziął górę. Natychmiast zjawiła się tuż za mną i nieproszona wyjęła z półki dwa płytkie talerze, a potem noże i widelce. Wszystko razem z impetem rozłożyła na stole, wypominając mi przy okazji, że powinnam je tam od razu położyć, a na nich talerze do zupy. Z pokorą przyjęłam pospiesznie udzieloną mi lekcję savoir vivre, choć wewnątrz mnie wszystko się gotowało.  I tylko patrzeć, jak osiągnęłoby stan wrzenia. Na szczęście w porę udało mi się powstrzymać przed wykipieniem. Skoro już talerze stały na stole… W tej sytuacji niezręcznie by było nie poczęstować jej pieczenią z ziemniakami i sałatką. Szybko jednak tego pożałowałam.
- Jakaś niezbyt wyrazista ta pieczeń – skomentowała moje kulinarne umiejętności pomiędzy jednym kęsem a drugim, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znikały w jej ustach.
- Jeśli chcesz spytać, czy podczas pieczenia nie wsypałam do niej całego opakowania przypraw marki Prymat, jak twoja blond ulubienica, to powiem, że nie wsypałam – syknęłam zła przez zęby.
- Oj, już się tak nie wściekaj. Może ziemniaki okażą się wyśmienite… Gotowałaś je w mundurkach? – spytała rozbrajająco.
- Nie! W t-shertach! – Syknęłam kolejny raz, obawiając się jednocześnie, żeby nie weszło mi to w krew i nie zaczęłam przypominać głodnej, złośliwej kobry.
Z niepokojem czekałam na komentarz na temat sałatki, której jak dotąd Baśka nie tknęła.
- Przestałaś jadać warzywa? – spytałam. – Nic mi o tym nie wiadomo.
- Ależ oczywiście, że jadam, ale tylko te ekologiczne. No i jajka, też tylko jadam ekologiczne – odparła. A potem dodała: – Kupuję od sąsiadów. Przynajmniej mam pewność, że nie karmią kur jakąś podejrzaną paszą.
Dobrze znam sąsiadów Baśki i w tym temacie mogłam się swobodnie wypowiedzieć.
- Masz rację. Paszą ich nie karmią. Kury chowane są bezstresowo. No chyba że Azor albo Waldi  za nimi pobiegają, a to zdarza im się niezwykle często. Przestraszone fruwają wtedy w powietrzu na wysokości płotu. Zupełnie jakby zjadły jakieś dopalacze… Ale poza tym wszystko jest okay. Chodzą sobie po ogródkach i skubią trawkę.
- A widzisz! I tak powinno być! – uradowała się przyjaciółka.
- No nie wiem – poddałam w wątpliwość ekologiczny chów kur sąsiadów Baśki. – Stary Malinowski pali w piecu centralnego ogrzewania węglem. A Kurowscy śmieciami, plastikami, starymi meblami… Popiół z ich kominów spada na trawę wokół domów. Ale kury przecież tego nie rozumieją. Dla nich to jak przyprawa Gesslerowej. Trawa przez to pewnie jest pikantniejsza.
Słysząc to Baśka kolejny raz wykrzywiła usta w geście zniesmaczenia. Po tak postawionej sprawie miałam pewność, że na długo zapomni o jajkach. Ale nie zapomniała o sałatce na talerzu, bo w końcu zabrała się za jej skonsumowanie. Co prawda przyglądając jej się, jak się do tego zabiera i ją zjada, trochę przypominała mi kurę. A to coś dziobnęła, a to coś rozgrzebała, tyle że na talerzu.
- Nie smakuje ci? – spytałam ze zdziwieniem, bo co jak co, ale sałatki wychodziły mi świetnie.
- Może być – powiedziała półgłosem, sprawiając wrażenie, jakby była nieobecna.
Okazało  się, że rzeczywiście na chwilę gdzieś „odpłynęła”. Szybko zorientowałam się, że powędrowała na wirtualne poletko z warzywami.
- Mam nadzieję, że tych warzyw nie kupiłaś w sklepie? – spytała powróciwszy do realu.
- A niby skąd miałam je wziąć? Widziałaś u nas jakieś pole z pietruszką albo z marchewką?
- No nie, ale jarzyny najlepiej kupować na targu u prywatnych rolników – pouczała mnie. – Oni przynajmniej hodują je na naturalnych nawozach…
- Czyli na kupach świń, krów i kur  - dokończyłam za nią.
Nagle jakby w moją przyjaciółkę trafił jasny piorun, bo ni stąd ni zowąd, w dosłownym tego słowa znaczeniu, wystrzeliła od stołu, niczym sylwestrowa petarda. Mało brakowało, a zapłonęłaby rozproszonym światłem, rozświetlając przy okazji cały pokój. Przyznam, już dawno takiej jej nie widziałam.
- Jak możesz! – krzyczała. – Przy jedzeniu mówić o świniach?! Krowach i kurach! Obrzydzasz mi jedzenie! To całkowity brak kultury! – darła się jak dawny wiejski megafon.
Mogłabym pociągnąć temat braku kultury, ale po co. Baśka przecież miała o niej całkiem inne wyobrażenie.
- Przepraszam cię najmocniej, ale to ty jak nakręcona stale mówisz o tej ekologii. Próbowałam się tylko odnaleźć w temacie – żartem usiłowałam przywrócić jako tako pokojowe warunki we własnym domu.
– A wracając do jajek, jak myślisz, skąd one wylatują kurom? – spytałam.
- Daj spokój! Co ty mówisz! – oburzyła się sromotnie.
- Skoro już zrobiło się tak ekologicznie, to pozwól, że ci przypomnę, iż świnia, zanim trafi na stół, przez całe swoje krótkie życie tarza się w swoich odchodach…
Nie zdążyłam, niestety, dogłębniej poruszyć tematu zachowań krów ani kur, bo moja przyjaciółka z ręką na ustach z szybkością ponaddźwiękową pobiegła do toalety. Przez drzwi słychać było, że próbuje zwrócić cały mój tak pracowicie przygotowany obiad, na który, jakby nie było, sama się wprosiła. Nie szło jej z tym chyba najlepiej, więc postanowiłam nieco jej dopomóc. Zastukałam do drzwi i tubalnym głosem przez nie pokrzykiwałam.
- Ta „mało wyrazista” sztuka mięsa, którą zjadłaś, to jak myślisz, z której części ciała świni pochodzi?
- Mówiłaś, że z szynki… - wybełkotała z trudem przyjaciółka.
- Dokładnie tak! Przed chwilą właśnie zjadłaś kawałek świńskiego zadu – poużywałam sobie jak nigdy.
Może i jestem złośnica. Nic na to nie poradzę. No cóż, tak bywa, że kiedy mowa o ekologii, wstępuje we mnie jakiś nieznany mi bliżej duch, który zmusza mnie do analizy wszystkiego wokół i każe nazywać rzeczy po imieniu. Tak jak i tym razem.
Kiedy Baśka opuściła wreszcie toaletę, wyglądała mniej więcej tak, jak Natasza Urbańska w teledysku „Rollowanie”. Nie był to przyjemny widok i trochę miałam wyrzuty sumienia. Ale nie ma takiego złego, co by na dobre nie wyszło. Po owym osławionym obiedzie przez długi czas moja przyjaciółka omijała wszystkie pory posiłków w naszym domu. Zaproszona czasem na kawkę i ciacho, przezornie rezygnowała z tego drugiego, dając się jedynie namówić na wypicie samej kawy. Nie wiedziała, biedaczka, że zanim aromatyczny napój znalazł się w jej filiżance, wcześniej w dużych kadziach po małych, rozlicznych ziarenkach kawy deptały brudne nogi Murzynów… Ale na razie postanowiłam jej tego nie uświadamiać.
Wczoraj zadzwoniła i zdradziła mi, że nie może doczekać się już lata.
- Lato jak lato, ale stale chodzi za mną smak czereśni, porzeczek, malin. Takich czerwonych, soczystych – rozmarzyła się.
Przyznaję, sama chętnie bym już po nie sięgnęła. Ale jak sobie pomyślę, że spadają na nie kwaśne deszcze… No i tyle samolotów lata nad naszymi głowami, a w każdym są toalety. Opróżniają się samoistnie nad naszymi głowami…




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz