piątek, 11 września 2015

Starzeć się z godnością - felieton

Są w kręgach naszych znajomych ludzie, na których reagujemy trochę tak, jak na widok czarnego kota przebiegającego nam drogę. Niby nic złego zrobić nie może, ale popsuć humor, i owszem. W moim przypadku na miano czarnego kota, albo raczej kotki, z całą pewnością zasługuje znajoma Jadzia.
Obie jesteśmy w wieku pięćdziesiąt plus lub jak kto woli, sześćdziesiąt minus. Nie tyle wiek ma tu znaczenie, co raczej kolor naszych włosów. Siwy i bez wyrazu, spędza sen z powiek od wielu lat. Toteż od kiedy pierwsze oznaki siwizny zaczęły pojawiać się na mojej głowie, postanowiłam wypowiedzieć
im wojnę. Stanowczą i bezwzględną. Nie da się ukryć, od lat toczona walka niesie za sobą ofiary i pewne niedogodności. W moim wypadku głównie finansowe. Kosztuje to niemało pieniędzy i zachodu. Za nic na świecie jednak nie chcę wyglądać jak własna babcia. Konsekwentnie więc je farbuję i jak do tej pory byłam zadowolona ze swoich poczynań.
Jednak któregoś pięknego dnia Jadźka postanowiła zadać cios mojemu samouwielbieniu. Spotkałam ją na drodze przed naszym wiejskim sklepikiem. Obładowana ciężkimi torbami, i jak się domyślałam, sfrustrowana z tegoż powodu, najwyraźniej uznała za stosowne wyładować na mnie swoją złość. No cóż, moja wina. Niepotrzebnie jej się napatoczyłam.
- Nie potrafisz starzeć się z godnością? – Spytała jadowicie, mając na myśli, jak się od razu domyśliłam, moje dopiero co ufarbowane na blond włosy.
W pełnym słońcu lśniły zapewne, przykuwając tym samym przenikliwy wzrok Jadźki, gdy tymczasem jej poskręcane loczki wyglądały jak mysia skórka latem.
- Bardzo przepraszam! Wcale nie uważam, że się starzeję! – Obruszyłam się, pomimo, że coraz częściej jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mi, iż powinnam wreszcie sobie to uświadomić.
Jakby na to nie spojrzeć, nasi rodzice, mając lat pięćdziesiąt, przechodzili na emeryturę. Czyli prawie od dziesięciu lat powinnam być już emerytką. Ale nie jestem, bo tak chciał rząd naszego ukochanego kraju.
Wiele osób stawia znak równości między emeryturą a starością. Nie wiem, czy słusznie.
Mniejsza o emeryturę. Jadźka najwyraźniej jest starej daty i chyba zgodnie z nią się czuje, bo nie odpuszczała i jak osa kąsała dalej. Nijak jednak nie mogłam zrozumieć, dlaczego zarzuca mi brak godności i czym sobie zasłużyłam na jej złośliwości. Znajoma bynajmniej nie zamierzała mi tego wytłumaczyć, tylko od razu przystąpiła do zmasowanego ataku.
- To, że nie widać na twojej twarzy zmarszczek, to zapewne zasługa kosmetyczki i kosmetyków. Ale to jeszcze nie znaczy, że z metryką kosmetyczka też sobie poradzi – usłyszałam ku swojemu zaskoczeniu.
Doprawdy nie wiem, co w nią wstąpiło. Uparła się na mnie i przyczepiła jak rzep do psiego ogona.  Jestem z natury cierpliwa, ale wszystko ma swoje granice. Postanowiłam więc „odszczekać się”, bo przecież za nic nie mogę pozwolić na to, żeby jakaś tam Jadźka ujadała na mnie, jak przypadkowo napotkany kundel.
- A nie pomyślałaś, że to zasługa dobrych genów i zdrowego odżywiania? – Spytałam z grymasem na twarzy, dając jej do zrozumienia, że od wszelkich kosmetyczek i chirurgów plastycznych trzymam się z daleka.
Moje pytanie spotkało się jednak z drwiącym uśmieszkiem i kilkoma komentarzami w podobnym stylu. Przyczepiła się też do dekoltu w mojej bluzce. Jej zdaniem był zbyt głęboki, pomimo że szczelnie zakrywał mi biust. Uznała, że w naszym wieku skóra nie nadaje się już na ekspozycję ani na słońce, ani na widok publiczny. Skomentowała też obuwie, a konkretnie zbyt duży, oczywiście jej zdaniem, czterocentymetrowy obcas,  pastelową spódnicę i jeszcze parę drobiazgów.
Wszelkimi siłami próbowałam powstrzymać się od złośliwej riposty, ale Bóg mi świadkiem, nie było łatwo. W końcu i ja postanowiłam zdobyć się na chwilę „szczerości”. Niech sobie nie myśli, że tylko ona tak potrafi.
- Sorry, kochana! Najpierw spójrz na siebie, bo jak widać na załączonym obrazku, to i owo na gwałt przydałoby się poprawić - palnęłam kąśliwie, po czym dodałam. – Że nie wspomnę o ubiorze.
Słysząc to, Jadźka o mały włos nie upuściła ciężkich toreb z zakupami, a jej twarz zrobiła się niemalże sina ze złości. Wyglądało na to, że nagle cała krew odpłynęła z górnych partii ciała Jadźki i stłoczyła się w dolnej. Suma summarum, w połączeniu z siwymi włosami wyglądała trochę tak, jak ofiara zbrodni z policyjnej kartoteki. Tylko wielkie jak dwa słońca oczy, ze zdziwienia, że ktoś śmiał jej coś wytknąć, świadczyły o tym, że jednak coś lub ktoś stale trzyma ją przy życiu. Tym kimś oczywiście byłam ja. Homo sapiens w spódnicy i bluzce z dekoltem, nie przystojącym do wyobrażeń kobiety z poprzedniego wieku.
Szczególnie nie spodobał jej się przytyk, nawiązujący do tego, że choć starzeje się z godnością, to jednak tej godności jakoś nie widać, zwłaszcza w jej zachowaniu, ale za to starość, jak najbardziej.
- Ale z ciebie jędza! – syknęła jak wygłodniała kobra.
- Witam w klubie! – odwdzięczyłam jej się.
- Mam tyle lat, ile mam! – tymczasem kontynuowała moja znajoma.
- I po co się tym chwalić? – spytałam spuszczając z tonu. – Dają za to jakieś nagrody?
Po chwili spytałam bezczelnie.
- Nie powinnaś już iść? Z pewnością czeka na ciebie twój starzejący się z godnością mąż i gromadka wnucząt.
Jadźka jednak ani myślała. Na dobrą sprawę, rozumiałam ją. Gdzieś trzeba rozładować swoją frustrację. We własnym domu nie bardzo miała jak, bo jej wiecznie gderający i upierdliwy mąż na to nie pozwalał. Pod tym względem to on dzierżył w nim prym. Obmierzły despota, na dodatek  leniwy. Do czego więc tu się spieszyć? Poza tym niewiele chyba miała z niego pociechy także w wiadomych sprawach. Nieraz z niego żartowała i mawiała: „On jest zawsze gotowy, ale nie zawsze może”. W pewnym stopniu tłumaczyło to, dlaczego moja znajoma nie przywiązuje wagi do swojego wyglądu.
          Od początku nie podobało mi się to nasze przekomarzanie i chciałam już zaproponować fajkę pokoju, gdy znów mnie zaskoczyła.
- Mniejsza o ciebie! Zobacz na nią! – Powiedziała złośliwie, gdy nagle na horyzoncie pojawiła się nasza wspólna znajoma, Jolka. – Myśli sobie, że jak od sześćdziesięciu lat z hakiem nosi mini spódniczki, to wciąż ma naście lat! – nie kryła swojego oburzenia.
Potem dodała, że powinna się wstydzić, bo ma tak wielki cellulit, że nawet tynkarz by sobie z tym nie poradził.  Przyznam, trochę mnie tym zirytowała. Bo, choć uważam, że, aby nosić mini, trzeba mieć naprawdę zgrabne i ładne nogi, to jednak nic Jadźce do tego, co, i ile chce pokazać sama Jolka. W ogóle nic jej do tego, jak kto wygląda i ile ma lat.
Tymczasem Jolka chyba wyczuła, że o niej mowa, bo nagle uznała za stosowne przyłączyć się do nas.
- Co tam u was? Plotkujecie? – spytała usiłując zażartować.
Tyle że Jadźce jakoś dzisiaj nie było do żartów. Najwyraźniej miała gorszy dzień. Zlustrowała biedną Jolkę z góry na dół i bez ogródek powiedziała, co sądzi o jej sposobie ubierania się. Niestety, Jolka też chyba miała gorszy dzień, bo chwilkę później nastąpiła kumulacja.
- Od kiedy pamiętam, czyli chyba od przedszkola, nosisz długie, powłóczyste spódnice. Zawsze zastanawiałam się, dlaczego – wypaliła prosto w twarz Jadźce. – Ale teraz już wiem! Bo masz krzywe i grube nogi! Jak kolumny pod piekłem!
W tym momencie pożałowałam, że nie miałam przy sobie aparatu, albo chociaż telefonu z opcją fotografowania. Widok bowiem dwóch wściekłych, napadających na siebie koleżanek godny był uwiecznienia. Kto wie, czy, ewentualne ich zdjęcie nie zdobyłoby nagrody World Press Photo. Od tamtego czasu zawsze noszę przy sobie smartfon. Nigdy nie wiadomo, co się może trafić…
Potem Jolka jeszcze poradziła jej do kompletu kupić burkę na Allegro, co przelało czarę goryczy.
- Tak, tak! Można je tam kupić! – grzmiała Jadźce nad uchem.
Biedna Jadźka, choć nie wiem, czy do końca taka biedna, opuściła nasze towarzystwo niemal z płaczem. A mnie cisnęły się na usta trochę niecenzuralne słowa dobrze wszystkim znanej piosenki: „Jedna baba drugiej babie…”.
No cóż, podobno każdy kij ma dwa końce. Inni powiadają, że kto czym wojuje, od tego ginie. Jadźka wprawdzie nie zginęła, dalej „starzeje się z godnością”. Czyli ubiera się szaro i nijako. Trudno zrozumieć, dlaczego wybrała styl pokutnicy. Sama starość jest wystarczająco smutna i szara.
A ja cały czas zastanawiam się, jak ma się farbowanie  siwych włosów, czy ubieranie się w ubrania w pastelowych kolorach do owego popularnego powiedzenia. Przecież jedno nie wyklucza drugiego. W każdym razie, jeśli starzenie się z godnością ma wyglądać tak, jak na przykładzie sfrustrowanej koleżanki, to ja bardzo dziękuję. Dalej będę farbować włosy i nosić ubrania w ciepłych kolorach. Przynajmniej z daleka będę widoczna i samochody mnie nie rozjadą. 

W parku na ławce - wiersz

Ta sama ławka
w tym samym parku
na betonowych wspiera się nogach
tuż nad nią wiązy dwa okazałe
zielonogłowe
i pomierzwione
obok dwa klomby tonące w głogach

ta sama ławka
w tym samym miejscu
lecz ludzie jakże od siebie różni
zwabieni cieniem, potrzebą chwili
pozostawiają
nań swoje troski
wielcy i mali, roztropni, próżni

ta sama ławka
zmaga się z czasem
niczym jej goście strudzeni życiem
wchłania jak gąbka ludzkie rozterki
w słońcu i w słocie
niezmordowana
codziennym byciem i niebyciem


NA PRZYSTANKU - wiersz

Mało nas
i dużo zarazem
beznamiętnie
siedzimy obok siebie
jedno przy drugim
bez słów
niczym głaz z głazem

ufamy
że do celu dotrzemy
bezpiecznie
siedzimy i czekamy
jedno przy drugim
bez słów
dojechać w końcu chcemy

wreszcie wsiadamy

jedziemy
hen, do naszych światów
autobusem
do biur, do pustych domów
może do nikąd
a może
na łąki pełne kwiatów

niestety…
kierowca był nietrzeźwy
wiezie nas do innego świata
tam
gdzie prędkość
mierzy się w świetlnych latach

                                                            
                                              






PORANNA MGŁA - wiersz

Porannej mgły nad stawem
jeszcze nie wchłonął dzień
ni słonko, co niebawem
skradnie szuwarom cień
ni wiatr, co gdzieś w zaroślach
drzemie od kilku dni
ni czapla błotna głośna
pośród przybrzeżnych trzcin
nie podarł jej opatrznie
wschodzący blady świt
co wkrada się niebacznie
rozwiewa nocy mit

gdy ranek swym oddechem
tchnie ciepło w szarą mgłę
ulotni się z pośpiechem
otrze ostatnią łzę
i nim na dobre pierzchnie
umknie w bezkresną dal
jak nimfa wodna we śnie
zrzuci tiulowy szal
sinawym wodorostom
wpatrzonym w modrą toń
wierzbom, co wokół rosną
wilgotną poda dłoń


                                 












Skąd się biorą złe teściowe - felieton

Przyjęło się powiedzenie, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Nie zawsze tak jest, ale jak wiadomo przysłowia nie biorą się z niczego. Oczywiście im więcej członków rodziny tym więcej problemów.
Problemy mogą być duże lub małe, mało istotne lub prawie nieistotne. Bywają też wyimaginowane. Bez względu na swój wymiar, mają jedną wspólną cechę. Trzeba się z nimi zmierzyć. Rzadko udaje się je zignorować.
Problemy powinno się rozwiązywać samemu lub wspólnie, kiedy zachodzi taka potrzeba. Jest jeszcze trzecia opcja, której nie polecam. Niezmiernie bowiem irytują mnie ludzie, którzy swój problem usiłują rozwiązać, wykorzystując do tego innych ludzi. Bywa że najbliższą im osobę. Tak jak to czasem robią mężowie chcący zachować swój nieskazitelny wizerunek dobrego ojca lub teścia.
- Powiedz im, żeby tego nie robili – ileż to razy mąż pozwala sobie na uwagę wobec dzieci, zięcia, synowej, usiłując wymusić na żonie pośrednictwo w załatwieniu jakiejś nieprzyjemnej sprawy.
Albo na odmianę:
- Obiecali pomóc, a jakoś nie mogę się doczekać. Weź, im coś powiedz do słuchu – pełen żalu i pretensji zwraca się do żony, zamiast bezpośrednio do odpowiedniej osoby.
- A co? Sam nie możesz? Języka nie masz? – zwykle buntuje się żona, która nie chce być „między młotem i kowadłem”. I słusznie. Należy bezpośrednio zwracać się do „winowajcy’. Tylko tak najprościej rozwiązuje się problemy. Mężowie jednak nie znoszą, gdy żony się buntują. Ich zdaniem winne im są dozgonną subordynację. Wytaczają więc kolejny powód/argument, dzięki któremu mogą osiągnąć swój cel.
- Bo ty im na to pozwalasz! – Grzmią, nie przyjmując do wiadomości żadnych, ale to absolutnie żadnych tłumaczeń. Nie tylko tych, że im (dzieciom, zięciom, synowym) na to nie pozwoliłyśmy, ale także tych, że o niczym nie wiedziałyśmy.
Mężczyźni to wojownicy. Jak już idą na wojnę, to ze wszystkimi i nie znoszą przegranej. A jak to na wojnie bywa, ofiary muszą być. Najczęściej są nimi ci, którzy znajdują się najbliżej w polu rażenia. Czyli żony.
I wtedy się zaczyna! Nie tyle wojna czy bitwa, ale mniej lub bardziej zaogniona kłótnia. I jakimś dziwnym zwyczajem, zwykle wtedy napataczają się prawdziwi winowajcy. I zwykle ze słowami:
- Znowu się kłócicie? Że też wam się to nie znudzi!
O powód kłótni najczęściej nie pytają. Mężowie też niechętnie im go przedstawiają. Za to bardzo chętnie mówią:
- No widzicie, jaka ona jest! (Znaczy się, że wredna). Całe życie tak z nią mam! I muszę to wytrzymywać! – żali się jeden z drugim, biedaczek.
Żony nie lubią z kolei, kiedy przypisuje się im czyjąś winę. Zresztą, nikt tego nie lubi. Próbują więc się bronić. Krótko, jasno i skutecznie. Słowami:
- Bo to przez was się kłócimy!
Zainteresowani zwykle robią wielkie oczy i nie mają pojęcia o co chodzi. A, jeżeli mają, to i tak usiłują udowodnić wszystkim wokół, że rzecz nie jest godna uwagi, a co dopiero kłótni. I w wielu przypadkach trudno się z nimi nie zgodzić.
Niestety, w międzyczasie zrobiło się już nieprzyjemnie. Żony ze złości na swoich mężów w sposób niepozostawiający cienia wątpliwości usiłują dać do zrozumienia zainteresowanym, że jest dokładnie odwrotnie. Dzieciom też nie jest do śmiechu. Małżonkowie szybko to zauważają i próbują rozbroić sytuację na swój sposób. Czyli tak, żeby wyjść z opresji bez uszczerbku na duchu i ciele.
- Po co nam ten kwas? – Słyszy się wtedy i jednocześnie dostrzega, że małżonek niezauważalnie, nie wiadomo kiedy, zdążył już pobiec do lodówki, by wyjąć z niej zimne piwa. Albo butelkę wina czy wódki. Na zgodę oczywiście.
Pomysł gaszenia kwasu alkoholem żonom wydaje się z gruntu nie do przyjęcia. Wkurzone i obrażone najczęściej nie mają ochoty w tym uczestniczyć. I tu popełniają błąd. Wtedy bowiem wszystkim rozwiązują się języki. Szkoda jednak, że nie na tyle, by w ostatecznym rozrachunku wyciągnąć właściwe wnioski, kto tak naprawdę zawinił. Po części to wina naszej natury. Natura ludzka tak jest skonstruowana, że niechętnie przyznajemy się do własnych błędów. Za to chętnie zrzucamy winę na innych. Winny musi być. I jest. Zazwyczaj jest to Wasza matka albo teściowa. Na dowód tego, że teściowe trzeba, zdaniem ich mężów i zięciów, natychmiast spalić na stosie, albo pozbyć się ich w inny, drastyczny sposób, usiłują wszystkich przekonać słowami:
- No widzicie, jaka ta wasza matka jest! Wszystkie teściowe powinny smażyć się w piekle! – pozwalają sobie na przykre komentarze.
Dowcipów na ten temat i złośliwości pod adresem teściowych nie będę przytaczała. Wszyscy znamy ich całe mnóstwo. Powiem tylko (napiszę), że gdyby nie miały mężów bojących się wyrażać głośno i pod właściwym adresem swoje uwagi, (wojowników) kryjących się za plecami swoich żon, byłyby aniołami. I kto wie, być może za swoje zasługi i anielski charakter w niejednym mieście zbudowano by im pomnik, pomnik teściowej.
A tak mamy, co mamy. Wciąż pokutujące przekonanie, że teściowa jest wredna, a teść „do rany przyłożyć”. Od siebie dodam, że trzeba uważać, bo gangrena gotowa!


środa, 9 września 2015

Kogo słucha Anioł Stróż - felieton

Podobno każdy ma swojego Anioła Stróża. Podobno. Mam jednak co do tego poważne wątpliwości. Podejrzewam, że przez nieuwagę Bóg zapomniał mi go przydzielić. W pewnym sensie byłoby to zrozumiałe, bo urodziłam się w okresie wyżu demokratycznego, może więc zwyczajnie mu ich zabrakło. Albo też wybrał dla mnie niezbyt udany egzemplarz. Bo jak wytłumaczyć fakt, że nigdy go przy mnie nie ma, kiedy bardzo tego potrzebuję?
- Może jest po prostu leniwy, albo zbyt często korzysta z L4  - żartował kuzyn Michał, przed którym akurat pożaliłam się tego dnia, po tym, jak na prostym odcinku drogi potknęłam się o nie wiadomo co i runęłam jak długa.
Ostatnio coraz częściej przydarzały mi się różne, mniej lub bardziej niechciane epizody w życiu, nie wspominając już o prawdziwych problemach.
- Po to w końcu jest, żeby mnie przed nimi ustrzegł – denerwowałam się na swojego  niebiańskiego ochroniarza, żaląc się przed kuzynem.
Michał miał na to proste wytłumaczenie.
- Czemu tu się dziwić? Przecież w niebie mu za to nie płacą. A jak ktoś musi harować za friko, to sama wiesz, jak to wygląda – nie przestawał żartować.
Pokręciłam głową z dezaprobatą. Tak czy inaczej, skoro przydzielono mi ochronę z „Urzędu” mam prawo żądać, by mimo wszystko trochę więcej się postarał. Michał radził mi napisać zażalenie do Pana Boga, ale jednocześnie podpowiadał, żebym się zbytnio nie łudziła. Takich jak ja malkontentów jest przecież więcej i Pan i Władca nie nadąża z rozpatrywaniem próśb i reklamacji. Podpowiedział coś jeszcze, co nie ukrywam, wywołało u mnie pewną konsternację.
- Moja droga, oboje mamy sześćdziesiątkę na karku i niebawem przejdziemy na emeryturę. Jak myślisz, czy nasze Anioły też? W końcu należałoby im się… Jeśli tak, to kto nas potem będzie strzegł? Jesteś pewna, że dostaniemy kolejnego?
Nie byłam. Ale idąc tym tropem zrozumiałam, że mój Anioł Stróż ma prawo nie wywiązywać się ze swoich obowiązków tak jak trzeba. Po prostu jest już stary i zmęczony.
Już prawie gotowa byłam mu wybaczyć, gdyby nie Michał. 
Michał to żartowniś. Dobrze, że ma takie usposobienie, bo w ten sposób rozsiewa wokół siebie pozytywną energię. I za jego sprawą na wiele spraw muszę czasem spojrzeć z całkiem innego punktu widzenia. Nieważne, żartem czy na poważnie. Tak jak teraz, kiedy znów mnie zaskoczył.
- A twój Anioł Stróż, to kobieta czy mężczyzna? – spytał rozbrajająco.
- Dobre pytanie. A skąd niby mam to wiedzieć? – nie mogłam się nadziwić tak postawionemu pytaniu.
Do głowy by mi nie przyszło, że anioły mogą mieć płeć. Myślałam, że są rodzaju nijakiego. Ale kuzyn po prostu mnie wyśmiał.
- Jak to nijakiego? Przecież kobiety i mężczyźni tak bardzo się różnią. Anioły muszą mieć płeć, żeby za nami nadążyć. Zwłaszcza za kobietami – dodał sarkastycznie. 
- I co z tego? A o telepatii zapomniałeś? – przypomniałam mu.
Okazało się, że nie zapomniał, ale i tak obstawał przy swoim, zadając kolejne kłopotliwe pytania.
- A nie masz czasem tak, że kiedy jesteś na przykład w sklepie z ciuchami, albo z kosmetykami, ktoś jakby stał z tyłu za twoimi plecami i podpowiadał ci:
- „Nie kupuj tego fatałaszka, bo jest za drogi i z pewnością nie spodoba się to twojemu mężowi?”. Albo:  „Wcale nie jest ci potrzebny kolejny kosmetyk! Już i tak nie możesz się ich doliczyć”.
Roześmiałam się słysząc słowa Michała.
- Ano, mam! – przyznałam.
- A widzisz! Tak podpowiada tylko anioł facet. Kobieta anioł podpowiedziałaby: „Musisz to koniecznie mieć! Cena nie gra roli. Koleżanki już to mają. Ty nie możesz być gorsza!”.
- Nie żartuj sobie! – karciłam go rozbawiona.
- Wcale nie żartuję! Ja mam podobnie. Zwłaszcza w sklepach z artykułami motoryzacyjnymi i elektroniką. Mój Anioł Stróż niemal zawsze jest na nie. Uznałem więc, że musi być kobietą.
Michał lubi często mnie w coś „wkręcić”. Sama nie wiem, dlaczego mu na to pozwalam. Może dlatego, że bez takich osobników jak on życie byłoby mniej barwne. Teraz próbował znowu mi wmówić coś absurdalnego.
- No dobrze, zostawmy sklepy – zaproponowałam, próbując wybić go z tropu. – A jak się ma, twoim zdaniem, płeć anioła do innych niechcianych sytuacji, które przydarzają mi się w życiu? Na przykład ta ostatnia, na drodze, kiedy
potknęłam się i stłukłam kolana?

- Ano, widzisz! – odpowiedział wyraźnie ożywiony. - Bo taki anioł może być na przykład opłacany przez koncerny farmaceutyczne. Gdzieś przecież musi zdobyć kasę, skoro w niebie mu nie płacą. Albo firmy ubezpieczeniowe, które niechętnie wypłacają delikwentowi odszkodowania. Wtedy taki anioł bardzo się stara, żeby jednak nic ci się nie stało.
Temat Aniołów Stróżów chętnie bym jeszcze pociągnęła dalej, ale niestety kuzyn musiał wrócić do swoich zajęć. Zapomniałam go zapytać, czy może wie, jak można podkupić takiego anioła. Bo przyznam, chętnie wzięłabym inicjatywę w swoje ręce.
Jest jeszcze jedno, co od tamtej rozmowy z kuzynem stale spędza mi sen z powiek. Nieustannie zastanawiam się, jakiej płci jest mój Anioł Stróż. No bo jeśli to mężczyzna, w żadnym wypadku nie mogę dać mu się zdominować. Mimo że mam już swoje lata, uważam się za kobietę wyzwoloną i nowoczesną, chyba że ktoś uważa inaczej. 
Ale, jeśli to kobieta, sytuacja jest o wiele poważniejsza. Kobiety często, pomimo że się przyjaźnią, zwykle ze sobą rywalizują i niechętnie współpracują. Ponadto nie są względem siebie szczere, a bywa że utopiłyby się w przysłowiowej łyżce wody.

Wniosek nasuwa się sam.No, cóż, takie mamy czasy, że dzisiaj nawet na aniołów należy mieć baczenie. Szkoda tylko, że o tym wcześniej nie pomyślałam. 
A tak na marginesie – pomyślałam sobie, że może przydałaby się jakaś błękitna linia. Można by na nią zadzwonić w razie kłopotów z aniołami stróżami.

Jacyków w mojej szafie - felieton

Mówią, że nie szata zdobi człowieka. Ci, co tak mówią nie mają racji, albo w ogóle nie wiedzą, o czym mówią. Przynajmniej tak przekonywała mnie przyjaciółka Barbara.
- Nie, no, błagam cię! Jak nie, jak tak! - wmawiała mi, irytując się. - Wyobrażasz sobie, żeby na przykład pannę młodą, zamiast w białą suknię ślubną, ubrać w dres?
- No, nie – tu akurat musiałam się z nią zgodzić.
- A ciebie w drelichowy uniform? Taki, jaki noszą budowlańcy, albo śmieciarze?
Moja wyobraźnia podpowiadała mi tylko jedną odpowiedź. Za to bardzo zdecydowanie.
- To by była katastrofa! I bez tego mój image przedstawia wiele do życzenia – odparłam zgodnie z prawdą.
- No więc widzisz! Jakiś głupek palnął kiedyś nie do końca przemyślane zdanie i spodobało się to wszystkim tym, którzy nie przywiązują wagi do swojego wyglądu. Bo to zwyczajnie dla nich wygodne jest!
O tym, że liczy się wnętrze człowieka, jego usposobienie, inteligencja, a nade wszystko dobre serce, nie chciała słyszeć. Argumentowała to w sposób infantylny, za to nie pozostawiający złudzeń.
- Przecież ich nie widać!
Po tak rozbrajających słowach nie wiedziałam, jak dalej prowadzić rozmowę, ale okazało się, że niepotrzebnie zaprzątam sobie tym myśli. Baśka bowiem planowała zmasowany atak. Nie tyle na mnie, co na moją szafę. I na tym właśnie powinnam była skupić całą swoją uwagę.
- Dlatego przynajmniej raz w roku każda szanująca się kobieta powinna pójść po rozum do głowy i zrobić przegląd ciuchów w swojej szafie! Wyrzucić starocie i zaopatrzyć się w kilka modnych fatałaszków!  – Tłukła mi do głowy, po tym, jak sama dopiero co zrobiła remanent w swojej.
O tym to i ja wiedziałam, i jakoś szczególnie nie trzeba było mnie do tego namawiać. Tyle że, ilekroć się na to zdobywałam, niczego to nie zmieniało. Zwykle po dokładnym przejrzeniu ciuchów w szafie i tak dochodziłam do wniosku, że co prawda wszystkie bez wyjątku należałoby czym prędzej wyrzucić i zastąpić nowymi, ale z wielu względów nie było to możliwe. Głównie finansowych, ale nie będę ukrywać, że bardziej przeważały te sentymentalne.
- Jak się okazało, moja przyjaciółka nie zamierzała poprzestać tylko na swojej szafie i domagała się natychmiastowego otwarcia także mojej. Dokładnie w tym samym celu. Broniłam się przed tym jak mogłam, ale niestety nie dość skutecznie. Baśka to Baśka. Ma charakter wiosennej nawałnicy i doprawdy nie wiem, czemu pozwoliłam jej przejść przez moją szafę.
- Ile to ma lat? – pytała Baśka wyjąwszy pierwszą z brzegu sukienkę. – Pamięta chyba jeszcze czasy Gomułki! – naigrywała się.
- O, bez przesady! Kupiłam ją zaledwie dziesięć lat temu… I nadal noszę. Jest w dobrym stanie – oburzyłam się na widok mojej ulubionej kreacji. - Pasuje na każdą okazję i mam do niej sporo dodatków…
O tym, że także wiekowych, przemilczałam. Poniekąd Baśka miała rację. Z niektórymi ciuchami należało się już dawno rozstać. Zwłaszcza, że szafa pękała w szwach, ale ja, niestety, nie miałam się w co ubrać. Połowa z ubrań była już za ciasna. wiele z nich nigdy nie nosiłam, bo były niewygodne. A wszystkie razem wzięte zwyczajnie niemodne. Może rzeczywiście należało się ich pozbyć?
- Oddasz biednym i zrobisz dobry uczynek – namawiała mnie, podczas, gdy ja usiłowałam jej wmówić, że przydadzą mi się jeszcze na gorsze czasy, i że na pewno w przyszłości schudnę.
Baśka pukała się w czoło, ale przecież nie mogłam jej tego zabronić. W końcu to jej czoło i ma prawo sprawdzić, co jest w środku. Ale nie miała prawa wyrzucać z mojej szafy wszystkiego jak leciało. Zaczęłam więc się buntować.
- O nie! W żadnym wypadku czarnych rzeczy się nie pozbywamy! Pasują do wszystkiego, no i przydadzą się, jak ktoś umrze… - argumentowałam, choć w głębi duszy wolałabym, żebym nie musiała zakładać ich na taką okazję.
Był to jakiś argument, bo przyjaciółka uznała za stosowne pozostawić je w szafie. Podobnie jak białe, które przecież też mogą stanowić tak zwaną bazę. Zostawiła też w niej wszystkie niebieskie, błękitne, chabrowe i kobaltowe rzeczy. I nie słuchała mojej podpowiedzi, że wszystkie kobiety na ulicach ubrane są w ten sam smerfetkowy kolor. Uznała bowiem, że ten kolor akurat jest na topie, i basta!. Nie zostało tego zbyt wiele, ale i tak się ucieszyłam. Dla pozostałych ciuchów nie była już tak wyrozumiała.
- Żółty, różowy, lila! Masakra jakaś! Chcesz wyglądać jak tęcza na Placu Zbawiciela w Warszawie?
- Dlaczego nie? Przecież ładna jest…
Baśka spojrzała na mnie z politowaniem.
- W czym ty w ogóle chodzisz? – pytała wyjmując z szafy wszystkie rzeczy w kratkę, kwiatki i inne dziwne wzorki.
- No, różnie – zająknęłam się nie chcąc być narażoną na kolejne krytyczne słowa przyjaciółki.
Nie do końca jednak mi się to udało, bo i tak nie była dla mnie miła.
- To Jacyków jakiś jest! – pokrzykiwała oglądając kolejne rzeczy z mojej garderoby.
Co racja to racja – już chciałam się przyznać, bo rzeczywiście czasem też odnosiłam podobne wrażenie. Ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język. Przecież podobno ładne jest to, co się komu podoba. Podobno. Ale do końca nie byłam o tym przekonana. Baśka też nie.
- Wiesz, on się chyba lepiej ubiera od ciebie – dogryzała mi.
- Na pewno barwniej – broniłam się przed takim porównaniem, wyrywając jej z rąk kolejny ciuch, który za wszelką cenę chciałam zachować dla siebie. I kto wie, może jeszcze dla potomnych.
- Zwariowałaś?! Jeśli wyrzucisz z szafy połowę moich ubrań, to w czym będę chodzić? Przecież nie mam pieniędzy na nowe!
Względy finansowe zwykle przesądzają o powodzeniu całej akcji, jakakolwiek by ona nie była. W końcu Baśka musiała wziąć to pod uwagę. Odłożyła więc część ubrań na bok i przykazała mi solidnie, żebym się za to zabrała. Czyli: przeszyła, przefarbowała, coś wykombinowała. Kombinowanie zawsze dobrze mi wychodziło, nie tylko w kwestii szycia, więc nie stawiałam oporu. Nie zdradziłam jej jedynie, że zapał to u mnie raczej jest słomiany… A i wolny czas też wolę poświęcić na coś innego. Ale przecież wszystkiego nie musi wiedzieć.
Kiedy wreszcie opuściła moje progi, nie inaczej, tylko wszystko z powrotem upchnęłam w swojej szafie. Nie było to łatwe, bo z trudem ją domknęłam, ale za to z wielką satysfakcją.
Wieczorem usiadłam przed telewizorem, by obejrzeć swój ulubiony serial. I wtedy zadzwoniła Baśka.
- Przełącz sobie inny kanał! Właśnie leci „Kto was tak ubrał”. Może coś podpatrzysz i wybierzesz dla siebie jakąś fajną stylizację – komenderowała, a ja, głupia, nie wiedzieć czemu słuchałam jej jak własnej matki.
Na ekranie telewizora dwójka, pożal się Boże, redaktorów obśmiewała właśnie kolejną aktorkę, choć moim zdaniem była całkiem ładnie ubrana. Potem oczywiście przyszła kolej na inne osoby z pierwszych stron tabloidów. Nic im się w nich nie podobało. A to sukienka za ciasna, a to buty nie ten kolor, a to torebka nie od tego projektanta, co powinna. I tak w kółko Macieju. Oceniali, wyśmiewali, ale żadne z nich nie spojrzało na siebie. A szkoda, bo oboje wyglądali jak para klaunów z podrzędnego cyrku.
- A może oni po prostu usiłują wylansować w modzie nowy trend? – zastanawiałam się.
 I wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl. Zadzwoniłam do Baśki.
- Widzisz tych dwóch odmieńców, prowadzących program? – spytałam. – Wyglądają dziwnie, jak ufoludki.
W odpowiedzi usłyszałam tylko ciche „no”.
- Też mam podobne ciuchy w swojej szafie. Nie wiedziałam tylko, że znów są modne! Nic nie będę przeszywać, ani farbować. Szkoda czasu.
- Nie waż się ich założyć! – przykazywała mi przyjaciółka. – Nie jesteś kimś z telewizji! Im wolno się przebierać w komediantów, a my jesteśmy zwykłymi ludźmi z prowincji.
- Ano widzisz! I tym sposobem znów jesteśmy w punkcie wyjścia – stwierdziłam.
- Jak to? – dziwiła się przyjaciółka.
- Co tam mam w tej mojej szafie, to mam! Ale wszystko jest czyste, uprasowane, normalne, do chodzenia… A ty, jak chcesz, słuchaj Jacykowa! Albo innych Zieni czy Paprockich.  Żaden z nich nie będzie mi dyktował, kiedy mam wymienić swoją garderobę i na jaką. Ani jaki kolor będzie kolorem roku!  Nie chcę być taka, jak inni mi dyktują. Ja to ja! Nawet w niemodnej bluzce czy spódnicy. Mam swój własny styl! A że trochę żałosny to już inna bajka.

ZAWRÓĆ MINIONY CZASIE - wiersz

Zawróć pędząca godzino
chwilo zatracona w pośpiechu
wróć dniu wschodzący brzaskiem słońca
nocy pławiąca się w grzechu
zawróć rozpędzony czasie
po bezdrożach i morzach świata
otul ciepłym oddechem wiosny
pajęczyną babiego lata

powróćcie dni utracone
uśpione maga skinieniem
w permanentnych konwulsjach myśli
zaklęte w ludzkie milczenie
zwolnij pędząca godzino
tryba rozpędzonej machiny
zatrzymaj w niej chwile szczęśliwe
wymarz smutek i żale, i winy



KORONA - wiersz

To symbol władzy
kultu lub czci
zwykle ze złota
przepięknie lśni
lecz
na głowie ciążypo co mi ona, pfi...

cierniowa, kłuje
źle się kojarzy
w tej też byłoby
mi nie do twarzy

laurowy wieniec
liści otoka
nie, to już całkiem
nie ta epoka

może więc diadem
karatów kilka
w oczy znajomym
malutka szpilka

to dobry wybór
- dajcie mi diadem!
Nie chcę być królem
lecz też nie, dziadem!



LETNIA WYPRZEDAŻ MYŚLI - wiersz

Skończył się sezon urlopów
zaczęło szare bytowanie
wsie płoną w złocie żniwnych snopów
mury miast stygną rozdygotane

spalone lica słońcem południa
wracają w chłodne, rodzinne strony
tu rzeczywistość czeka ich zgubna
czekają sępy, kruki, gawrony

trzeszczą zapchane skrzynki pocztowe
rozdęte plikiem pilnych rachunków
złorzeczą kwiaty im doniczkowe
lodówki jęczą z braku sprawunków

dzień znów się zacznie bladym świtem
praca pochłonie jak czarna dziura
gorące plaże staną się mitem
szarość przyniesie zła koniunktura

stres przeżre dusze i zmąci spokój
przez co tęsknotę wzmoże niezmierną
kolejny urlop (?) w następnym roku
przyniesie za to korzyść wymierną







poniedziałek, 7 września 2015

Na chłopski rozum - opowiadanie

Życie jest brutalne. Co z tego, że banał, skoro przekonujemy się o tym na każdym kroku.Tego dnia również musiałam się z tym zmierzyć. Jak co dzień wybrałam się po świeże pieczywo do pobliskiego sklepu. Zmierzając wiejską drogą, zrobiłam zaledwie kilkadziesiąt kroków, gdy całkiem nieoczekiwanie oczom moim ukazał się niecodzienny widok. Dokładniej mówiąc obraz przedstawiał mojego znajomego z kosą w ręku pośród łanów pszenicy. A może owsa. Sama nie wiem, nie odróżniam. Wzdłuż drogi bowiem rozciągał się szeroki pas obsiany zbożem, należący właśnie do niego. Zdziwił mnie ten nagły zwrot do tradycji, bo dotąd na gospodarstwie Henia zazwyczaj widywałam ciężki sprzęt rolniczy. Jak na nowoczesnego rolnika przystało, a takim się mianował, pana na włościach liczących całkiem sporo hektarów, w większości był to sprzęt najnowszej generacji. Mój znajomy wszakże za punkt honoru postawił sobie doszlusowanie do swoich kolegów z Unii, co dzięki różnego rodzaju dotacjom i korzystnym kredytom poniekąd udało mu się osiągnąć. Sam nieraz przechwalał się, że zanim czegokolwiek tknie, najpierw patrzy, co gwiazdy powiedzą. Oczywiście te na niebieskim tle, unijne. Czyżby Henio nie radził sobie z naszpikowanym elektroniką traktorem, zaczęłam się  zastanawiać. Znając jego niechęć do nauki, jeszcze z czasów podstawówki, do końca nie byłam pewna, czy oby udało mu się kiedyś policzyć owe unijne gwiazdki, nie popełniając przy tym błędu. Może więc tu tkwił cały szkopuł. A może zwyczajnie „padł” mu komputer w ciągniku, i tyle. Gdyby nawet tak było, miał przecież jeszcze w stodole stary ciągnik, tradycyjny. Czemuż więc sięgnął po kosę? I w dodatku wywijał nią gdzie popadnie, skupiając się głównie na środku pola? Sprawa jawiła się zagadkowa, a ja wzorem ciekawskiej sąsiadki, musiałam natychmiast dowiedzieć się, co w trawie, a raczej w zbożu, piszczy. Głosem więc przypominającym wiejski megafon pokrzykiwałam na niego z drogi.
- Cześć, Henio! Rany gorzkie! Mamy dwudziesty pierwszy wiek! Nie dziwi mnie powrót do ziół w sytuacji, gdy uodporniliśmy się na antybiotyki, ale żeby zaraz do kosy? – szczerze wyraziłam swoje zdziwienie.
- Deszcze powaliły kłosy – usłyszałam w odpowiedzi. – Traktorem tam nie wjadę. Muszę
ręcznie wykosić całe połacie.
Henio sprawiał wrażenie nieco podłamanego, co było zrozumiałe. Fizycznie nie byłam w stanie przyjść mu z pomocą, postanowiłam więc chociaż nieco poprawić mu humor.
- Teraz przynajmniej mam jasność, skąd się biorą osławione, tajemnicze kręgi w zbożu - zażartowałam.
Heniek chyba uznał mój żart za iście w stylu angielskim, bo nie od razu zareagował. Po chwili jednak wyprostował się jak strzała. I choć dzieliło nas, na oko mierząc, ze trzydzieści metrów, poczułam na sobie jego przeszywający wzrok. Kosę ustawił w pozycji pionowej, nieco się o nią podpierając. Nie, nie wyglądał jak śmierć z kosą. W przeciwieństwie do niej, na twarzy był czerwony jak burak, skutkiem zapewne ciężkiej pracy. Powyciągany zaś do granic możliwości stary, utytłany błotem dres w niczym nie przypominał wielkiej, białej płachty z otworami na oczy.
- Cholera jasna! – zaklął siarczyście. – Już bym po stokroć wolał, żeby wylądowali tu kosmici!
Przynajmniej dostałbym odszkodowanie za zniszczone zboże. Miałbym czarno na białym! A tak co? Ubezpieczyciel znajdzie ze sto powodów, żeby go nie wypłacić.
- Jesteś pewien? Masz to w umowie? Jest tam punkt o ufoludkach? – pokrzykiwałam pytając biednego Henia.
Henio zafrasowany podrapał się po głowie. Ja nie musiałam. Byłam w stu procentach pewna, że żadna, ale to absolutnie żadna z umów z jakimkolwiek ubezpieczycielem tego obejmuje. A szkoda!
Tylko patrzeć, jak zaczniemy latać do innych światów i zawierać nowe, biznesowe, tudzież matrymonialne znajomości. Jakieś ubezpieczenie na tą okoliczność niewątpliwie by się przydało. Swoją drogą dziwi mnie, że dotąd nikt nie wpadł na pomysł, żeby zacząć kształcić w tym kierunku prawników, rolników i tak dalej. Mój znajomy nie zamierzał się jednak zbytnio tym przejmować. Duchem i ciałem był tu, na swojej ziemi, zniszczonej nieco przez ulewne deszcze. W dodatku dało mu znać o sobie jeszcze jedno bardzo przyziemne uczucie. Głód.
- Czy mógłbym cię o coś prosić? – spytał, i zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, usłyszałam
jego pokorne życzenie. – Kupisz mi 3 bułki, piwo i coś do tych bułek?
- Jasne! – odparłam.
Po czym Henio porzucił na chwilę swoje zajęcie i podszedł do mnie. Z kieszeni wyjął sto złotych, nieco wymiętolone, i wepchnął mi w dłoń.
- Nie mam drobnych, ale ten banknot jest prawdziwy – zapewnił mnie, widząc, że dziwnie mu się przyglądam. – O! Zobacz, oczy mu się świecą – dodał, mając na myśli twarz króla na banknocie.
- Dobrze, że on jest tylko do połowy – zauważyłam żartobliwie.
Henia to jednak nie bawiło. Toteż czym prędzej udałam się w kierunku sklepu.
Wracając, już z daleka dostrzegłam go siedzącego na trawie, niemal tuż przed polem pszenicy. Z nogami wyciągniętymi przed siebie i rękami odchylonymi nieco do tyłu, siedział podpierając na nich swój tułów i głowę, i z miną frasobliwego świątka spoglądał w niebo. Przyszło mi na myśl, że prosi wszystkich świętych, by przyszli mu z pomocą i pomogli w koszeniu, bo unijnych gwiazdek, bądź co bądź na błękitnym niebie, nie dostrzegłam. Nie miałam jednak co do tego pewności, więc zaczęłam zastanawiać się nad inną opcją. A może myślał o kosmitach? Może chętnie by ich tu zaprosił? Zrobiliby co trzeba, odjechali, a on udzielałby potem wywiadów ciekawskim reporterom, ewentualnie sprzedawał bilety chętnym obejrzenia miejsca, w którym wylądowali. Moją sylwetkę musiał zauważyć już z daleka, bo wokół nie było żadnych domów, a jedynie pola uprawne. Nic nie
przesłaniało mu widoku. Na mój widok jednak wcale nie zerwał się z trawnika, tylko tkwił
na nim nadal i wodził wzrokiem za ciężkimi, ołowianymi chmurami na niebie.
- Podejdziesz? – spytałam czysto retorycznie, kiedy już znalazłam się na wprost niego.
Dzielił nas głęboki rów i obawiałam się, że nie zdołam go przeskoczyć. A jeśli nawet, to ucierpią na tym zarówno moje buty, jak i kolana. Sprawa mogła przybrać niespodziewany obrót. Ponadto, to w jego interesie było, żeby odebrać swoje produkty ze sklepu, nie wspominając o podziękowaniu za to, że targałam je ze sklepu, i to pod górkę. Jakbym nie miała dość swoich zakupów. Henio jednak mruknął tylko coś pod nosem, potem jeszcze rzucił jakieś niecenzuralne słówko, co nijak miało się do mojego pytania. I jakby wszystko to mało go obchodziło, dalej gapił się w niebo. Zaczęłam więc powoli wyjmować z torby najpierw piwo, a potem „zagrychę”. Ostatecznie gotowa byłam położyć mu to na skraju drogi, gdy nagle olśniony wstał. Otrzepał się z trawy, a może z kurzu, i łaskawie przekroczywszy rów, podszedł do mnie w wiadomym celu.
- Była tylko zwyczajna i salami. Nie wiedziałam, co ci wziąć do tych bułek… - zaczęłam normalną rozmowę, gdyż Henio wciąż coś mruczał pod nosem w jakimś trudnym do zrozumienia języku.
- Zwyczajna czy nadzwyczajna, wszystko jedno! – podsumował, kiedy wydawałam mu resztę. – Jak myślisz, co oni tam jedzą? – spytał nieco głupkowato, spoglądając w niebo.
- Masz na myśli aniołów, wszystkich świętych, czy kosmitów? – spytałam w podobnym tonie.
- A to nie to samo?
- Sama nie wiem…
- A niech to wszyscy diabli! – Usłyszałam nieoczekiwanie, dziwiąc się, skąd u Henia nagła zmiana w temacie, choć może nie powinnam się dziwić, bo przecież diabły też nie były z tego świata. Wynikało więc z tego niezbicie, że mój znajomy wcale tematu nie zmienił. Tymczasem szybko okazało się, że jednak zmienił, a gromy posyłał pod adresem ciemnych chmur na niebie. Obawiał się, że niosą kolejną ulewę, która znów wyrządzi szkody na jego polu. Schowawszy pieniądze do kieszeni ubrudzonego dresu, zaczął zaglądać do reklamówki z prowiantem, który na jego prośbę kupiłam w sklepie. Zajrzał, powąchał i szczelnie ją zawiązał. Trochę mnie to zdziwiło, bo przecież chwilę temu tłumaczył, że bardzo doskwiera mu głód.
- No to zmykam! Nie chcę przeszkadzać ci w konsumpcji – zdecydowałam.
- Nie, nie, zaczekaj! Pogadamy – usłyszałam. I zanim zdążyłam wymyślić jakiś skuteczny wykręt, znajomy już rozwijał temat, albo raczej go kontynuował.
- Jak myślisz, są podobni do nas, ludzi? – spytał.
- Ach, o to chodzi! Nie, no co ty! To z pewnością jakieś zupełnie inne formy życia. Być może nawet takie, o jakich nie mamy pojęcia. Zwyczajnie nam się nie śniło…
- Ciekawe, czy ładniejsze, brzydsze, większe, mniejsze, widzialne, niewidzialne – Henio powoli zaczynał się wkręcać, a mnie przeszedł dreszcz po ciele. Zawsze po mnie przechodził, kiedy zaczynałam myśleć o sprawach pozaziemskich. I to nie tylko w kwestii rachunku sumienia z mojego utrudzonego ziemskim byciem życia przed Panem i Władcą Wszechświata. Nie wiem, co bym, zrobiła, gdyby nagle jakaś inna forma życia, to coś stanęło przede mną na drodze. Chyba umarłabym z przerażenia. Natychmiast więc uznałam za stosowne podzielić się swoimi obawami z Henrykiem.
- E tam! Oni chyba zareagowaliby tak samo na nasz widok – uznał Henio. – Spójrz na niego. Zbliża się właśnie przedstawiciel naszego gatunku – powiedział dojrzawszy nagle idącego drogą w naszą stronę jednego z mieszkańców wsi, Leszka. Mieszkał przy tej samej ulicy, czy jak kto woli, przy drodze. Spieszył się bardzo, więc ukłonił się tylko i szybkim krokiem oddalił się.
- Jest obrzydliwy – powiedział nieoczekiwanie Henryk, wykrzywiając usta, kiedy ten znalazł się już w bezpiecznej odległości i nie mógł słyszeć jego słów. Po czym dodał: - Zresztą, jak my wszyscy. Zgłupiałam. Daję słowo!Leszek  akurat był bardzo przystojnym mężczyzną. Zawsze elegancko ubrany, zadbany, pachnący drogimi wodami po goleniu. Teraz też  pozostawił po sobie całkiem miły zapach, nie wspominając już, że krótkie, szykowne i niewątpliwie markowe spodenki oraz t-shirt częściowo odsłaniały całkiem ponętne i seksowne ciało Leszka. Jednym słowem, było na czym oko zawiesić. Poza tym powszechnie wiadomo było, że z tego powodu wszystkie kobiety we wsi za nim szalały. W pierwszej chwili pomyślałam sobie, że być może w jakiś sposób naraził się biednemu Heniowi, stąd takie a nie inne jego zachowanie. Ale okazało się, że jestem w błędzie.
- Wyobraź sobie, że ktoś z obcej planety spotyka na swojej drodze takiego, dajmy na to, Leszka. I co widzi? – zaczął Henryk. – Takie coś kościste, ni to różowe, ni to beżowe - domyśliłam się, że mówi o skórze – z jakimiś dyndającymi kończynami, z kępką włosów w górnej partii…
- To znaczy na głowie – próbowałam uściślić.
- Też. I na brodzie. A pod pachami coś rudego, co przypomina ogony wiewiórek – kontynuował. – Mało tego. To wielkie beżowo – różowe coś w uszach ma woskowinę, w nosie gluty, cuchnie mu z ust…I spod pach! Zupełnie, jakby zbyt mocno ścisnął te wiewiórki, no i się posikały…
- Błagam! Przestań! Co ty mówisz! – przeraziłam się słysząc to wszystko. Okazało się jednak, że to nie koniec. Henio tak zapędził się w swoim opisie przedstawiciela ziemskiego gatunku, że powoli zaczynało brać mnie na wymioty. Ale po kolei.
- Pod tym t-shirtem zapewne ma owłosioną klatkę piersiową. Daję głowę, że przepoconą. W przeciwnym razie nie maskowałby się perfumami. Idąc niżej – Henio brnął dalej – co widzimy? Pępek. Podobno pępek, gdzieś czytałem, to najbardziej zabrudzone miejsce na ciele człowieka. Większość ludzi zapomina o wyczyszczeniu go. No i brzuch! - Tu mój znajomy omal nie krzyknął z zachwytu, czego na początku nie rozumiałam. Szybko jednak zorientowałam się, że miał tu wielkie pole do popisu.
- W takim brzuchu każdy Ziemianin ma żołądek, wypełniony zmieszanym jedzeniem. Wyobrażasz sobie, jaka w jego wnętrzu jest bryja? – pytał, choć ja starałam się akurat tego sobie nie wyobrażać.
- No i są jelita. Wypełnione kałem. I pęcherz, ten z kolei moczem… Wszystko to śmierdzi i jest siedliskiem miliona bakterii.
W miarę, jak Henio dokonywał prezentacji gatunku homosapiens, powoli zaczynałam przysłaniać usta ręką. Wszystko po to, żeby w porę zareagować i moja treść żołądkowa nie znalazła się na jego i tak już brudnym dresie. Ale Henio się nie przejmował. Kontynuował. Dotarł na razie do brzucha, a to przecież jeszcze nie koniec ciała człowieka. Jest jeszcze to coś pod brzuchem i nogi. Nad tym czymś pod brzuchem przez chwilę się zastanawiał. Nie wiedziałam, czy może się wstydzi o tym mówić, czy raczej nie ma nic do powiedzenia. Byłoby to rzeczą niezrozumiałą, głównie z tego względu, że mój znajomy był człowiekiem bezpruderyjnym i bezpardonowym. W dodatku podobno wiernością względem żony nie grzeszył, więc podejrzewam, że na ten temat miał chyba wiedzę dostateczną. Ciekawa byłam, co usłyszę w tej kwestii, ale Henio machnął tylko ręką i powiedział:
- Szkoda gadać!
Możliwe, że jestem mało inteligentna, bo nie zrozumiałam, czy szkoda gadać dlatego, że to wstydliwy problem, czy raczej on sam nie ma o czym gadać. Ale przecież mowa była o Leszku, a nie o nim. Nie mógł więc wiedzieć, czym ów przystojny i pachnący Ziemianin może się pochwalić lub nie.
Tematu tego czegoś poniżej brzucha nie udało mi się rozwinąć, bo nagle Henio posunął się na tyle daleko, że omal nie oniemiałam.
- Sika, za przeproszeniem, sra, beka, puszcza bąki, kicha, kaszle. Jak mu coś nie pasuje to zwymiotuje, stopy mu śmierdzą, paznokcie rosną jak oszalałe. Tak w wielkim skrócie wygląda i zachowuje się człowiek - dokonał podsumowania, po czym zapytał:
- Jesteś pewna, że któremukolwiek z kosmitów ktoś taki by się spodobał? Nie umiałam odpowiedzieć. Pytanie było zbyt trudne. W swoim odczuciu jestem osobą rozgarniętą, ale był to niezbity dowód na to, że jednak, niestety, wszystkiego nie ogarniam. Z tym dylematem chwilę później udałam się do domu. Wypakowałam z toreb zakupy i zamierzałam zabrać się za przygotowanie obiadu. Mniej więcej w połowie gotowania w mojej głowie pojawiła się pewna nurtująca mnie myśl.
- Po co gotuję ten obiad? – pytałam siebie w myślach. – Lepiej, żebym tego nie jadła. Bo przecież od tego w moim żołądku zrobi się bryja, w jelitach….Wolałam nie myśleć, co jest lub będzie w moich jelitach. Uszy i nos też odpuściłam. Paznokcie? A tak, paznokcie na dobrą sprawę powinnam przyciąć. A może najlepiej od razu wejść pod prysznic… Ale przecież wewnątrz ciała prysznicu sobie nie zrobię.
Niewinna rozmowa z Heniem sprawiła, że nie zważając na to, że jestem akurat w trakcie gotowania, postanowiłam jednak ten prysznic jak najszybciej wziąć. No bo co by było, gdyby nagle na ziemi wylądowali kosmici? Jakby na to nie spojrzeć, właściwie przedsmak takiego spotkania już miałam, dzięki Heniowi. Tylko, czemu ja się, głupia, dziwię? Przecież mój znajomy wszystko bierze na chłopski rozum…



Śmieciowa inwigilacja - felieton

Powoli kończyłam pić popołudniową kawę, gdy nagle usłyszałam natarczywy dzwonek do drzwi.
Z góry założyłam, że to może być tylko Viola. Sposób, w jaki ten ktoś dobijał się do drzwi przesądzał
sprawę. Zachowania przyjaciółki w konkretnych przypadkach były mi od lat dobrze znane, co nie znaczy, że zawsze aprobowane. Otwarłam więc je z pewnym niepokojem. Jakiś wewnętrzny głos
podpowiadał mi, że pojawienie się jej nie wróży nic dobrego.
- Przechowasz mnie na parę dni? – pokrzykiwała od progu. – Nie wrócę do domu! Wszyscy mają
o coś do mnie pretensję!
- Ani myślę! – odparłam szczerze, choć przyjaciółka uznała moje słowa wyłącznie za wyraz przekory.
Czując, że coś się święci, zaciągnęłam ją do małego pokoiku, zwanego przeze mnie komputerowym,
tak, by innym domownikom zaoszczędzić jej paplaniny, której zwyczajowo nie znosili. Za zbędne
uznałam dopytywanie się, co takiego się stało, bowiem natychmiast mi to wyjaśniła.
- Wszystko przez tą durną ustawę śmieciową! – nie spuszczała z pokrzykująco – żałosnego tonu.
- Moi domownicy nie mają zwyczaju segregować śmieci, więc muszę robić to za nich. I wyobraź sobie, przeglądając jeden z worków ze śmieciami, znalazłam w nim rachunek za pobyt w hotelu!
Nie trudno domyślić się, co było dalej. Viola natychmiast wcieliła się w rolę detektywa i
przeprowadziła skrupulatne śledztwo w sprawie, do czego zresztą natychmiast się przyznała.
- Mój mąż ma kochankę! – Powoli zaczynała łkać, wcześniej niemal wciskając się w kanapę, jakby
chciała w niej ukryć się przed wszystkimi i pozostać tam do końca świata, i może jeszcze jeden dzień
dłużej.
- Pewnie się mylisz – próbowałam łagodzić sytuację, trochę żartem, trochę na poważnie. – Może to
nie jego faktura. Ktoś z kolegów pewnie zrobił mu dowcip… - próbowałam bronić dobrotliwego
Wojtka. Nie wyobrażałam sobie, by był do tego zdolny, ale pewności nie miałam. Usiłowałam
nakłonić ją też, by spojrzała na wszystko inaczej. Próba wmówienia przyjaciółce, że to nawet dobrze
się składa, bo teraz sama bez skrupułów, o czym wcześniej marzyła, będzie mogła pozwolić sobie na
skok w bok, jeszcze bardziej zaogniła sytuację. Tak więc wersja, że odda mu, jak to się mówi, pięknym na nadobne i jeszcze na tym skorzysta, upadła na wstępie. Na nic zdały się też żartobliwe
przekonywania, iż ma to jeszcze inne plusy.
- Facet jak ma kogoś na boku, przynajmniej dba o swoją higienę. Regularnie się goli, nie wspominając już o częstszej zmianie bielizny, koszuli i tak dalej. Po prostu nie śmierdzi – uparcie próbowałam poprawić humor przyjaciółce. Wszystko na nic. Viola przeklinała swojego męża, domowników, którzy nie stanęli po jej stronie, tylko usiłowali wmówić jej, że mąż jest Bogu ducha winny, a ona sobie zwyczajnie coś ubzdurała. Największe gromy jednak poleciały pod adresem nieszczęsnej ustawy śmieciowej.
- Aż boję się pomyśleć, co inne kobiety mogą znaleźć w workach ze śmieciami! Zdajesz sobie sprawę z tego, o ile wzrośnie przez to liczba rozwodów? – Biadoliła, nie przyjmując do wiadomości, że jeśli już, to przecież działa to w obie strony. A poza tym jej czarnowidztwo niekoniecznie musi mieć zaraz odzwierciedlenie w rzeczywistości.
Stanęło na tym, że Violka i tak nie może się u nas zatrzymać na dłużej. W przeciwnym razie mój mąż, który nie znosi mojej wszędobylskiej i wiecznie szczebiocącej przyjaciółki, sam gotów zażądać
rozwodu. Najwyraźniej jednak moja przyjaciółka złapała jakiegoś bakcyla, którego przywlekła w nasze progi, bo po jej wyjściu i ja zaczynałam nabierać jakichś dziwnych podejrzeń. Jednym słowem, zaraziła mnie. Nie mogłam uwierzyć sama sobie, że to robię, gdy niemal natychmiast rzuciłam się do
„przeglądu” naszych worków ze śmieciami. Mąż patrzył na to ze zdumieniem, ale się nie odzywał. Nie był bezpośrednim świadkiem rozmowy z przyjaciółką, więc nieświadomy nadciągającej burzy ze
spokojem i z długopisem w ręce oddawał się swojej pasji, czyli rozwiązywaniu krzyżówek. Tymczasem ja uparcie grzebałam w workach ze śmieciami w nadziei, że znajdę w nich coś podejrzanego. I stało się!
Trzy puszki po piwie i kilka kuponów Totolotka! A tak się zarzekał, że już tego nie robi, myślałam
spoglądając w stronę męża. Wyjęłam je demonstracyjnie i położyłam obok worka na podłodze w
kuchni. Na ich widok poruszył się niespokojnie na krześle, ale nie raczył powiedzieć nic na swoje
usprawiedliwienie. Puszki i kupony nie zaprzątnęły mojej głowy na dłużej, ponieważ „odkryłam” coś
bardziej cennego.
- Może jeszcze dopiszesz tu numer twojego konta i hasło do niego – grzmiałam na dorosłego syna,
który na moje wezwanie natychmiast stawił się w kuchni i przyglądał się wyjętym przeze mnie z kosza kopertom z jego adresem, jakby widział je pierwszy raz w życiu. – Nie możesz tego podrzeć na drobne kawałki? Wszyscy muszą znać twoje namiary!
Na synu się nie skończyło, bo oto ze zgrozą wygrzebałam z worka jeszcze coś, co należało do córki.
- Rozumiem, że mogła ci się nie podobać – strofowałam ją. – Ale żeby zaraz wyrzucać do śmieci!
Trzeba było komuś oddać…
W ręce trzymałam bluzkę w kolorze mięty, urodzinowy podarunek, na który wyłożyłam całkiem sporą sumkę. Moja córka bowiem nie zakładała na siebie niczego, co nie miało doszytej metki od znanego na całym świecie producenta. A ja, głupia, próbowałam nadążyć za modą i traciłam czas na
buszowanie po butikach z markową odzieżą. Wszystko w imię tego, by jej dogodzić. Wściekłam się
więc na widok nieszczęsnej bluzki. A potem po kolei każdemu z „winowajców” zaczęłam wygłaszać
mowę, która oczywiście kończyła się awanturą. Skutek tego był taki, że domownicy, by ujść z życiem cało, dosłownie czym prędzej opuścili pole bitwy. Na placu boju zostałam tylko ja, zawzięcie
penetrująca kolejny worek ze śmieciami. Już byłam prawie pewna, że nie znajdę w nim niczego, co
wprawiłoby mnie w kolejne rozczarowanie i niezadowolenie, kiedy oczom moim ukazał się najpierw
mały nożyk do sałatek, którego poszukiwałam od kilku dni, a potem jeszcze coś o wiele bardziej
cennego. Drogie memu sercu korale. Drogie, bo dostałam je kiedyś na imieniny od mojej „pierwszej
miłości”, jeszcze w szkole podstawowej. Było zrozumiałe, że budziły sentyment. Tylko, jakim cudem
znalazły się w worku na śmieci? Wprost niepojęte! Po głębszej analizie moich ostatnich poczynań
doszłam do wniosku, że musiałam wrzucić je tam przez pomyłkę. Chyba tak automatycznie. Zdarza się nam czasem coś wrzucić nie tam, gdzie trzeba. A potem następuje pełna mobilizacja, by to coś
odnaleźć. Co jakiś czas porządkuję między innymi swoje kasetki z biżuterią i to, co już przestało mi się już podobać po prostu wyrzucam. Za nic na świecie jednak nie zamierzałam wyrzucić czegoś tak
cennego. Teraz, przyglądając im się, sama miałam ochotę na siebie nakrzyczeć. Tym samym dołączyć do reszty obsztorcowanych domowników. Na domiar złego, kiedy tak trzymałam je w rękach i na ich widok trochę się zamyśliłam, nie zauważyłam, że w kuchni ni stąd ni zowąd ponownie pojawił się mąż.
- Dobrze, że je wyrzuciłaś – usłyszałam. Ale zaraz potem dodał: - Czy ty przypadkiem wciąż nie jesteś w nim zakochana? Jestem o niego zazdrosny…
- No co ty? – wyjąkałam.
- Nie jestem tego taki pewien. W każdym razie byłby to niewątpliwie powód do rozwodu – powiedział, trochę, jak mi się zdawało, cynicznie, po czym oddalił się i przez resztę dnia starał się mnie unikać. A ja zostałam z kolejnym dylematem.
Grzebanie w śmieciach, przepraszam, powinnam napisać, segregowanie, nie jest niczym przyjemnym. Ponadto można tam znaleźć wiele różnych osobistych rzeczy innych ludzi. To trochę tak, jakby szperać w ich głowach i duszach. Dla wszystkich niekomfortowa sytuacja. Myślę jednak, że dobrze się stało, iż Viola zjawiła się tamtego dnia u nas w domu i narobiła wokół śmieci tyle hałasu. Gdyby nie ona, nigdy nie wpadłabym na pomysł, żeby jeszcze raz przesegregować nasze śmieci. Uważałam, że z założenia robię to dobrze. A tu masz, babo, placek!
Pewnie moi domownicy byli też dostali nauczkę. Teraz, ilekroć wyrzucam coś do kosza na śmieci, po
trzykroć przedtem oglądam.


TAM - wiersz

Tam, gdzie mnie nie ma
jest całkiem inne życie
czasem bywam tam w myślach
znudzona swym byciem

Tam, gdzie mnie nie ma
inny świat się jawi
kroczę po nim bezpiecznie
nic mnie w gardle nie dławi

Tam przecież istnieje
co z tego, że w głowie
zawsze dotrzeć tam mogę
po to, co szczęściem się zowie

PUSTELNIK - wiersz

Na końcu świata mieszka ktoś
kto strzeże ptaków i motyli
z obłoków sklecił sobie dom
i oddał się urokom chwili

wiatr mu nie straszny ani deszcze
strawę podsuwa mu matka ziemia
sokole oko zwierzynę płochą
i tak codziennie, aż do znudzenia

nocą pod kołdrą z chmur śni swój sen
to znów rozsypie się wór z gwiazdami
o świcie zbudzą go ptasie chóry
rosa obmyje swoimi łzami

na końcu świata mieszka ktoś
skłócony z Bogiem i rodziną
do leśnej głuszy zawiódł go los
gdzie słuch na dobre po nim zaginął

tam, gdzie nie sięga ludzki wzrok
i wyobraźnia kończy swój bieg
na końcu świata mieszka ktoś
co uciekł w nicość, nieznany zbieg

przed czym uciekasz, człowieku marny
w brudnych łachmanach kryjąc swe ciało
czy przed tym wszystkim, zdradź samotniku
czego nam ludziom stale za mało?

Zależy, jak na to spojrzeć - felieton

Znane jest powiedzenie „z boku wszystko wygląda inaczej”. To oczywiste i raczej trudne do podważenia. W przypadku mojego męża, który zawsze i we wszystkim stara się dostrzec drugie dno, absolutnie niemożliwe.
Tak było i tamtego dnia, kiedy z dwójką naszych znajomych postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę po ziemi sandomierskiej i zwiedzić okoliczne zabytki, a przy okazji wpaść również do niedalekiego Łańcuta. Osławiony Zespół Zamkowo-Pałacowy, czyli zamek, powozownia, stajnie, oranżeria i storczykarnia słynne są w całej Europie. Grzechem byłoby ich nie zobaczyć, więc ruszyliśmy ochoczo w ślad za przewodniczką, radzi niezmiernie, że oto tu przed sobą mamy światowej klasy przepiękne okazy muzealne i roślinne. Jednym słowem było czym oko nacieszyć.
Humor psuł nam trochę mój mąż, który co jakiś czas starał się zabłysnąć swoją elokwencją i wiedzą historyczną, wtrącając swoje przysłowiowe pięć groszy, zawracając głowę przewodniczce. Najczęściej jednak mówił na temat innych zamków, albo w ogóle nie na temat. Biedna kobieta niemal za każdym razem sprowadzała go na ziemię, czyli do właściwego miejsca, w tym wypadku na zamek w Łańcucie. Mało tego, stale słyszeliśmy: „A tu się pan myli!”, albo „A nieprawda!”,  „A nie ma pan racji!”. Dziwiłam się, jak ta bardzo sympatyczna i miła kobieta to wytrzymuje. Gdybym była na jej miejscu, już dawno zdzieliłabym go czymś ciężkim. Najlepiej jakimś lichtarzem, których pełno było pod ręką.
Na szczęście w końcu zniechęcony kolejnym „I znów się pan myli!” odpuścił i przestał się odzywać. Myliłby się każdy, sądząc, że długo tak wytrzyma. Ledwo tylko opuściliśmy zamek, by przejść do powozowni, drepcząc mi po piętach, buczał coś pod nosem. Dokładniej mówiąc, „nadawał” pod adresem przewodniczki. W pierwszej chwili pomyślałam, że jest na nią zły i teraz zamierza się odkuć za to, że tak, a nie inaczej go potraktowała. Szybko jednak musiałam zweryfikować swoje domysły i właściwie przyznać mu rację.
- Dobrze jej się gada! Mądrala jedna! – mamrotał mi do ucha, tak, by inni zwiedzający nie słyszeli. – Gdyby na mnie przez kilka wieków pracowało kilka, a może kilkaset tysięcy biedaków za miskę zupy, też miałbym dzisiaj taki zamek, i to wszystko tutaj! – wskazał ręką przylegające do niego budowle i przepiękny park.
W powozowni było jeszcze gorzej. Kiedy usłyszał, że zgromadzono tam największą ilość karet i innych powozów w Europie, i wszystko to należało do jednej rodziny, i nawet królowie nie posiadali aż takiej kolekcji, jak Potoccy w Łańcucie - syczał ze złości.
- Tego w ogóle nie powinno się pokazywać ludziom! To wszystko, razem z zamkiem, to jest ewidentny, wielki pomnik ówczesnego niewolnictwa! Czym tu się przechwalać?! To raczej wstyd na cały świat, że kilka czy kilkanaście osób potrafiło tak wyzyskiwać biednych ludzi, żeby pławić się w przepychu i szpanować przed innymi. Że też ludzie nie potrafią tego dostrzec! Na co jednej, czy dwóm osobom kilkadziesiąt powozów! – grzmiał.
Potem napomknął, że na jego samochód nikt nie musiał harować, oprócz niego oczywiście, i że to jest prawdziwy powód do dumy.
- Tylko spójrz. To są same stare dryndy. Chciałbyś jeździć czymś takim? Bez klimatyzacji? – próbowałam żartem rozładować sytuację. – Pomyśl, ile by cię kasował mechanik… A gdzie tu podłączyć GPS? Chyba koniowi w zadek…
Mąż jednak był nieprzejednany. Uparcie tkwił przy swoim i w przepięknym zamku widział zupełnie coś innego, niż wszyscy inni zwiedzający.
W drodze z powozowni do storczykarni sama zaczęłam się nad tym zastanawiać. Bo jak tu nie przyznać mu racji, skoro rzeczywiście, gdyby nie tysiące rąk biedaków przez całe życie pracujących na możnowładców, nie byłoby ani tego pięknego zamku, ani całej reszty. Starałam się jednak dostrzec plus całej tej sytuacji.
- Zobacz, ilu tu jest pracowników. W muzeum w każdej sali stoi jakaś pani i pilnuje, żeby ktoś przypadkiem czegoś nie zniszczył, albo nie zwinął. Są sprzątaczki, ogrodnicy, kierowcy, robotnicy budowlani, którzy nieustająco coś remontują, konserwatorzy zabytków, kustosz, ochroniarze, bileterki, panie klozetowe – wyliczałam. – Wszyscy przynajmniej mają pracę.
- Jasne! – znów syknął. – Z naszych podatków! Nie dość, że przez kilka wieków gnębiono biednych wieśniaków, i choć „jaśnie państwo” dawno już nie żyją, to nawet po ich śmierci, teraz na odmianę my, wciąż musimy oddawać im pańszczyznę, czy jak kto woli, haracz! Utrzymywać ten pomnik niewolnictwa! Ty wiesz, ile na to idzie kasy?! – pokrzykiwał. – Gdyby to wszystko sprzedać razem z tymi meblami, obrazami i wszelkimi innymi kosztownościami, nasz rząd miałby czym załatać dziurę budżetową, dofinansować Narodowy Fundusz Zdrowia…
- Tak, wiem! I pewnie jeszcze wykarmić wszystkie głodne dzieci…
- A żebyś wiedziała! To są pieniądze naszych przodków i nasze! Złodzieje jedne!
Słuchając go, sama powoli zaczynałam się nakręcać i myśleć podobnie. No cóż, punkt widzenia podobno zależy od punktu siedzenia. Na szczęście zachowałam trochę zdrowego rozsądku i żeby nie popaść w paranoję, postanowiłam trzymać się od męża kilkadziesiąt kroków z tyłu. Dla własnego bezpieczeństwa.
Z oranżerii i storczykarni niewiele pamiętam, poza tym, że było tak straszliwie duszno i szybko musiałam się ewakuować. A to, co zdążyłam w biegu zobaczyć, wydawało mi się mocno przereklamowane. Krótko mówiąc, nic specjalnego. Za to park był całkiem ładny, ale mąż nie bardzo miał ochotę się nim zachwycać. Błędem było zwiedzać go w porze obiadowej z pustymi brzuchami. Cała nasza czwórka wspólnie więc uznała, że bez dwóch zdań, większa atrakcja czeka nas w tutejszych restauracjach.
Wieczorem, kiedy wróciliśmy już do domu, a potem położyliśmy się do łóżek, długo nie mogłam zasnąć. A kiedy wreszcie zasnęłam, przyśnił mi się straszny sen. Zobaczyłam w nim łańcucki zamek. Tuż przed jego głównym wejściem stała jakaś rozegzaltowana grupka ludzi i głośno coś pokrzykiwała. Na ich czele stał mąż i jakiś gość, którego twarz do złudzenia przypominała twarz Lenina, tylko wąsy miał jak Marks, albo Engels, jakoś ich nie rozróżniam, i mały berecik na głowie. Obok niego wiernie tkwił nasz minister zdrowia i Jurek Owsiak, którego zresztą bardzo szanuję i podziwiam, i wszyscy domagali się, żeby sprzedać ten nieszczęsny zamek. Zaś nasza przewodniczka walczyła o niego jak lwica, choć swoim wyglądem przypominała małą, potulną sarenkę. Gdzieś z głębi parku nadciągały posiłki, tabuny sprzątaczek i babć klozetowych, ogrodników, robotników budowlanych i różnych innych postaci. W dłoniach mieli świeczniki, jakieś metalowe siedemnasto, czy osiemnastowieczne naczynia, i wszyscy krzyczeli coś pod adresem mojego męża.

Przerażona, niemal z krzykiem zerwałam się ze snu. Tej nocy bez proszków uspokajających się nie obeszło. Nie wiem, kiedy znów dam się namówić na jakąś wycieczkę. No chyba że na grzyby w jakieś lasy. Ale też nie mogę mieć pewności, czy mąż na przykład nie zacznie domagać się wycięcia tu i ówdzie drzew, albo nie zacznie snuć jakiejś teorii spiskowej względem tego, że w lesie jest zbyt mało grzybów. No bo może ktoś je wcześniej ukradł…

Kogo słucha Anioł Stróż - felieton

Podobno każdy ma swojego Anioła Stróża. Podobno. Mam jednak co do tego poważne wątpliwości. Podejrzewam, że przez nieuwagę Bóg zapomniał mi go przydzielić. W pewnym sensie byłoby to zrozumiałe, bo urodziłam się w okresie wyżu demokratycznego, może więc zwyczajnie mu ich zabrakło. Albo też wybrał dla mnie niezbyt udany egzemplarz. Bo jak wytłumaczyć fakt, że nigdy go przy mnie nie ma, kiedy bardzo tego potrzebuję?
- Może jest po prostu leniwy, albo zbyt często korzysta z L4  - żartował kuzyn Michał, przed którym akurat pożaliłam się tego dnia, po tym, jak na prostym odcinku drogi potknęłam się o nie wiadomo co i runęłam jak długa.
Ostatnio coraz częściej przydarzały mi się różne, mniej lub bardziej niechciane epizody w życiu, nie wspominając już o prawdziwych problemach.
- Po to w końcu jest, żeby mnie przed nimi ustrzegł – denerwowałam się na swojego  niebiańskiego ochroniarza, żaląc się przed kuzynem.
Michał miał na to proste wytłumaczenie.
- Czemu tu się dziwić? Przecież w niebie mu za to nie płacą. A jak ktoś musi harować za friko, to sama wiesz, jak to wygląda – nie przestawał żartować.
Pokręciłam głową z dezaprobatą. Tak czy inaczej, skoro przydzielono mi ochronę z „Urzędu” mam prawo żądać, by mimo wszystko trochę więcej się postarał. Michał radził mi napisać zażalenie do Pana Boga, ale jednocześnie podpowiadał, żebym się zbytnio nie łudziła. Takich jak ja malkontentów jest przecież więcej i Pan i Władca nie nadąża z rozpatrywaniem próśb i reklamacji. Podpowiedział coś jeszcze, co nie ukrywam, wywołało u mnie pewną konsternację.
- Moja droga, oboje mamy sześćdziesiątkę na karku i niebawem przejdziemy na emeryturę. Jak myślisz, czy nasze Anioły też? W końcu należałoby im się… Jeśli tak, to kto nas potem będzie strzegł? Jesteś pewna, że dostaniemy kolejnego?
Nie byłam. Ale idąc tym tropem zrozumiałam, że mój Anioł Stróż ma prawo nie wywiązywać się ze swoich obowiązków tak jak trzeba. Po prostu jest już stary i zmęczony.
Już prawie gotowa byłam mu wybaczyć, gdyby nie Michał. 
Michał to żartowniś. Dobrze, że ma takie usposobienie, bo w ten sposób rozsiewa wokół siebie pozytywną energię. I za jego sprawą na wiele spraw muszę czasem spojrzeć z całkiem innego punktu widzenia. Nieważne, żartem czy na poważnie. Tak jak teraz, kiedy znów mnie zaskoczył.
- A twój Anioł Stróż, to kobieta czy mężczyzna? – spytał rozbrajająco.
- Dobre pytanie. A skąd niby mam to wiedzieć? – nie mogłam się nadziwić tak postawionemu pytaniu.
Do głowy by mi nie przyszło, że anioły mogą mieć płeć. Myślałam, że są rodzaju nijakiego. Ale kuzyn po prostu mnie wyśmiał.
- Jak to nijakiego? Przecież kobiety i mężczyźni tak bardzo się różnią. Anioły muszą mieć płeć, żeby za nami nadążyć. Zwłaszcza za kobietami – dodał sarkastycznie. 
- I co z tego? A o telepatii zapomniałeś? – przypomniałam mu.
Okazało się, że nie zapomniał, ale i tak obstawał przy swoim, zadając kolejne kłopotliwe pytania.
- A nie masz czasem tak, że kiedy jesteś na przykład w sklepie z ciuchami, albo z kosmetykami, ktoś jakby stał z tyłu za twoimi plecami i podpowiadał ci:
- „Nie kupuj tego fatałaszka, bo jest za drogi i z pewnością nie spodoba się to twojemu mężowi?”. Albo:  „Wcale nie jest ci potrzebny kolejny kosmetyk! Już i tak nie możesz się ich doliczyć”.
Roześmiałam się słysząc słowa Michała.
- Ano, mam! – przyznałam.
- A widzisz! Tak podpowiada tylko anioł facet. Kobieta anioł podpowiedziałaby: „Musisz to koniecznie mieć! Cena nie gra roli. Koleżanki już to mają. Ty nie możesz być gorsza!”.
- Nie żartuj sobie! – karciłam go rozbawiona.
- Wcale nie żartuję! Ja mam podobnie. Zwłaszcza w sklepach z artykułami motoryzacyjnymi i elektroniką. Mój Anioł Stróż niemal zawsze jest na nie. Uznałem więc, że musi być kobietą.
Michał lubi często mnie w coś „wkręcić”. Sama nie wiem, dlaczego mu na to pozwalam. Może dlatego, że bez takich osobników jak on życie byłoby mniej barwne. Teraz próbował znowu mi wmówić coś absurdalnego.
- No dobrze, zostawmy sklepy – zaproponowałam, próbując wybić go z tropu. – A jak się ma, twoim zdaniem, płeć anioła do innych niechcianych sytuacji, które przydarzają mi się w życiu? Na przykład ta ostatnia, na drodze, kiedy
potknęłam się i stłukłam kolana?

- Ano, widzisz! – odpowiedział wyraźnie ożywiony. - Bo taki anioł może być na przykład opłacany przez koncerny farmaceutyczne. Gdzieś przecież musi zdobyć kasę, skoro w niebie mu nie płacą. Albo firmy ubezpieczeniowe, które niechętnie wypłacają delikwentowi odszkodowania. Wtedy taki anioł bardzo się stara, żeby jednak nic ci się nie stało.
Temat Aniołów Stróżów chętnie bym jeszcze pociągnęła dalej, ale niestety kuzyn musiał wrócić do swoich zajęć. Zapomniałam go zapytać, czy może wie, jak można podkupić takiego anioła. Bo przyznam, chętnie wzięłabym inicjatywę w swoje ręce.
Jest jeszcze jedno, co od tamtej rozmowy z kuzynem stale spędza mi sen z powiek. Nieustannie zastanawiam się, jakiej płci jest mój Anioł Stróż. No bo jeśli to mężczyzna, w żadnym wypadku nie mogę dać mu się zdominować. Mimo że mam już swoje lata, uważam się za kobietę wyzwoloną i nowoczesną, chyba że ktoś uważa inaczej. 
Ale, jeśli to kobieta, sytuacja jest o wiele poważniejsza. Kobiety często, pomimo że się przyjaźnią, zwykle ze sobą rywalizują i niechętnie współpracują. Ponadto nie są względem siebie szczere, a bywa że utopiłyby się w przysłowiowej łyżce wody.

Wniosek nasuwa się sam.No, cóż, takie mamy czasy, że dzisiaj nawet na aniołów należy mieć baczenie. Szkoda tylko, że o tym wcześniej nie pomyślałam. 
A tak na marginesie – pomyślałam sobie, że może przydałaby się jakaś błękitna linia. Można by na nią zadzwonić w razie kłopotów z aniołami stróżami.

Wiejska celebrytka - felieton

Podobno najlepiej śmiać się z samego siebie. Ale, co robić, kiedy inni aż się o to proszą?
Wczoraj wybrałam się do sklepu po świeże pieczywo. Mieszkam na wsi, jak już Wam wiadomo, i do najbliższego sklepu mam około 700m. Już prawie byłam u celu, kiedy na swojej drodze zobaczyłam dobrze znaną mi postać, panią X, naszą wiejską celebrytkę. Na jej widok kąciki ust same uniosły mi się w górę i za nic nie chciały opaść. I to na długo przedtem, zanim stanęłyśmy na wprost siebie oko w oko i wymieniłyśmy kilka słów na powitanie. Pani X to osoba powszechnie znana w naszym lokalnym światku. Owszem, jest całkiem sympatyczna, ale ma to do siebie, że gdzie się tylko pojawi, od razu wzbudza powszechne zainteresowanie mieszkańców całej okolicy. Nie przejmuje się przy tym, jak jest odbierana. Trudno nie odnieść wrażenia, że hołduje zasadzie „nie ważne, co się o niej mówi. Ważne, że w ogóle się mówi”.
Tego dnia zaopatrzone w kijki do nord walkingu żwawo zmierzała drogą pod górkę, czyli dokładnie w przeciwnym kierunku do mojego. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie pewne drobne szczegóły. Otóż ubrana była, zważywszy, że jest maj i to raczej chłodny, w strój… do tenisa. Obcisły, biały tschert z krótkim rękawkiem uwydatniał wszystkie jej „wdzięki”, czyli fałdy, fałdki i fałdeczki. Zaś biała mini spódniczka w kontrafałdy ochoczo powiewała na wietrze. Gdyby jej metryka wskazywała nieco mniej lat, być może widok byłby niezgorszy. A tak wszystko wyglądało nieco śmiesznie. Przez ramię przewieszony miała jakiś sprzęt, dokładnie nie wiem, co to było, z którego rozbrzmiewały głośne słowa po niemiecku. Ktoś postronny mógłby rzec: Nic nadzwyczajnego. Kobieta po prostu wykorzystuje jednocześnie czas na sport i na naukę niemieckiego. Takie dwa w jednym. I to się chwali. Tylko, dlaczego tak głośno, pytałam siebie w myślach? Niemieckie słówka bowiem słychać było już z odległości chyba 50 m, a może i więcej. Rozbrzmiewały niczym z megafonu, powodując u mnie pewnego rodzaju skojarzenia.
- Czyżby znowu na nas napadli? – w mojej durnej głowie pojawiła się równie durnowata myśl. A wszystko dlatego, że brzmiało to jak przedwojenny komunikat. Znany mi oczywiście tylko z wojennych filmów. Brakowało jednakże tak charakterystycznego słowa „Achtung! Achtung!”, co pozwoliło mi mniemać, że na szczęście jestem w błędzie i tym samym nieco uspokoiło.
Tuż przed sklepem spotkałam znajome małżeństwo, mieszkańców naszej wsi, Henia i Anetkę.
- Widziałaś?! Widziałaś?! – Dopytywał się zaaferowany Henio, wskazując na oddalającą się postać, umówmy się, z megafonem przewieszonym przez ramię. – No, zdurniała kobita jak nic! – podsumował ją.
- A tam! Mamy demokrację. Wolno jej – przyznałam, choć w głębi duszy miałam mieszane odczucia. – A poza tym przynajmniej jest się z czego pośmiać – nie ukrywałam, że i mnie rozbawiła.
- A tak, tak! – natychmiast podchwyciła moje słowa Anetka, żona Henia. – A pamiętasz, jak w zeszłym roku maszerowała przez cały kościół, podążając do komunii, w tej kusej sukience z firmową metką na plecach? – na samo wspomnienie zaczęliśmy się wszyscy całkiem nieźle bawić.
Przypomniałam sobie bowiem, jak pewnie przez nieuwagę, choć inni twierdzili, że zrobiła to celowo, defiladowała z metką pewnej światowej i bardzo drogiej marki, zwisającej z tyłu przy szyi, gdzie zwykle znajduje się zamek albo wieszak. Metka była dość długa, a napis na niej wyjątkowo widoczny. Na początku nie mogłam pojąć, dlaczego nagle w kościele wszyscy bardzo się ożywili. Ani tym bardziej, dlaczego wracając od komunii byli tacy rozradowani. Ale kiedy zobaczyłam to na własne oczy…
- To jeszcze nic! – Henio nagle dostał olśnienia. Nieoczekiwanie przypomniał sobie inny, równie śmieszny epizod. – Wyobraź sobie – mówił do mnie – idąc któregoś roku w procesji Bożego Ciała, w pewnym momencie niemal obsiadły ją pszczoły. Oczywiście zaraz kilku mężczyzn rzuciło jej się na pomoc i udało się zapobiec tragedii – podśmiewywał się. -  Nie wiem, czym tak naprawdę się spryskała, że tak do niej lgnęły, ale zapewniała nas, że perfumami z górnej półki, bo od samego Callvina Klaina.
- Zauważyliście, że nasza kochana celebrytka jest na każdych wiejskich eventach? Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek jej zabrakło – podjęłam temat, choć nie wiem, czy słuszne, bo w końcu, co mi do tego. Niech sobie bywa, skoro lubi.
Jednakże prawdą jest, że bez niej jak dotąd nie odbyło się żadne wiejskie zebranie, spotkanie Koła Gospodyń Wiejskich, strażackie święto, czy festyn „na farskich ogrodach”. Jeśli coś dzieje się na grodzieckim zamku, w gminnej bibliotece, czy ośrodku kultury, nasza pani X dokłada starań, żeby koniecznie zaszczycić spotkanie swoją obecnością. Ale na tym nie koniec. Pani X, jak na celebrytkę przystało, obowiązkowo pokazuje się zawsze w coraz to innej, najnowszej stylizacji. Chodzą słuchy, że właściciele okolicznych sklepów z odzieżą mają w tym swój udział. To dla nich taka chodząca reklama. Pani X lubi przechwalać się przed koleżankami, gdzie i co kupiła. A panie, jak wiadomo, też przecież chcą się dobrze i niedrogo ubrać. I tak poniekąd staje się wiejską wyrocznią mody. I nie ma problemu z tym, że nie może stanąć na tak zwanej ściance. Dla niej ścianką równie dobrze może być wiejski kościół jak i przystanek PKS-u. A my, zwykli mieszkańcy naszej wsi, co na to? Ano, nie musimy „zachwycać się” Natalią Siwiec, Kasią Cichopek, czy Olą Kwaśniewską. Mamy swoją własną celebrytkę.
Chwilę później, wracając ze sklepu z torbą pełną zakupów, wolnym krokiem, obładowana, zmierzałam w kierunku swojego domu. I kiedy byłam już od niego niemal o rzut beretem, znów natknęłam się na naszą celebrytkę. Tym razem wracała ze swojego spaceru, czy jak to nazwać, machając zamaszyście kijkami. „Ryczący” magnetofon jednakże już nie wzbudził we mnie większego zainteresowania. Za to kijki jak najbardziej. Z oddali bowiem przypominała… zegar ze wskazówkami, które chyba cierpiały na ADHD. Raz jeden kijek był na godzinie jedenastej, a dugi na czternastej. To znów jeden na dwunastej, a drugi na osiemnastej… Bez ładu i składu. Ale za to jakie widowiskowo! Operowała nimi tak zawzięcie, że bałam się, żeby nie zrobiła sobie nimi jakiejś krzywdy. Byłaby to niewątpliwie niepowetowana strata. Widząc to, znów naszła mnie kolejna durnowata myśl.
- A może by podpowiedzieć jej, by na wszelki wypadek przez drugie ramię przewiesiła podręczną apteczkę? To byłby dopiero Celebryty Show! Na szczęście w porę się powstrzymałam.
Na pani X galeria naszych wiejskich celebrytów się nie kończy. No cóż, takie mamy czasy, że w każdej branży jest silna konkurencja. Ale póki co o naszej pani X wciąż możemy śmiało mówić, że „królowa jest tylko jedna!”.