Średniej wielkości pokój w hotelu robotniczym nie przedstawiał się zbyt
ciekawie. Był zapchany po brzegi niewyszukanymi meblami, zapewne z jakiegoś
odzysku, tu i ówdzie walającymi się częściami garderoby i innych, mniej lub
bardziej potrzebnych, rzeczy. Zważywszy, że stało tam jeszcze drewniane,
niemowlęce łóżeczko, w którym spał dwumiesięczny Norbert, syn Justyny i
Klaudiusza, w zasadzie trudno było się w mieszkaniu swobodnie poruszać.
- Kuchnia jest wspólna – napomknęła zaraz na początku Justyna, która właśnie co
nosiła się z zamiarem poczęstowania gości herbatą. – Toaleta też – dodała.
- Ile pokoi jest w tym mieszkaniu? – spytała Zofia trochę przytłoczona
ciasnotą.
- Nasz i jeszcze jeden. W drugim mieszkają trzy kobiety. Nie możemy zbyt głośno
się zachowywać, bo od razu się czepiają – powiedziała o współpracownicach
wynajmujących razem z nimi niewielkie mieszkanie.
To był typowy blok z wielkiej płyty, wybudowany najprawdopodobniej w latach
sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Tyle że na potrzeby pracownicze jedynego
zakładu w mieście. Póki co służył jako hotel robotniczy.
Zofia rozglądała się po ciasnym lokum z nieukrywanym zdziwieniem. Już dwie
osoby miały problem z poruszaniem się po nim, a co dopiero jeszcze dwójka
dodatkowych gości, czyli ona i jej mąż Eryk. Toteż siedziała skulona na
niewielkim krześle przy równie małych rozmiarów stoliczku, bojąc się swobodniej
poruszyć, aby nie zahaczyć o coś lub kogoś wokół siebie. Ponadto rozmawiano
półgłosem, by nie zbudzić małego Norberta.
- Łatwo to wam się tu raczej nie żyje – zauważyła Zofia. - Może warto byłoby
rozejrzeć się za czymś większym? – spytała, mając na myśli wynajęcie innego
kąta do życia.
- A tam! – odparła Justyna. – To jest za darmo.
Niewątpliwie był to atut tego mieszkania, ale nie wyobrażała sobie mieszkać tak
na dłuższą metę. Zwłaszcza, gdy dziecko podrośnie. Nawet o tym napomknęła, ale
Klaudiusz przerwał jej w pół zdania.
- Zamierzamy się pobrać i chcieliśmy was prosić, abyście zostali naszymi świadkami.
A co będzie potem, tym będziemy się martwić potem – rzekł, robiąc przy tym
beztroski wyraz twarzy, na którym jak zawsze królował głupkowaty uśmieszek.
Taki uśmieszek był wybaczalny u małoletniego chłopca, ale nie u trzydziestoparoletniego
mężczyzny. Niestety, Klaudiusz był niedojrzały, nieodpowiedzialny i
niezrównoważony psychicznie. I tak już mu zostało do końca życia.
- Ale jak to? – spytała zaskoczona do granic możliwości Zofia.
Sądziła, że zostali przez nich zaproszeni w związku ze zbliżającym się chrztem
ich synka. I być może zostaną poproszeni, aby zostać rodzicami chrzestnymi…
– Przecież nie masz jeszcze rozwodu z Haliną – nie ukrywała swojego
zaskoczenia.
- A jaki to problem? Poczekam. Sama o niego wniosła, a ja nie będę robił jej
problemów. Jakby co, dam łapówkę komu trzeba, żeby to przyspieszyć – usłyszała
w odpowiedzi.
Mąż Zofii nie odezwał się ani słowem. Zawsze taki wygadany, teraz milczał jak
zaklęty. Dobrze znał swojego brata i jego niecne poczynania. Co prawda ich nie
popierał, ani nie usiłował tłumaczyć karygodnego zachowania braciszka, ale też
zbytnio nie starał się przywoływać go do porządku. Ani teraz, ani przedtem. On
po prostu się tym nie przejmował, podobnie jak wieloma innymi rzeczami. Taki
miał charakter. W pewnym stopniu podobny do Klaudiusza.
Sytuacja zrobiła się trochę nieprzewidywalna. Justyna unikała wzroku gości,
całą swą uwagę skupiając na półmisku z drobnymi ciastkami, który stale
podsuwała komuś pod nos, namawiając do poczęstunku.
Nagle Zofia przyuważyła kawałek białego materiału wystający z niedomkniętej
szuflady w meblościance. Natychmiast dostrzegła, że przykuł on wzrok przyszłej
szwagierki, więc uznała za stosowne wysunąć szufladę i wyjąć to coś białego i
koronkowego. I tu znów Zofię spotkało kompletne zaskoczenie.
- Szyjesz sobie suknię ślubną?! – Niemal krzyknęła, co spotkało się z
natychmiastową reakcją właścicielki kawałka materiału, która przytknęła palec
do ust, dając jej do zrozumienia, iż swoim nieroztropnym zachowaniem może
zbudzić małego Norberta. Nie dowierzała, gdy w rękach gospodyni ujrzała
nieskończoną jeszcze suknię.
- Tak – zaczęła przechwalać się przyszła panna młoda, ukazując ją w całej swej
rozciągłości. – Jeszcze doszyję dwie falbany, no i rękawy są na razie tylko
przyfastrygowane… - dodała.
Białe cudo uszyte było z kilku warstw falban. Każda falbana to była
kilkucentymetrowa koronka, marszczona lekko dołem i zszyta z kolejną falbaną.
Góra sukni także była z zeszytych ze sobą koronek, ale już bez marszczeń.
Rękawki podobnie, zakończone lekkim marszczeniem. Jak na gust Zofii suknia była
nazbyt strojna, „przeładowana”, ale o gustach się przecież nie dyskutuje.
Ponadto pamiętała, że w obiegowej opinii funkcjonowało powiedzenie, iż panna
młoda w żadnym wypadku nie powinna sama szyć sobie sukni. To, podobnie jak inne
powiedzenie, które mówiło, że narzeczony nie powinien widzieć panny młodej
przed ślubem w białej sukni, rzekomo przynosiło pecha. Ale czy przyszła panna
młoda mogła mieć jeszcze większego pecha od tego, którego właśnie dostarczało
jej życie? Niedojrzały emocjonalnie, jeszcze nie rozwiedziony przyszły mąż,
brak normalnych warunków do życia i niemowlę na starcie? Okazało się, że tak,
ale póki co Justyna o tym nie wiedziała. Co gorsza, z pewnością nie śniła o tym
nawet w największych koszmarach. Na razie jej myśli zajmował niebawem mający
odbyć się ślub i to, co na siebie włożyć w tym ważnym dniu.
Wyglądało na to, że oboje w pełni wierzą, iż Klaudiusz bez najmniejszych
przeszkód lada dzień dostanie rozwód.
Mąż Zofii, podobnie jak ona sama, mieli co do tego wiele wątpliwości, z którymi
dzielili się z Justyną i Klaudiuszem, ale przyszli małżonkowie odpierali
wszelkie uwagi i przestrogi niczym piłeczkę pingpongową. Szybko i celnie.
- A co z dzieckiem twoim i Haliny? – Dopytywała się Zofia, mając na uwadze
zaledwie rocznego malca, którego tak na dobrą sprawę porzucił wraz z jego
matką.
Skądinąd wiedziała, choć oboje nie utrzymywali kontaktów z żoną Klaudiusza, że
wyrodny braciszek męża kompletnie nie interesuje się swoim pierworodnym
dzieckiem. Zapytany o to Klaudiusz, wykręcił się w infantylny sposób, i to
taki, którego się bynajmniej nie spodziewała.
- A co ma być? Chciała mieć bachora, to ma! I niech się bynajmniej nie
spodziewa alimentów! Nie stać mnie na nie! – odparł bez najmniejszej
skrępowania.
- No wiesz! – oburzyła się Zofia. – Jak tak możesz! A poza tym, sąd i tak jej
przyzna alimenty na dziecko, jeśli nie także na nią samą. Będziesz musiał
płacić.
- Niedoczekanie! Zwolnię się z pracy i z czego mi ściągną, ha, ha!
Justyna przysłuchiwała się tej słownej przepychance, ale ani razu nie włączyła
się w rozmowę. Siedziała cichuteńko jak mysz pod miotłą. Wstydziła się
zaistniałej sytuacji, do której pośrednio doprowadziła, czy też miała charakter
pokornej i usłużnej myszki?
Ani jedno, ani drugie. Po paru latach, gdy Zofia poznała ją już dostatecznie
dobrze, okazało się, że tak naprawdę to bezkompromisowa kobieta, która na
dodatek potrafi pokazać różki. I to w pełnej krasie, czego Zofia
niejednokrotnie doświadczyła także na własnej skórze. Póki co nie miała o tym
pojęcia i do pewnego stopnia współczuła jej tego, co ewentualnie może ją czekać
z takim łajdakiem, jak postrzegała Klaudiusza.
Jego żona, Halina, może nie miała najłatwiejszego charakteru, ale kochała go i
na tyle, na ile była w stanie, „ciągnęła” to małżeństwo, choć Klaudiusz na
każdym kroku ją ignorował i zachowywał się przekornie, a czasem wręcz
karygodnie. Nastawiał swoich rodziców przeciwko niej, nie zawsze nocował w
domu, często przychodził pijany. Normą było, że zapraszał ojca i matkę w
gościnę, nie informując o tym wcześniej małżonki. Zwykle wtedy, gdy Halina
robiła duże pranie, albo na przykład czyściła okna. Mieszkanie wtedy
przedstawiało pobojowisko, zwłaszcza, że krzątało się po nim jeszcze roczne
dziecko, ale Klaudiuszowi o to właśnie chodziło. W nastawieniu rodziców
przeciwko synowej tkwiła cała jego duma i zarazem siła. Podobne historie
wyczyniał przed wypłatą, gdy brakowało im pieniędzy, jak każdemu młodemu
małżeństwu na dorobku, i nie było za co urządzić gościny. Nie dość, że zawsze
zapomniał wspomnieć żonie, iż zaprosił gości, to jeszcze zaciągał pożyczki na
alkohol, a właściwie morze alkoholu, którym raczył swojego ojca, a przy okazji
kolegów. Biedna Halina, najczęściej nie przygotowana na wizyty teściów i kolegów,
popadała w niełaskę jednych i drugich. Z czasem przytłoczona problemami sama
zaczęła zaglądać do kieliszka.
Justyna doskonale o tym wiedziała, i to od samego początku. Zarówno brat
Klaudiusza, jak i sama Zofia, nie omieszkali powiedzieć jej prawdy i
przestrzegali przed mężczyzną, którego zamierzała poślubić. Już wtedy powinna
była jej się zapalić tak zwana czerwona lampka. Ostrzegająca przed wiązaniem
się z takim kimś na dłuższą metę, nawet bez ślubu. Ale widocznie się nie
zapaliła. Albo też zapaliła, ale nie dopuszczała do głosu rozsądku. Było też
jeszcze inne wytłumaczenie. Justyna musiała mieć w tym jakiś inny ukryty cel. Tylko
jaki? Okazało się, że cel był jeden, za to konkretny, upolować męża. Za wszelką
cenę.
Tamtego dnia wyszli z mieszkania Justyny i Klaudiusza nieco oszołomieni. Oboje
nie wyobrażali sobie, że można budować swoją przyszłość na tak niepewnych
fundamentach. Podświadomie czuli, że nie wyniknie z tego nic dobrego. Wyglądało
jednak, że w tym temacie nic już nie byli w stanie zrobić ponad to, co już
uczynili. Ostrzegli Justynę przed narcystycznym charakterem Klaudiusza i
brakiem odpowiedzialności za jego często nieroztropne postępowanie. Niestety,
nie posłuchała ich.
- Mam poważne opory, by zostać świadkiem na ich ślubie. A ty nie? – Zofia spytała
męża, zmierzając do samochodu, gdy już opuścili ich mieszkanie, a właściwie przydzielony
im pokój w mieszkaniu służbowym.
- Co ci mam odpowiedzieć? Przecież wiesz. To mój brat. Nie wypada odmówić…
- Da Bóg, może nie dostanie rozwodu, albo do tego czasu znajdzie sobie inną
ofiarę – odparła nieco przekornie, głośno westchnąwszy.
Znając Klaudiusza, wszystko było możliwe. Jedno tylko nie mieściło jej się w
głowie. Głupota Justyny. I tu znów kłania się obiegowa opinia, powiedzenie, że
za głupotę trzeba płacić. Gdyby tak jeszcze było wiadomo ile…
Justyna zapłaciła za nią całkiem sporo. Do rozwodu Klaudiusza z Haliną, a
jakże, doszło. I gdy tylko pojawiła się możliwość powtórnego ożenku szwagra
Zofii, nowa szwagierka miała okazję zaprezentowania swojego krawieckiego
dzieła. Co prawda moda przez ten czas nieco się zmieniła, ale Justyna i tak
była z siebie dumna. Nie wiadomo tylko, czy bardziej z siebie, czy też ze
swojej własnoręcznie uszytej sukni ślubnej. Falbaniasta, koronkowa suknia i
maleńki toczek na głowie przy krótkiej, rzec można, męskiej fryzurze panny
młodej, nie za bardzo z sobą współgrały, podobnie jak i sami nowożeńcy. Niezbyt
wysoki i drobnej budowy Klaudiusz niemal ginął przy chudej jak przysłowiowa
szkapa, ale za to wysokiej Justynie. Sama panna młoda jakoś zdawała się tego
nie dostrzegać. Największą uwagę przywiązywała do swojego stroju, podobnie jak
jej młodsza nastoletnia wówczas siostra, która w dniu ślubu Justyny przebierała
się kilkakrotnie. A potem w trakcie wesela przepadła bez śladu z jednym z
taksówkarzy obsługujących gości weselnych, by po dłuższym czasie się odnaleźć,
bynajmniej nie ze skruszona miną i z mocno wymiętą kreacją.
- Co za puste kobiety – szeptała do ucha Zofii jedna z uczestniczek wesela,
która podobnie jak ona nie mogła nadziwić się temu małżeństwu, a zwłaszcza
samej Justynie. Zachowanie jej siostry nie mniej ją irytowało.
– Przecież ten taksówkarz jest żonaty! Jak tak można! Co za siksa! Kurwiszon
jeden! – nie przebierała w słowach. A potem zbulwersowana dodała: -Te kobiety z
tamtych stron chyba wszystkie takie są – dodała, opowiadając o doświadczeniach
w tym temacie jej koleżanek. –Swego czasu mnie też jedna taka chciała wyrwać
męża, ale jej się nie udało! Werbuski tak mają! Żeby tylko złapać faceta! Mały,
gruby, łysy! Byle tylko był! Czy u nich nie ma facetów?
- Może to tylko siostrzane geny… - próbowała załagodzić sprawę Zofia, ale owa
kobieta miała jeszcze inne argumenty do przedstawienia.
- Proszę spojrzeć jak one tańczą polkę! Całkiem inaczej niż u nas. To wiele
mówi o ich charakterze…
- Tańczą inaczej, bo to polka rzeszowska…
- Zgadza się, tyle że u na Śląsku mężczyzna i kobieta razem wykonują te same
ruchy. Tańczą skocznie, ale razem! – podkreśliła ostanie słowo.
Rzeczywiście, w polce rzeszowskiej wyglądało to inaczej. Mężczyzna stał, prawie
się nie ruszając, a kobieta w dosłownym tego słowa znaczeniu obtańcowywała go
raz z lewej, raz z prawej strony. Innymi słowy, skakała wokół niego, nie dając
mu pola manewru. Zofia dopiero teraz to dostrzegła. Co więcej, zaczęła
zastanawiać się nad słowami swojej rozmówczyni, czy oby kobieta nie miała
racji. Przynajmniej w tej kwestii.
Przyjęto wszakże, iż tańce ludowe wyrażają charaktery mieszkańców danego
regionu. Inaczej tańczą górale, skocznie i zwarcie, bo przecież wokół nich
rozpościerają się góry. Tym samym mają „mało miejsca” do popisów. Inaczej zaś
ludzie z Północy Polski. Gdzie nie sięgnąć okiem równiny, więc ich tańce są
„rozwlekłe” i wolne. Tam mają miejsca pod dostatkiem, a i klimat chłodniejszy,
a co za tym idzie, temperamenty bardziej oziębłe. Jeszcze inaczej ludzie na
południu Europy, w Afryce, itd.
Wracając jednak do werbusów - mianem tym określano ludzi, którzy przyjeżdżali
do pracy najczęściej z terenów Polski wschodniej, głównie z Rzeszowszczyzny,
Kielecczyzny, a także spod Krakowa i spod Łodzi. Na terenach tych w czasach
Peerelu praktycznie nie było przemysłu. Toteż chordy młodych ludzi zjeżdżały na
Śląsk za chlebem, gdzie z kolei brakowało rąk do pracy. Nic więc dziwnego, że
często dochodziło do „mieszanych” małżeństw. Zwłaszcza że tutejsi kandydaci na
potencjalnych mężów z założenia byli bogaci. Głównie dobrze zarabiający górnicy.
To oni nade wszystko stawali się upatrzonym i czasem stosunkowo łatwym celem. Ale
nie tylko oni. O kobietach ze wschodnich rubieży mówiono, iż polują na
wszystkich mężczyzn, byle tylko móc się potem pochwalić swoim łupem w
rodzinnych stronach.
Na ile było to prawdziwe, a na ile krzywdzące owe kobiety, trudno jednoznacznie
ocenić. W każdym razie, przypadek Justyny dawał do myślenia.
Tyle że sama bohaterka bardzo się rozczarowała swoim wyborem. Chyba nie
wierzyła Zofii i jej mężowi, kiedy ostrzegali ją przed ślubem na wszystkie
możliwe sposoby, że Klaudiusz to utracjusz bez grosza przy duszy, lekkoduch i
„artysta”. Ten przydomek przylgnął do niego po tym, jak często porzucał stałą
pracę zarobkową na rzecz okazyjnej, głównie grania na keyboardzie na weselach,
przez co narażony był na wiele pokus, a te zawładnęły nim bez końca. Prócz tego
megaloman, który nie miał w okolicy sobie równych.
Jedyne sensowne wytłumaczenie tego związku, a potem małżeństwa, było właśnie
to, że mamił ją swoimi przechwałkami, w które ona bezgranicznie wierzyła i nie
przyjmowała żadnych uwag ani ostrzeżeń od ludzi, którzy w gruncie rzeczy dobrze
jej życzyli.
Gdy urodził im się kolejny syn, a potem córka, Klaudiusz jak zwykle nie
pracował zawodowo, za to sporo pił i znikał z domu nieraz na wiele dni. Nie
mogąc liczyć na pomoc męża, Justyna wróciła więc w rodzinne strony i
zamieszkała razem ze swoimi rodzicami.
Były lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Któregoś letniego wieczoru do
mieszkania Zofii i Konrada ktoś zapukał. Małżonkowie mieszkali na parterze i
nie trudno było zauważyć, że pod dwunastorodzinnym blokiem zatrzymała się
taksówka. Nieduże bloki mają to do siebie, że wszyscy się w nich znają i
obserwują to, co dzieje się w ich małej społeczności. Każdy najmniejszy
incydent, nawet pojawienie się pod blokiem taksówki, budziło wielkie
zainteresowanie mieszkańców, którzy swoje „obserwatorium” mieli w oknach swoich
mieszkań.
Odgłos zatrzymującego się pod ich klatką samochodu także i ich skłonił do
wyjrzenia przez okno. Toteż oboje z niepokojem spojrzeli na drzwi wejściowe, bo
nie spodziewali się żadnych gości. A już tym bardziej nikt do nich nigdy nie
przyjeżdżał taksówką. W tamtych czasach był to bowiem luksus, porównywalny
dzisiaj do przemieszczania się Maybachem. Ku ich zaskoczeniu w drzwiach ukazała
się dawno niewidziana szwagierka Justyna. Przekroczyła próg domu, ale nie
chciała zatrzymać się nawet na małą chwilkę. Przywitawszy się, zażądała, aby
Konrad pojechał wraz z nią we wskazane przez nią miejsce taksówką, która
oczekiwała przed blokiem.
- Powiedział, że jedzie do matki, ale tam go nie ma – mówiła o swoim mężu
utracjuszu. – Na pewno jest w którymś z hoteli z jakąś dziwką! Jedziesz tam ze
mną po niego! – Rozkazywała, ponaglając męża Zofii, bynajmniej nie pytając go o
zdanie, a tym bardziej o zgodę jego małżonki.
- Albo gdzieś chleje! On może być wszędzie! Nie znajdziemy go! – Konrad na
początku oponował.
Szybko jednak zmienił zdanie. Nie pomagały żadne perswazje ani tłumaczenie żony,
że niedawno urodzony synek ma gorączkę i dopiero co oboje zgodnie uznali, że
trzeba będzie udać się z nim do lekarza. Sama Zofia też czuła się źle.
Justynę kompletnie to nie obchodziło. Ona po prostu rozkazywała, a Konrad czuł
się przy niej jak szeregowy wojak w wojsku. Karny i zdyscyplinowany. Mało
brakowało, a salutowałby do pustej głowy. Odmaszerował więc do taksówki i tyle
było go widać.
Było dobrze po północy, gdy zjawił się w domu.
- I jak tam? Udało się polowanie na prostytutki? – drwiła rozzłoszczona Zofia,
tuląc do siebie chorego, płaczącego malca.
- A skądże! Mówiłem, że gdzieś pije!
- A gdzie twoja bratowa?
- Wróciła do siebie – odparł.
- Ale jak to? Do siebie? O tej porze? Czym? Przecież to prawie czterysta
kilometrów stąd… - zasypywała go pytaniami.
Mąż jednak nie chciał odpowiedzieć. Bąknął tylko pod nosem, że nie wie czym.
- Nie wstyd ci było zaglądać do każdego hotelu w okolicy i wypytywać o swojego
braciszka alkoholika i dziwkarza? – pytała wściekła na męża. – Ciekawa jestem,
kto zapłacił za te nocne kursy taksówki, skoro Justyna od dawna jest bez grosza
przy duszy? Pewnie twoja matka…
Prawda okazała się dużo gorsza, ale Zofia nie od razu poznała prawdę. Na dłuższą
metę nie dało się jednak utrzymać tego w tajemnicy. Gdy kilka dni później okazało
się, że bezczelna Justyna nie znalazłszy męża, trzasnęła drzwiami taksówki i po
prostu odjechała kolejną, nie wiadomo dokąd, niestety to mąż Zofii zmuszony był
uregulować rachunek za nocne kursy. Kwota jaką wtedy zapłacił stanowiła
równowartość dwóch jego pensji. Sytuacja zrobiła się patowa. Wyglądało na to,
że na to konto zmuszeni będą zaciągnąć kredyt, albo pożyczyć od rodziców.
- Chyba żartujesz! Za co będziemy żyć przez dwa miesiące? Nie mamy żadnych
oszczędności. Przecież sam pracujesz… - zamartwiała się Zofia.
- Musi mi oddać. Nie wiem jak, ale pojadę do niej i zmuszę do oddania pieniędzy…
- starał się ją uspokoić, ale niezbyt przekonywująco.
Mąż Zofii nigdy jednak nie pojechał do szwagierki, ani też nigdy potem nie
zażądał uregulowania tej kwoty, co nie przestawało jej dziwić. Zaczęła nawet
podejrzewać, że Justyna zapłaciła mu w naturze, co było nawet do niej podobne.
Bezkompromisowa, obłudna i zachłanna, amatorka cudzych mężów. Taki typ
człowieka… Ale każdy kij ma dwa końce.
Niebawem w kraju zaczęła się transformacja ustrojowa. Firmy bankrutowały na
potęgę, ludzie tracili pracę. W rodzinnych stronach Justyny było to szczególnie
widoczne. Klaudiusz staczał się coraz bardziej, aż w końcu przepadł bez wieści.
W domu Justyny zapanowała bieda. Rodzice wcześnie pomarli i zdana była tylko na
siebie. Trójka małolatów do wykarmienia była ponad jej siły, więc szwagierka zmuszona
była przez cały czas korzystać z pomocy opieki społecznej. Czy jej to
wystarczało i z czego tak naprawdę żyła, nigdy nie chciała się przyznać. Pokrętnie
tłumaczyła, że zarabia szyciem sukienek, ale trudno było w to uwierzyć. W
okolicach, gdzie mieszkała ludzi często nie było stać na kupno nowych butów, a
co dopiero sukienek. Zofia i jej mąż podejrzewali, że tak zwane chodzenie do
Opieki Społecznej stało się jej sposobem
na życie.
Dlaczego w tej sytuacji nie wróciła na Śląsk, gdzie nieco łatwiej było o pracę
i o… mężczyznę, trudno zgadnąć. Miała już przecież na tym polu jakie takie
rozeznanie i wielu znajomych.
Przykre doświadczenia? Wstyd przed rodziną i znajomymi? A może gryzło ją sumienie?
Opowiadanie oparte jest na prawdziwych wydarzeniach.