poniedziałek, 16 grudnia 2019

BILANS













Na krawędzi dnia i nocy
zmierzch zapukał do mych drzwi
i choć dzień się jeszcze toczył
o czymś przypominał mi

bilans strat i zysków w głowie
zaczął rodzić się powoli
dzieląc dzień mój po połowie
ten na plus i wbrew mej woli

podzieliłam, pomnożyłam
tu ujęłam, tam dodałam
odrzuciłam, użyczyłam
lecz czy wyszło tak jak chciałam?

cóż, nie wszystko, powiem szczerze
czasem plany wiatr rozwiewa
i tak co dzień z nim się mierzę
a on ze mnie się naśmiewa



niedziela, 15 grudnia 2019

ZAPROSZENIE NA WIGILIĘ DLA ZWAŚNIONYCH BRACI















Dodatkowy talerz,
co na stole leży,
na Ciebie tu czeka,
Tobie się należy.

Usiądź, no, przy stole
pełnym obfitości,
a radość niezmierna
w sercach nam zagości.

Wypatrzymy razem
hen, na nieboskłonie,
najjaśniejszą gwiazdę,
co na niebie płonie.

Ufni, że nasz Jezus,
Król Całego Świata,
w tę noc najpiękniejszą
z nami się znów zbrata.

Podzielę się z Tobą
opłatkiem i chlebem,
tylko przybądź, proszę,
jest miejsce dla Ciebie.

wtorek, 10 grudnia 2019

NADCHODZĄ ŚWIĘTA












Jest taki w roku piękny czas
kiedy myślami sięgamy gwiazd
gdy słońce gubi swoje promienie
by światłem swoim rozjaśnić ziemię
wokół tak cicho, iskrzy się śnieg
świat jakby nagle zwolnił swój bieg

pod kołdrą śniegu kryją się dachy
stroszą się krzewy jak polne strachy
wplotły w korony anielskie włosy
drzewa, co stoją tuż obok szosy
skrzypią chodniki do cna zmrożone
śpią w białym puchu trawy skulone

niebawem święta, zjedzie rodzina
innych kolorów nabierze zima
usiądą razem gdzieś przy kominie
stopią się lody w czerwonym winie
odejdą waśnie na drugi plan
znów się zjednoczy rodzinny klan

                      ***
jest taki w roku piękny czas
kiedy pospołu siadamy wraz
zima jest tylko za oknem, tam
zaś w sercu cieplej robi się nam
jest taki w roku piękny czas
przeżyjmy znowu go jeszcze raz



niedziela, 24 listopada 2019

KOCHANA TY MOJA















Kochana ty moja
śpiewka stara jak świat
przy byle okazji
mówisz do mnie od lat

kochana ty moja
ileż to już jest lat
wspólne dzieci i adres
to jest cały nasz świat

kochana ty moja
ćwierć wieku za nami
a my wciąż jeszcze razem
choć już nie zakochani

kochana ty moja
przysłoniłaś mi świat
ale, może to dobrze
niezbyt wiele był wart

kochana ty moja
czyż nie głupi ten świat
ja wciąż tylko z tobą,
choć koledzy od lat...

kochana ty moja
słychać ciągle, niestety
gdzie moja koszula?
a czyste skarpety?

kochana ty moja
mówi pan twój i władca
czasem mąż i przyjaciel
a czasem...oprawca!



niedziela, 17 listopada 2019

TAKIE TAM GDYBANIE
















A gdyby tak rankiem przysiąść na ganku
z twarzą wpatrzoną w niebo jak w lustro
i z polnych mleczy splecionym wianku
pysznić się sobą jak wiejskie bóstwo

a potem śmiać się, tak bez powodu
tak sercem całym i duszą całą
od wschodu słońca aż do zachodu
jakby się znowu lat naście miało

gdyby tak złapać kota za ogon
a później wtulić się w jego futro
za Burkiem pobiec nieznaną drogą
i się nie martwić, co będzie jutro…

Ale to tylko moje gdybanie
bo jak znam życie, a zwłaszcza siebie
czasu mi nigdy na to nie stanie
chyba że… może kiedyś, tam w niebie.

sobota, 16 listopada 2019

ZA OKNEM NOCY MROK



Przez mgłę firanki
ciemność się wdziera
szarością kładąc
jasność zabiera
przez mgłę firanki
niewiele widać
nic, co by oczom
mogło się przydać

W oddali tylko
świeci coś jasno
choć wszystko wokół  
dawno już zgasło
w mroku za oknem
jedno światełko
- to noc zasnęła
w dłoni z perełką

                                      





piątek, 1 listopada 2019

MOŻE JESZCZE PRZYJDZIE TAKI CZAS















Są krainy, do których wciąż zmierzam
tylko w myślach lub w sennych marzeniach
z mych wyborów niebiosom się zwierzam
lecz to w życiu niewiele mym zmienia

przemierzam w nich drogi i pola
z aureolą na głowie jak święta
choć trwa myśli mych grzesznych swawola
co dzień dążę do celu zawzięta

szukam twarzy tak dobrze mi znanych
serc, co budzą uczucia i zmysły
namiętności przez los rozerwanych
gwiazd, co wtedy nad nami rozbłysły

zamiast tego znajduję odludzie
przepełnione nicością i chłodem
i bytując w jakiejś ułudzie
czekam stale na lepszą pogodę…








poniedziałek, 28 października 2019

PAMIĄTKI Z BESKIDÓW
















Góralskie kierpce kupiłam w Wiśle,
małą ciupażkę, chyba w Ustroniu,
i rozstać z nimi się ani myślę,
przydatne, gdy się wspinam po groniu.

Kupiona w Szczyrku skóra barania,
a w Jaworzynce ciepłe skarpety,
przed zimnem gnaty czasem osłania,
niczym puchowe, babcine bety.

Sznury korali z drewna toczone
sprzedał mi góral z Nowego Sącza,
stara góralka oscypki słone
i gruby rzemień na mego brzdąca.

Z Żywca przywiozłam małą kolaskę,
obrazy wełną wyhaftowane,
dawną, kobiecą zdobną przepaskę,
zioła, na hali ponoć zebrane.

Zaś z Koniakowa stringi z koronki,
stosy serwetek w stylu ludowym,
i płaskorzeźbę mojej patronki,
wyrytą dłutem w drewnie lipowym.

Zliczyć wszystkiego, raczej nie sposób,
więc nie zaprzątam sobie tym głowy,
w pamięci noszę... portrety osób,
przyjaźni ukłon ponadczasowy.

Poznani niegdyś na górskich szlakach
zwykli turyści, rdzenni górale,
wciąż ożywają w głowie po latach ,
nie jak te martwe drobne detale.


                                                       

środa, 23 października 2019

Gdzie się zaczyna hipokryzja?
















A gdzie zwykła głupota? Takimi pytaniami zasypała mnie dziś rano znajoma, która zawitała do mojego domu z przyjacielską wizytą.
Nawet, gdybym bardzo się starała, nie byłam w stanie odpowiedzieć jej na to pytanie. Nie dlatego, że nie jestem dość inteligentna, ale po prostu dlatego, że chyba nikt tego nie wie.
Zwłaszcza po tym, co wydarzyło się 13 października w naszym kraju. Dwa plemiona jednego narodu, jak zwykło się ostatnio mówić o nas Polakach, toczące ze sobą wojnę podjazdową, jeszcze bardziej oddaliły się od siebie. Co z tego wyniknie w przyszłości, trudno zgadnąć.
Za to nie musiałam zgadywać, co moja znajoma miała na myśli, przywołując imię swojej sąsiadki, Krystyny.
- Od miesiąca zapraszam ją do siebie na kawę, ale stale odmawia.
- Dlaczego? – Spytałam zdziwiona, skądinąd wiedząc, że dawniej opędzić się przed nią nie mogła. Stale naprzykrzała jej się zbyt częstymi odwiedzinami.
- Ach! – machnęła ręką w geście zrezygnowania. – Przez te tureckie seriale! Żadnego nie opuści i z tego powodu nieustannie brakuje jej czasu. Doprawdy nie rozumiem tego.
No cóż, ja rozumiałam jeszcze mniej. Krystynę znałam jako tako, za to z jednej strony, powiedzmy, że bardzo dobrze. Chyba nikt w okolicy bardziej niż ona, z tak wielkim zacietrzewieniem nie wypowiadał się na temat, nie tyle uchodźców z Syrii, co ludzi z tamtego kontynentu, czyli Północnej Afryki. Nie miało przy tym dla niej znaczenia, jaki kraj, kto i co sobą reprezentuje. Wszystkich nazywała „ciapatymi” i posyłała pod ich adresem niewybredne komentarze, co z gruntu wzbudzało we mnie złość i niechęć do owej kobiety. Ich odmienna religia była jej solą w oku, a kolor skóry i jakże inne od naszych obyczaje tarczą, w którą celowała niczym z kałasznikowa. Tym bardziej więc dziwiło mnie, że tyle czasu poświęca na oglądanie ich na szklanym ekranie. Nawet podzieliłam się swoimi spostrzeżeniami z Sylwią.
- Jak to? Aż tak bardzo ciekawi ją ich życie? Przecież ich nienawidzi.
- Właśnie – przytaknęła mi. – Niektórzy z nich, bohaterowie w filmach, mają po kilka żon, jeszcze więcej kochanek, więc jest co oglądać.
- Fascynuje ją ich świat? – spytałam.
- Chyba tak. W przeciwnym razie by ich potępiła, albo przynajmniej tego nie oglądała. Mamy przecież tyle świetnych, polskich seriali.
- Zdeklarowana z niej katoliczka – dziwiłam się coraz bardziej. – Chyba nie powinna tego oglądać… Nie razi ją przedstawiana tam rozpusta?
Sylwia była podobnego zdania, co ja.
Rzeczywiście, Krystyna biegała do kościoła przy każdej okazji, bez okazji także. Pluła jadem na „ciapatych”, ale chętnie zaglądała im do alkowy. Z upodobaniem podziwiała i naśladowała wystroje ich domów i mieszkań. Czasem naśmiewałyśmy się, że powinna jeszcze nauczyć się ich języka. Ale do tego nie była skora. Krystyna ogólnie nie lubiła się uczyć, a co dopiero obcych języków. Po prostu była tępa.
- W telewizji ogląda tylko jeden program. Chyba domyślasz się który?- nadmieniła moja znajoma.
Oczywiście, że się domyślałam. Ten, który pasował do jej charakteru.
- Nie dość, że hipokrytka, to jeszcze podatna na manipulacje jak małe dziecko – nie szczędziła jej przykrych słów.
A potem dodała:
- Niestety, ostatnio zauważyłam, że ludzi tego pokroju jest wokół mnie mnóstwo!

Hipokrytów i judaszów nigdy nie brakowało. Tyle że ci drudzy dotąd przynajmniej się z tym ukrywali. Teraz niejako dostali społeczne przyzwolenie na takie zachowanie. Wszystko za sprawą jednego człowieka, który spowodował, że ich prawdziwe charaktery uzewnętrzniły się. W niejednym człowieku odsłoniły wrogość do innych ludzi, nienawiść, spolegliwość i tak zwaną judaszowatość, jakże modne ostatnio słowo.
A tak na marginesie, odnoszę wrażenie, że imię Judasza przywoływane jest obecnie w naszej pamięci i na językach niezmiernie często. Szkoda, bowiem postać ta nie jest wzorem do naśladowania, a jego imię powinno zostać na zawsze zapomniane.
Jako że w przyrodzie zwykle istnieje równowaga, toteż na szczęście nie brak i tych drugich ludzi, u których górę bierze rozsądek, empatia, patriotyzm.

Sąsiadka mojej znajomej prawdopodobnie nigdy nie przestanie nienawidzić ludzi innych nacji i odmiennej kultury. Tak już ma. Dalej będzie biegać do kościoła i obnosić się ze swoją wiarą, mimo że jej zachowanie stoi w sprzeczności do tego, co jej ta wiara nakazuje. Pewnie też nadal będzie przytakiwać ludziom, którym w ferworze politycznej walki udało się zdobyć dla siebie przysłowiowe stołki i tytuły. Kto wie, czy kiedykolwiek włączy inny kanał w telewizji, niż ten co zwykle i obejrzy oraz posłucha racji innych ludzi, którzy tak jak ona zamieszkują i wypracowują dobra dla tego kraju.
Pewnie nigdy nie zada sobie trudu, by poszperać w swojej głowie i przypomnieć sobie/znaleźć w naszej historii podobne przypadki nietolerancji i nienawiści, które bynajmniej wcale nie przysłużyły się Ojczyźnie. Nie zrobi tego, bo jest na to za głupia. I trawi ją straszna choroba – hipokryzja.
Na głupotę jak dotąd nie wynaleziono lekarstwa. Wychodzi na to, że na hipokryzje też. Sądzę, że jest to choroba zaraźliwa i w naszym kraju (przykre) zbiera coraz większe żniwo.
Czy zatem nie należałoby ją wpisać na listę chorób cywilizacyjnych, po chorobach serca, nowotworach i cukrzycy, które zajmują pierwsze miejsca pod względem szkód, jakie czynią w organizmach ludzkich i stopniu umieralności?
I może niekoniecznie w tej kolejności.

wtorek, 15 października 2019

A U NAS ZNÓW JESIEŃ













To dla nas ta jesień
odsłania oblicze
te liście złotawe
rzucane pod nogi
to dla nas ta jesień
jej barw już nie zliczę
odcieni i cieni      
różnorakich ciąg mnogi

te chłodne poranki
i noce przydługie
i kwiaty przywiędłe
wśród których myśl gubię

To dla nas ta jesień
co deszczem zacina
i dłoń ma zziębnięta
i palce na dłoniach
to dla nas ta jesień
i mgła blado sina
i chłód, co posiwiał
włosy nam na skroniach

te wiatry jesienne
co wieszczą niepokój
modlitwy o miłość
o zdrowie i spokój





sobota, 5 października 2019

W INNYM WYMIARZE














Czas się zatrzymał,
wprost nie do wiary.
Stanęły wokół wszystkie zegary.
Nikt się nie spieszył,
nikt nie narzekał,
nikt do podłości się nie uciekał.
Nie było płaczu,
nie było gniewu,
ni nienawiści wrogiej odzewu.
Nikt judaszowych nie chciał srebrników,
nie korumpował nikt urzędników…

…W innym wymiarze,
gdzieś w innym czasie,
ale nie u nas, bo tu nie da się.
Wehikuł czasu zniszczyłeś, Boże.
Kto nam, biedakom, teraz pomoże?

środa, 18 września 2019

SENNE FAKE NEWSY














W przedsionku stoi noc zalękniona
dzierżąc w swych dłoniach prorocze sny
tajemną siłą mroku zwabiona
wkrótce dostrzegę w nich śmiech i łzy

z trudem oddzielę prawdę od fałszu
całkiem jak za dnia tym uraczona
gdy cudze prawdy myśli me tłamszą
i wiara w ludzką szczerość zmącona

dlatego proszę

odejdź od drzwi mych nocy niechciana
co karmisz głowę mą fake newsami
nie mąć w mej jaźni jak zwariowana
nie racz mnie, proszę, swymi bajkami









niedziela, 15 września 2019

Byle tylko był - opowiadanie















Średniej wielkości pokój w hotelu robotniczym nie przedstawiał się zbyt ciekawie. Był zapchany po brzegi niewyszukanymi meblami, zapewne z jakiegoś odzysku, tu i ówdzie walającymi się częściami garderoby i innych, mniej lub bardziej potrzebnych, rzeczy. Zważywszy, że stało tam jeszcze drewniane, niemowlęce łóżeczko, w którym spał dwumiesięczny Norbert, syn Justyny i Klaudiusza, w zasadzie trudno było się w mieszkaniu swobodnie poruszać.
- Kuchnia jest wspólna – napomknęła zaraz na początku Justyna, która właśnie co nosiła się z zamiarem poczęstowania gości herbatą. – Toaleta też – dodała.
- Ile pokoi jest w tym mieszkaniu? – spytała Zofia trochę przytłoczona ciasnotą.
- Nasz i jeszcze jeden. W drugim mieszkają trzy kobiety. Nie możemy zbyt głośno się zachowywać, bo od razu się czepiają – powiedziała o współpracownicach wynajmujących razem z nimi niewielkie mieszkanie.
To był typowy blok z wielkiej płyty, wybudowany najprawdopodobniej w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Tyle że na potrzeby pracownicze jedynego zakładu w mieście. Póki co służył jako hotel robotniczy.
Zofia rozglądała się po ciasnym lokum z nieukrywanym zdziwieniem. Już dwie osoby miały problem z poruszaniem się po nim, a co dopiero jeszcze dwójka dodatkowych gości, czyli ona i jej mąż Eryk. Toteż siedziała skulona na niewielkim krześle przy równie małych rozmiarów stoliczku, bojąc się swobodniej poruszyć, aby nie zahaczyć o coś lub kogoś wokół siebie. Ponadto rozmawiano półgłosem, by nie zbudzić małego Norberta.
- Łatwo to wam się tu raczej nie żyje – zauważyła Zofia. - Może warto byłoby rozejrzeć się za czymś większym? – spytała, mając na myśli wynajęcie innego kąta do życia.
- A tam! – odparła Justyna. – To jest za darmo.
Niewątpliwie był to atut tego mieszkania, ale nie wyobrażała sobie mieszkać tak na dłuższą metę. Zwłaszcza, gdy dziecko podrośnie. Nawet o tym napomknęła, ale Klaudiusz przerwał jej w pół zdania.
- Zamierzamy się pobrać i chcieliśmy was prosić, abyście zostali naszymi świadkami. A co będzie potem, tym będziemy się martwić potem – rzekł, robiąc przy tym beztroski wyraz twarzy, na którym jak zawsze królował głupkowaty uśmieszek.
Taki uśmieszek był wybaczalny u małoletniego chłopca, ale nie u trzydziestoparoletniego mężczyzny. Niestety, Klaudiusz był niedojrzały, nieodpowiedzialny i niezrównoważony psychicznie. I tak już mu zostało do końca życia.
- Ale jak to? – spytała zaskoczona do granic możliwości Zofia.
Sądziła, że zostali przez nich zaproszeni w związku ze zbliżającym się chrztem ich synka. I być może zostaną poproszeni, aby zostać rodzicami chrzestnymi…
– Przecież nie masz jeszcze rozwodu z Haliną – nie ukrywała swojego zaskoczenia.
- A jaki to problem? Poczekam. Sama o niego wniosła, a ja nie będę robił jej problemów. Jakby co, dam łapówkę komu trzeba, żeby to przyspieszyć – usłyszała w odpowiedzi.
Mąż Zofii nie odezwał się ani słowem. Zawsze taki wygadany, teraz milczał jak zaklęty. Dobrze znał swojego brata i jego niecne poczynania. Co prawda ich nie popierał, ani nie usiłował tłumaczyć karygodnego zachowania braciszka, ale też zbytnio nie starał się przywoływać go do porządku. Ani teraz, ani przedtem. On po prostu się tym nie przejmował, podobnie jak wieloma innymi rzeczami. Taki miał charakter. W pewnym stopniu podobny do Klaudiusza.
Sytuacja zrobiła się trochę nieprzewidywalna. Justyna unikała wzroku gości, całą swą uwagę skupiając na półmisku z drobnymi ciastkami, który stale podsuwała komuś pod nos, namawiając do poczęstunku.
Nagle Zofia przyuważyła kawałek białego materiału wystający z niedomkniętej szuflady w meblościance. Natychmiast dostrzegła, że przykuł on wzrok przyszłej szwagierki, więc uznała za stosowne wysunąć szufladę i wyjąć to coś białego i koronkowego. I tu znów Zofię spotkało kompletne zaskoczenie.
- Szyjesz sobie suknię ślubną?! – Niemal krzyknęła, co spotkało się z natychmiastową reakcją właścicielki kawałka materiału, która przytknęła palec do ust, dając jej do zrozumienia, iż swoim nieroztropnym zachowaniem może zbudzić małego Norberta. Nie dowierzała, gdy w rękach gospodyni ujrzała nieskończoną jeszcze suknię.
- Tak – zaczęła przechwalać się przyszła panna młoda, ukazując ją w całej swej rozciągłości. – Jeszcze doszyję dwie falbany, no i rękawy są na razie tylko przyfastrygowane… - dodała.
Białe cudo uszyte było z kilku warstw falban. Każda falbana to była kilkucentymetrowa koronka, marszczona lekko dołem i zszyta z kolejną falbaną. Góra sukni także była z zeszytych ze sobą koronek, ale już bez marszczeń. Rękawki podobnie, zakończone lekkim marszczeniem. Jak na gust Zofii suknia była nazbyt strojna, „przeładowana”, ale o gustach się przecież nie dyskutuje. Ponadto pamiętała, że w obiegowej opinii funkcjonowało powiedzenie, iż panna młoda w żadnym wypadku nie powinna sama szyć sobie sukni. To, podobnie jak inne powiedzenie, które mówiło, że narzeczony nie powinien widzieć panny młodej przed ślubem w białej sukni, rzekomo przynosiło pecha. Ale czy przyszła panna młoda mogła mieć jeszcze większego pecha od tego, którego właśnie dostarczało jej życie? Niedojrzały emocjonalnie, jeszcze nie rozwiedziony przyszły mąż, brak normalnych warunków do życia i niemowlę na starcie? Okazało się, że tak, ale póki co Justyna o tym nie wiedziała. Co gorsza, z pewnością nie śniła o tym nawet w największych koszmarach. Na razie jej myśli zajmował niebawem mający odbyć się ślub i to, co na siebie włożyć w tym ważnym dniu.
Wyglądało na to, że oboje w pełni wierzą, iż Klaudiusz bez najmniejszych przeszkód lada dzień dostanie rozwód.
Mąż Zofii, podobnie jak ona sama, mieli co do tego wiele wątpliwości, z którymi dzielili się z Justyną i Klaudiuszem, ale przyszli małżonkowie odpierali wszelkie uwagi i przestrogi niczym piłeczkę pingpongową. Szybko i celnie.
- A co z dzieckiem twoim i Haliny? – Dopytywała się Zofia, mając na uwadze zaledwie rocznego malca, którego tak na dobrą sprawę porzucił wraz z jego matką.
Skądinąd wiedziała, choć oboje nie utrzymywali kontaktów z żoną Klaudiusza, że wyrodny braciszek męża kompletnie nie interesuje się swoim pierworodnym dzieckiem. Zapytany o to Klaudiusz, wykręcił się w infantylny sposób, i to taki, którego się bynajmniej nie spodziewała.
- A co ma być? Chciała mieć bachora, to ma! I niech się bynajmniej nie spodziewa alimentów! Nie stać mnie na nie! – odparł bez najmniejszej skrępowania.
- No wiesz! – oburzyła się Zofia. – Jak tak możesz! A poza tym, sąd i tak jej przyzna alimenty na dziecko, jeśli nie także na nią samą. Będziesz musiał płacić.
- Niedoczekanie! Zwolnię się z pracy i z czego mi ściągną, ha, ha!
Justyna przysłuchiwała się tej słownej przepychance, ale ani razu nie włączyła się w rozmowę. Siedziała cichuteńko jak mysz pod miotłą. Wstydziła się zaistniałej sytuacji, do której pośrednio doprowadziła, czy też miała charakter pokornej i usłużnej myszki?
Ani jedno, ani drugie. Po paru latach, gdy Zofia poznała ją już dostatecznie dobrze, okazało się, że tak naprawdę to bezkompromisowa kobieta, która na dodatek potrafi pokazać różki. I to w pełnej krasie, czego Zofia niejednokrotnie doświadczyła także na własnej skórze. Póki co nie miała o tym pojęcia i do pewnego stopnia współczuła jej tego, co ewentualnie może ją czekać z takim łajdakiem, jak postrzegała Klaudiusza.
Jego żona, Halina, może nie miała najłatwiejszego charakteru, ale kochała go i na tyle, na ile była w stanie, „ciągnęła” to małżeństwo, choć Klaudiusz na każdym kroku ją ignorował i zachowywał się przekornie, a czasem wręcz karygodnie. Nastawiał swoich rodziców przeciwko niej, nie zawsze nocował w domu, często przychodził pijany. Normą było, że zapraszał ojca i matkę w gościnę, nie informując o tym wcześniej małżonki. Zwykle wtedy, gdy Halina robiła duże pranie, albo na przykład czyściła okna. Mieszkanie wtedy przedstawiało pobojowisko, zwłaszcza, że krzątało się po nim jeszcze roczne dziecko, ale Klaudiuszowi o to właśnie chodziło. W nastawieniu rodziców przeciwko synowej tkwiła cała jego duma i zarazem siła. Podobne historie wyczyniał przed wypłatą, gdy brakowało im pieniędzy, jak każdemu młodemu małżeństwu na dorobku, i nie było za co urządzić gościny. Nie dość, że zawsze zapomniał wspomnieć żonie, iż zaprosił gości, to jeszcze zaciągał pożyczki na alkohol, a właściwie morze alkoholu, którym raczył swojego ojca, a przy okazji kolegów. Biedna Halina, najczęściej nie przygotowana na wizyty teściów i kolegów, popadała w niełaskę jednych i drugich. Z czasem przytłoczona problemami sama zaczęła zaglądać do kieliszka.
Justyna doskonale o tym wiedziała, i to od samego początku. Zarówno brat Klaudiusza, jak i sama Zofia, nie omieszkali powiedzieć jej prawdy i przestrzegali przed mężczyzną, którego zamierzała poślubić. Już wtedy powinna była jej się zapalić tak zwana czerwona lampka. Ostrzegająca przed wiązaniem się z takim kimś na dłuższą metę, nawet bez ślubu. Ale widocznie się nie zapaliła. Albo też zapaliła, ale nie dopuszczała do głosu rozsądku. Było też jeszcze inne wytłumaczenie. Justyna musiała mieć w tym jakiś inny ukryty cel. Tylko jaki? Okazało się, że cel był jeden, za to konkretny, upolować męża. Za wszelką cenę.
Tamtego dnia wyszli z mieszkania Justyny i Klaudiusza nieco oszołomieni. Oboje nie wyobrażali sobie, że można budować swoją przyszłość na tak niepewnych fundamentach. Podświadomie czuli, że nie wyniknie z tego nic dobrego. Wyglądało jednak, że w tym temacie nic już nie byli w stanie zrobić ponad to, co już uczynili. Ostrzegli Justynę przed narcystycznym charakterem Klaudiusza i brakiem odpowiedzialności za jego często nieroztropne postępowanie. Niestety, nie posłuchała ich.
- Mam poważne opory, by zostać świadkiem na ich ślubie. A ty nie? – Zofia spytała męża, zmierzając do samochodu, gdy już opuścili ich mieszkanie, a właściwie przydzielony im pokój w mieszkaniu służbowym.
- Co ci mam odpowiedzieć? Przecież wiesz. To mój brat. Nie wypada odmówić…
- Da Bóg, może nie dostanie rozwodu, albo do tego czasu znajdzie sobie inną ofiarę – odparła nieco przekornie, głośno westchnąwszy.
Znając Klaudiusza, wszystko było możliwe. Jedno tylko nie mieściło jej się w głowie. Głupota Justyny. I tu znów kłania się obiegowa opinia, powiedzenie, że za głupotę trzeba płacić. Gdyby tak jeszcze było wiadomo ile…
Justyna zapłaciła za nią całkiem sporo. Do rozwodu Klaudiusza z Haliną, a jakże, doszło. I gdy tylko pojawiła się możliwość powtórnego ożenku szwagra Zofii, nowa szwagierka miała okazję zaprezentowania swojego krawieckiego dzieła. Co prawda moda przez ten czas nieco się zmieniła, ale Justyna i tak była z siebie dumna. Nie wiadomo tylko, czy bardziej z siebie, czy też ze swojej własnoręcznie uszytej sukni ślubnej. Falbaniasta, koronkowa suknia i maleńki toczek na głowie przy krótkiej, rzec można, męskiej fryzurze panny młodej, nie za bardzo z sobą współgrały, podobnie jak i sami nowożeńcy. Niezbyt wysoki i drobnej budowy Klaudiusz niemal ginął przy chudej jak przysłowiowa szkapa, ale za to wysokiej Justynie. Sama panna młoda jakoś zdawała się tego nie dostrzegać. Największą uwagę przywiązywała do swojego stroju, podobnie jak jej młodsza nastoletnia wówczas siostra, która w dniu ślubu Justyny przebierała się kilkakrotnie. A potem w trakcie wesela przepadła bez śladu z jednym z taksówkarzy obsługujących gości weselnych, by po dłuższym czasie się odnaleźć, bynajmniej nie ze skruszona miną i z mocno wymiętą kreacją.
- Co za puste kobiety – szeptała do ucha Zofii jedna z uczestniczek wesela, która podobnie jak ona nie mogła nadziwić się temu małżeństwu, a zwłaszcza samej Justynie. Zachowanie jej siostry nie mniej ją irytowało.
– Przecież ten taksówkarz jest żonaty! Jak tak można! Co za siksa! Kurwiszon jeden! – nie przebierała w słowach. A potem zbulwersowana dodała: -Te kobiety z tamtych stron chyba wszystkie takie są – dodała, opowiadając o doświadczeniach w tym temacie jej koleżanek. –Swego czasu mnie też jedna taka chciała wyrwać męża, ale jej się nie udało! Werbuski tak mają! Żeby tylko złapać faceta! Mały, gruby, łysy! Byle tylko był! Czy u nich nie ma facetów?
- Może to tylko siostrzane geny… - próbowała załagodzić sprawę Zofia, ale owa kobieta miała jeszcze inne argumenty do przedstawienia.
- Proszę spojrzeć jak one tańczą polkę! Całkiem inaczej niż u nas. To wiele mówi o ich charakterze…
- Tańczą inaczej, bo to polka rzeszowska…
- Zgadza się, tyle że u na Śląsku mężczyzna i kobieta razem wykonują te same ruchy. Tańczą skocznie, ale razem! – podkreśliła ostanie słowo.
Rzeczywiście, w polce rzeszowskiej wyglądało to inaczej. Mężczyzna stał, prawie się nie ruszając, a kobieta w dosłownym tego słowa znaczeniu obtańcowywała go raz z lewej, raz z prawej strony. Innymi słowy, skakała wokół niego, nie dając mu pola manewru. Zofia dopiero teraz to dostrzegła. Co więcej, zaczęła zastanawiać się nad słowami swojej rozmówczyni, czy oby kobieta nie miała racji. Przynajmniej w tej kwestii.
Przyjęto wszakże, iż tańce ludowe wyrażają charaktery mieszkańców danego regionu. Inaczej tańczą górale, skocznie i zwarcie, bo przecież wokół nich rozpościerają się góry. Tym samym mają „mało miejsca” do popisów. Inaczej zaś ludzie z Północy Polski. Gdzie nie sięgnąć okiem równiny, więc ich tańce są „rozwlekłe” i wolne. Tam mają miejsca pod dostatkiem, a i klimat chłodniejszy, a co za tym idzie, temperamenty bardziej oziębłe. Jeszcze inaczej ludzie na południu Europy, w Afryce, itd.
Wracając jednak do werbusów - mianem tym określano ludzi, którzy przyjeżdżali do pracy najczęściej z terenów Polski wschodniej, głównie z Rzeszowszczyzny, Kielecczyzny, a także spod Krakowa i spod Łodzi. Na terenach tych w czasach Peerelu praktycznie nie było przemysłu. Toteż chordy młodych ludzi zjeżdżały na Śląsk za chlebem, gdzie z kolei brakowało rąk do pracy. Nic więc dziwnego, że często dochodziło do „mieszanych” małżeństw. Zwłaszcza że tutejsi kandydaci na potencjalnych mężów z założenia byli bogaci. Głównie dobrze zarabiający górnicy. To oni nade wszystko stawali się upatrzonym i czasem stosunkowo łatwym celem. Ale nie tylko oni. O kobietach ze wschodnich rubieży mówiono, iż polują na wszystkich mężczyzn, byle tylko móc się potem pochwalić swoim łupem w rodzinnych stronach.
Na ile było to prawdziwe, a na ile krzywdzące owe kobiety, trudno jednoznacznie ocenić. W każdym razie, przypadek Justyny dawał do myślenia.
Tyle że sama bohaterka bardzo się rozczarowała swoim wyborem. Chyba nie wierzyła Zofii i jej mężowi, kiedy ostrzegali ją przed ślubem na wszystkie możliwe sposoby, że Klaudiusz to utracjusz bez grosza przy duszy, lekkoduch i „artysta”. Ten przydomek przylgnął do niego po tym, jak często porzucał stałą pracę zarobkową na rzecz okazyjnej, głównie grania na keyboardzie na weselach, przez co narażony był na wiele pokus, a te zawładnęły nim bez końca. Prócz tego megaloman, który nie miał w okolicy sobie równych.
Jedyne sensowne wytłumaczenie tego związku, a potem małżeństwa, było właśnie to, że mamił ją swoimi przechwałkami, w które ona bezgranicznie wierzyła i nie przyjmowała żadnych uwag ani ostrzeżeń od ludzi, którzy w gruncie rzeczy dobrze jej życzyli.
Gdy urodził im się kolejny syn, a potem córka, Klaudiusz jak zwykle nie pracował zawodowo, za to sporo pił i znikał z domu nieraz na wiele dni. Nie mogąc liczyć na pomoc męża, Justyna wróciła więc w rodzinne strony i zamieszkała razem ze swoimi rodzicami.

Były lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Któregoś letniego wieczoru do mieszkania Zofii i Konrada ktoś zapukał. Małżonkowie mieszkali na parterze i nie trudno było zauważyć, że pod dwunastorodzinnym blokiem zatrzymała się taksówka. Nieduże bloki mają to do siebie, że wszyscy się w nich znają i obserwują to, co dzieje się w ich małej społeczności. Każdy najmniejszy incydent, nawet pojawienie się pod blokiem taksówki, budziło wielkie zainteresowanie mieszkańców, którzy swoje „obserwatorium” mieli w oknach swoich mieszkań.
Odgłos zatrzymującego się pod ich klatką samochodu także i ich skłonił do wyjrzenia przez okno. Toteż oboje z niepokojem spojrzeli na drzwi wejściowe, bo nie spodziewali się żadnych gości. A już tym bardziej nikt do nich nigdy nie przyjeżdżał taksówką. W tamtych czasach był to bowiem luksus, porównywalny dzisiaj do przemieszczania się Maybachem. Ku ich zaskoczeniu w drzwiach ukazała się dawno niewidziana szwagierka Justyna. Przekroczyła próg domu, ale nie chciała zatrzymać się nawet na małą chwilkę. Przywitawszy się, zażądała, aby Konrad pojechał wraz z nią we wskazane przez nią miejsce taksówką, która oczekiwała przed blokiem.
- Powiedział, że jedzie do matki, ale tam go nie ma – mówiła o swoim mężu utracjuszu. – Na pewno jest w którymś z hoteli z jakąś dziwką! Jedziesz tam ze mną po niego! – Rozkazywała, ponaglając męża Zofii, bynajmniej nie pytając go o zdanie, a tym bardziej o zgodę jego małżonki.
- Albo gdzieś chleje! On może być wszędzie! Nie znajdziemy go! – Konrad na początku oponował.
Szybko jednak zmienił zdanie. Nie pomagały żadne perswazje ani tłumaczenie żony, że niedawno urodzony synek ma gorączkę i dopiero co oboje zgodnie uznali, że trzeba będzie udać się z nim do lekarza. Sama Zofia też czuła się źle.
Justynę kompletnie to nie obchodziło. Ona po prostu rozkazywała, a Konrad czuł się przy niej jak szeregowy wojak w wojsku. Karny i zdyscyplinowany. Mało brakowało, a salutowałby do pustej głowy. Odmaszerował więc do taksówki i tyle było go widać.
Było dobrze po północy, gdy zjawił się w domu.
- I jak tam? Udało się polowanie na prostytutki? – drwiła rozzłoszczona Zofia, tuląc do siebie chorego, płaczącego malca.
- A skądże! Mówiłem, że gdzieś pije!
- A gdzie twoja bratowa?
- Wróciła do siebie – odparł.
- Ale jak to? Do siebie? O tej porze? Czym? Przecież to prawie czterysta kilometrów stąd… - zasypywała go pytaniami.
Mąż jednak nie chciał odpowiedzieć. Bąknął tylko pod nosem, że nie wie czym.
- Nie wstyd ci było zaglądać do każdego hotelu w okolicy i wypytywać o swojego braciszka alkoholika i dziwkarza? – pytała wściekła na męża. – Ciekawa jestem, kto zapłacił za te nocne kursy taksówki, skoro Justyna od dawna jest bez grosza przy duszy? Pewnie twoja matka…
Prawda okazała się dużo gorsza, ale Zofia nie od razu poznała prawdę. Na dłuższą metę nie dało się jednak utrzymać tego w tajemnicy. Gdy kilka dni później okazało się, że bezczelna Justyna nie znalazłszy męża, trzasnęła drzwiami taksówki i po prostu odjechała kolejną, nie wiadomo dokąd, niestety to mąż Zofii zmuszony był uregulować rachunek za nocne kursy. Kwota jaką wtedy zapłacił stanowiła równowartość dwóch jego pensji. Sytuacja zrobiła się patowa. Wyglądało na to, że na to konto zmuszeni będą zaciągnąć kredyt, albo pożyczyć od rodziców.
- Chyba żartujesz! Za co będziemy żyć przez dwa miesiące? Nie mamy żadnych oszczędności. Przecież sam pracujesz… - zamartwiała się Zofia.
- Musi mi oddać. Nie wiem jak, ale pojadę do niej i zmuszę do oddania pieniędzy… - starał się ją uspokoić, ale niezbyt przekonywująco.
Mąż Zofii nigdy jednak nie pojechał do szwagierki, ani też nigdy potem nie zażądał uregulowania tej kwoty, co nie przestawało jej dziwić. Zaczęła nawet podejrzewać, że Justyna zapłaciła mu w naturze, co było nawet do niej podobne. Bezkompromisowa, obłudna i zachłanna, amatorka cudzych mężów. Taki typ człowieka… Ale każdy kij ma dwa końce.
Niebawem w kraju zaczęła się transformacja ustrojowa. Firmy bankrutowały na potęgę, ludzie tracili pracę. W rodzinnych stronach Justyny było to szczególnie widoczne. Klaudiusz staczał się coraz bardziej, aż w końcu przepadł bez wieści. W domu Justyny zapanowała bieda. Rodzice wcześnie pomarli i zdana była tylko na siebie. Trójka małolatów do wykarmienia była ponad jej siły, więc szwagierka zmuszona była przez cały czas korzystać z pomocy opieki społecznej. Czy jej to wystarczało i z czego tak naprawdę żyła, nigdy nie chciała się przyznać. Pokrętnie tłumaczyła, że zarabia szyciem sukienek, ale trudno było w to uwierzyć. W okolicach, gdzie mieszkała ludzi często nie było stać na kupno nowych butów, a co dopiero sukienek. Zofia i jej mąż podejrzewali, że tak zwane chodzenie do Opieki  Społecznej stało się jej sposobem na życie.
Dlaczego w tej sytuacji nie wróciła na Śląsk, gdzie nieco łatwiej było o pracę i o… mężczyznę, trudno zgadnąć. Miała już przecież na tym polu jakie takie rozeznanie i wielu znajomych.
Przykre doświadczenia? Wstyd przed rodziną i znajomymi? A może gryzło ją sumienie?

Opowiadanie oparte jest na prawdziwych wydarzeniach.

środa, 11 września 2019

Fraszki o wierze















ROBACZKI ŚWIĘTOJAŃSKIE
Świecą przykładem
w każdą niedzielę
w ławkach w kościele,
lecz szybko gasną ich blaski,
gdy opuszczają Dom Pański.


FANATYK RELIGIJNY
Wiara go jara
i nawet Ty, Boże,
nic tu nie pomożesz.


SPOWIEDŹ
Byłam, zobaczyłam, zgrzeszyłam.
Czemu? Nie wiem sama.
Coś mnie podkusiło,
choć przestrzegał ojciec
i karciła mama.


KATECHETKA PRAWDĘ CI POWIE
Baju, baju, baj,
był na świecie raj,
w ogrodzie nudyści,
w piekle sataniści.


MODLITWA W KOŚCIELE
Daj mi, Boże, zdrowie
i w ogóle wiele,
i daj mi cierpliwość,
żebym wytrzymała
w tym naszym Kościele.


piątek, 6 września 2019

ONI WCIĄŻ TU SĄ - wiersz o zamku














Skryci w zakamarkach czasu,
w inkrustowanych meblach,
w poezji arrasów,
w starych gobelinach,
w miedzianych dzbanach,
w misternie zdobionych
czarach z porcelany,
wyglądają zza pożółkłej firany.

…Oni wciąż tu są

Spoglądają chłodnym wzrokiem
ze starych portretów,
spozierają okiem
z lustrzanych żyrandoli,
widzę ich twarze
w marmurowych taflach podłóg
i w kamiennych holach
na błysk wysprzątanych,
tylekroć wzdłuż i wszerz przedeptanych.

…Oni wciąż tu są

W wełniane pledy wtuleni
siedzą przy kominku,
w rozgrzane drwa wpatrzeni,
w chłodne, długie wieczory
toczą dysputy,
ostrożnie słów dobierając,
wespół rozprawiają
dniami i nocami,
w pajęczynie czasu omotani.

…Oni wciąż tu są

W księgach ręcznie pisanych
i w prastarych kronikach,
w bieli ścian nieskalanych,
w woskowych świecach,
w drewnianych komodach,
przy oknach, na schodach        
wszędzie ich niemało,
zimny dreszcz przeszywa moje ciało.

Niemal czuję ich oddech na plecach
…duch historii wciąż pamięć tą wznieca.





czwartek, 29 sierpnia 2019

Czasem bywa zbyt gorąco



W moim ogródku zawsze jest coś do pracy. A to pielenie, a to podlewanie, przesadzanie roślin i tak dalej. Tyle że czasem sprawia mi to przyjemność, innym razem wychodzi bokiem.
- Mnie też – usłyszałam tego dnia w słuchawce telefonu narzekania znajomej, Teresy.
Żaliła się, że ma już po dziurki w nosie ustawicznego pielęgnowania rabatek, trawników i niewielkiego sadu. Nie przekonywało ją, że w zamian za to cała rodzina może cieszyć się z odpoczywania na łonie natury. Inni z pewnością wiele daliby za to, by mieć ten komfort.
- Jaki komfort? – powątpiewała. – Zwykle nie mam czasu, by odpocząć pod gruszą.
- Rozumiem – próbowałam zgadnąć, co pochłania jej czas. - Gruszki, jabłka, czereśnie spadają na głowę i proszą, by zrobić z nich kompoty, dżemy, soki, i czym prędzej umieścić w słoikach.
Teresa wciąż tylko przytakiwała i narzekała. Chcąc ją trochę pocieszyć wpadłam na nieco głupi pomysł, którego niemal od razu pożałowałam. Zaproponowałam, że przyjadę do niej w odwiedziny i przy okazji trochę pomogę, jakbym nie miała dość pracy we własnym ogródku. Mało tego, gdy spojrzałam na termometr za oknem, zwątpiłam. Wskazywał całkiem wysoką temperaturę. Źle znoszę wysokie temperatury, więc miałam pewność, że napytam sobie biedy. W dodatku Teresa mieszka w sąsiedniej wiosce. Raptem 4 km drogi. Oczywiście można przejść ten odcinek spacerkiem, ale jestem na to zbyt leniwa. Pozostał mi więc autobus, a dokładniej mówiąc, ciasny i duszny mikrobus, który od kilku lat funkcjonuje na tej trasie. Kiedy więc na dobre dotarłam do domu znajomej, byłam zdyszana i zmęczona ciepłem, jak nie pamiętam kiedy. Przyznam, liczyłam na jakąś ochłodę. Zimny napój albo lody. Niestety, przeliczyłam się. Teresa bowiem na całego „urzędowała” już w ogródku, wywijając szpadlem wokół siebie i z marszu wciągnęła mnie w pracę.
- Nie znoszę tych irysów! – pastwiła się nad biednymi kwiatami. – Krótko kwitną, a rozrastają się szaleńczo, zagłuszając inne kwiaty – przywitała mnie i od razu poradziła wziąć plastikowe wiaderko, do którego miałam włożyć część irysów, które popadły w niełaskę swojej gospodyni, a potem wyrzucić je na kompost.
Skoro już zaproponowałam swoją pomoc, solidnie zabrałam się do pracy i cierpliwie wykonywałam rozkazy. Obiecana kawa i lody miały pojawić się dopiero po skończonej pracy. Po wstępnych oględzinach zamierzonych prac, doszłam do wniosku, że nie nastąpi to zbyt szybko. To mnie nieco zmartwiło, bo sapałam z ciepła, a język „wisiał” mi z braku napojów, całkiem jak u jej psa, Burka. Burek był jednak w lepszej sytuacji, bo miał swoją miskę z wodą. Zamierzałam i ja o nią poprosić, ale nieoczekiwanie na horyzoncie pojawiła się sąsiadka Teresy, zmierzająca wąską, asfaltową dróżką, przebiegającą koło ogrodzenia domu. Pani Maria to starsza osoba, koło osiemdziesiątki. Wybrała się po zakupy do pobliskiego sklepu. Oczywiście musiała nas zagadnąć.
- Boże, pomóż! – Pozdrowiła nas tak, jak to dawniej pozdrawiało się na wsi, gdy ktoś akurat był w trakcie wykonywania jakiejś pracy.
Biedna kobieta nie miała nic złego na myśli. Wręcz przeciwnie, chciała być miła. Ale Teresie najwyraźniej upał i praca już nieźle dawały w kość, podobnie jak mnie, bo zamiast odpowiedzieć równie miło, dała upust swojej złości i napadła na nią słowami:
- A widzieliście kiedyś Boga ze szpadlem w ręce?! Albo z grabiami? Bo ja nie! – pokrzykiwała ku zaskoczeniu pani Marii. – Czy tak z ręką na sercu możecie powiedzieć, że kiedykolwiek dostaliście w polu jakąś pomoc z niebios? Sfrunął do was jakiś anioł? Złapał za snopki z żytem? Albo jakiś niebiański parobek został oddelegowany do pomocy przy zbiorze ziemniaków?
Zaskoczona kobiecina zrobiła wielkie oczy, ale nie dlatego, żeby nie przegapić ewentualnych znaków na niebie, tudzież nadciągającej z niebios pomocy. Po prostu nie spodziewała się takiego powitania.
- Przynajmniej by mnie nie wkurzała – dodała półgłosem pod nosem znajoma, kierując głowę w moją stronę.
Pani Maria widząc, że nie będzie w stanie wejść w polemikę ze swoją sąsiadką, od razu dała za wygraną. Machnęła tylko na nią ręką i tyle ją było widać. Kiedy moja znajoma nieco oprzytomniała, sama doszła do wniosku, że musi ją przeprosić.
- No widzisz, do czego prowadzi upał i przepracowanie! Zareagowałam agresją, a przecież tego nie chciałam – tłumaczyła się chwilkę później.
- Może usiądźmy na to konto i napijmy się czegoś zimnego. Odpoczniemy trochę…. – zasugerowałam.
Teresa jednak nie zamierzała. Tłumaczyła się, że nie ma zbyt wiele czasu, bo za niedługo będzie musiała zająć się przygotowaniem obiadu. Wiesiek, jej mąż, przecież niebawem wróci z pracy.
- Chłop głodny, to chłop zły – tłumaczyła mi dobitnie.
No fakt, pomyślałam sobie, dodając w myślach: - „ A baba zła, to baba wściekła! I lepiej byłoby nie dopuścić do konfrontacji tych dwojga”. W każdym razie zrozumiałam, że muszę opuścić ich dom przed czasem, bo a nuż, jeszcze i mnie się dostanie.
Nie sądziłam jednak, że zanim to się stanie, Teresie, a wraz z nią i mnie, jeszcze raz przyjdzie dać upust złości. Oczywiście spowodowanej tylko i wyłącznie ciężką pracą i upałem.
Póki co wszelkimi sposobami usiłowałam odkleić swój suchy język od podniebienia, kolejny raz sugerując jej, że dobrze byłoby się czegoś napić. Kobieta jednak zawzięcie pracowała, nie zwracając na mnie uwagi. Westchnęłam więc jedynie na myśl o piciu i zamarzyłam, by choć na moment zamienić się z Burkiem.
Powoli sama zaczynałam doświadczać tego, że upał, ciężka praca i brak wody mogą wzbudzać agresję. Za brak bowiem możliwości zaspokojenia pragnienia miałam ochotę przyłożyć jej „z liścia”. W końcu byłam u niej gościem, a nie niewolnicą. I kto wie, jak dalej by się wszystko potoczyło, być może rzuciłabym wszystko w diabły i wróciła do domu, gdyby z oddali nie dostrzegłyśmy Jasia. To nasz wspólny znajomy. Jeszcze z podstawówki. Mieszka niedaleko Teresy. Zbliżał się bardzo powoli. Jasiu zawsze chadzał powoli i niczym się nie przejmował. Mówiło się o nim, że… po prostu jest, żyje sobie i rzekomo pracuje. Co do tego drugiego, jak dotąd nikomu nie udało się dowiedzieć, gdzie i co robi.
- No, popatrz! – Wzburzyła się Teresa na widok mężczyzny, który wyłaniał się zza opłotków. – Nie pracuje, a kasę ma! Też bym tak chciała!
 - Może inwestuje na giełdzie, albo pracuje zdalnie, albo ma jakieś lewe interesy. Kto go tam wie! – podchwyciłam temat.  – Opcji może być wiele.
- Jedna opcja  szczególnie nie daje mi spokoju – wtrąciła. – Może zwyczajnie kradnie!
Wzruszyłam ramionami. W gruncie rzeczy mało mnie obchodziło, czym się zajmuje Jasio, i vice versa. Tymczasem obiekt coraz bardziej się przybliżał. W końcu przystanął przy płocie Teresy.
- Cześ wam! Jak się macie? – zapytał, przewieszając swoje dłonie przez siatkę. – Nie spytam, czy w czymś pomóc, bo nie ma takiej siły, która zmusiłaby mnie do pracy w ogrodzie. Od tego są specjalistyczne firmy. Czemu komuś tego nie zlecisz? – pytał Teresy.
- Właśnie się najęłam… - chciałam zażartować, ale ucięłam wpół zdania. Zauważyłam bowiem, że Teresa robi się purpurowa ze złości. Doprawdy nie wiem, co ją tak wkurzyło. Może to, że gdy on z rękami w kieszeniach przechadzał się po wsi, ona zmuszona była harować w pocie czoła? W każdym razie syknęła tylko w stronę Jasia:
- Spadaj!
Zdezorientowany Jasiu poczuł się nieco obrażony takim zachowaniem, więc uznał za stosowne odgryźć się jej. Tylko, dlaczego mnie też się dostało?
- Sorry, że przeszkadzam – wydusił z siebie, siląc się na ironię. – Gruchajcie sobie, gołąbeczki, gruchajcie! Nie wiedziałem, że jesteście razem. – Tu najpierw pokazał ręką w moją stronę, robiąc przy tym dwuznaczne miny, a potem w jej, dając nam do zrozumienia, że uważa nas za… parę!
Na reakcję Teresy nie trzeba było długo czekać. Złapała wielką bryłę ziemi, a potem następną i następną, i zaczęła w niego rzucać. Postanowiłam przyjść jej z pomocą. Tyle że za którymś razem coś mi się pomyliło. Zamiast bryły ziemi, napatoczył mi się niewielki kamień. Że to kamień zorientowałam się zbyt późno. Dokładnie wtedy, kiedy uderzył w łopatki Jasia i rozległ się krzyk.
- Powariowałyście?! – krzyczał. – Przecież żartowałem!
Teresa jednak tak się zapaliła do obrzucania go bryłami ziemi, że nie zamierzała zaprzestać. Biedny Jasio ratował się więc ucieczką, na odchodnym pokrzykując, że poda nas do sądu za napaść.
Po tym incydencie byłyśmy obie już tak zmęczone, że żadna ewentualna praca w ogrodzie nie wchodziła w grę. W pewnym sensie było mi to na rękę, bo w końcu Teresa zdecydowała się zaparzyć kawę i podać lody. Potem musiała zabrać się za przygotowanie obiadu, a ja zamierzałam wrócić do siebie.
Odprowadzając mnie do furtki, obu rzucił nam się w oczy niezły widok. Asfaltowa dróżka wokół jej posesji zarzucona była ziemią. Wśród niej tkwił, niczym wielki pryszcz na licu nastolatka, kamień, którym oberwał Jasio. Leżał sobie jak gdyby nigdy nic na samym środku drogi i lśnił w słońcu.
- Jak myślisz – spytała znajoma. – Żartował? Chyba nie poda nas do sądu?
Tak postawione pytanie nieco mnie zirytowało, więc  w odruchu złości przymierzyłam się i nogą kopnęłam w kamień. Poleciał wprost do sąsiedniego rowu, po drugiej strony drogi.
- Nie ma narzędzia zbrodni, ani nie ma świadków. Ciężko mu będzie cokolwiek udowodnić – odparłam. - Poza tym, mnie tu w ogóle nie było – mrugnęłam porozumiewawczo do znajomej i ruszyłam przed siebie, czyli na przystanek autobusowy, skąd zamierzałam odjechać do domu.
Miałam nadzieję, że już nic złego po drodze się nie wydarzy. Tymczasem mijając pobliski spożywczak, zauważyłam, że na trawniku przed sklepem siedzi, a właściwie wyleguje się Jasiu z jakimś mężczyzną, zapewne kumplem. Obaj popijali zimne piwko. Kiedy mnie zobaczył, udał przerażonego, bez dwóch zdań była to tylko doskonała gra aktorska, zaczął rozglądać się wokół, czy oby nie ma w pobliżu jakichś kamieni, którymi ewentualnie mogłabym go zaatakować. I czy nie powinien czym prędzej zejść mi z oczu. Krótko mówiąc, odstawił niezłe przedstawienie.
Nie miałam żadnych złych zamiarów. Wręcz przeciwnie, scenka, którą przedstawił wprawiła mnie w wesoły nastrój. Spojrzałam na jego kompana zajmującego część trawnika w pozycji na wpół leżącej i leniwie sączącego zimny browarek, i wpadła mi do głowy pewna żartobliwa myśl. Stanęłam na wprost mężczyzn i zachowując się podobnie jak jeszcze parę chwil temu Jasiu przed domem Teresy, gestykulując ręką, a dokładniej, palcem, wykonałam te same naprzemienne ruchy, wskazując to na jednego, to na drugiego, nadrabiając odpowiednią miną.
- Aaa! Rozumiem! Jesteście razem – spytałam podśmiewając się. – Doprawdy, wszystkiego bym się spodziewała, ale nie tego.
Trzeba było widzieć minę tamtego mężczyzny. Pewnie Jasiu długo musiał mu tłumaczyć, w czym rzecz. W każdym razie natychmiast stamtąd uciekłam, bo co prawda w zasięgu wzroku nie zauważyłam żadnych kamieni, ale w rękach mieli przecież butelki…
Cóż mogę jeszcze dodać.... Chyba tylko to, że czasem bywa zbyt gorąco. Dosłownie i w przenośni.


środa, 21 sierpnia 2019

LIST W BUTELCE














Piszę do Ciebie z potrzeby serca
nieskromnie prosząc Cię o uwagę
w mej samotności z bólu się skręcam
szala goryczy przechyla wagę

cenne minuty gdzieś bezpowrotnie
giną w przepastnej czasoprzestrzeni
w swej naiwności jednak wciąż liczę
że może kiedyś coś się odmieni

gdziekolwiek jesteś, mój Nieznajomy
bądź ze mną choćby tylko myślami
bym mogła poczuć w sercu znów radość
którą wyrazić trudno słowami…

dostrzegam ciebie w mej wyobraźni
z rozmysłem siadasz na ciepłym piasku
fala obmywa brzeg morskiej plaży
czytasz mój przekaz w słonecznym blasku

przysiadam obok, choć niewidzialna
telepatycznie łącząc się z Tobą
szum morskiej bryzy koi mą duszę
tak miło pobyć z drugą osobą…




wtorek, 20 sierpnia 2019

NA PRZYSTANKU



Mało nas
i dużo zarazem
beznamiętnie
siedzimy obok siebie
jedno przy drugim
bez słów
niczym głaz z głazem

ufamy
że do celu dotrzemy
bezpiecznie
siedzimy i czekamy
jedno przy drugim
bez słów
dojechać w końcu chcemy

wreszcie wsiadamy

jedziemy
hen, do naszych światów
autobusem
do biur, do pustych domów
może donikąd
a może
na łąki pełne kwiatów

niestety…
kierowca był nietrzeźwy
wiezie nas do innego świata
tam
gdzie prędkość
mierzy się w świetlnych latach

                                                            
                                              







środa, 14 sierpnia 2019

Pielgrzymka na skróty

Spacerując wiejską drogą, oglądałam zniszczenia, jakie tej nocy pozostawiła po sobie burza i towarzyszący jej ulewny deszcz. Na szczęście nie było ich zbyt wiele, co nie znaczy, że sąsiednia okolica też nie ucierpiała. Owszem, sporo naoglądałam się zdjęć z różnych akcji ratunkowych w naszym powiecie. Toteż, gdy na horyzoncie dostrzegłam naszego znajomego Witolda, już z daleka zawołałam:
- Jak tam przeżyliście tę niespokojną noc? Wszystko u was w porządku?
- U mnie tak, ale nie wiem, co tam u żony, bo od rana nie mogę się do niej dodzwonić – wzruszył ramionami, jednocześnie machając ręką, co pozwoliło mi sądzić, że nie jest jej losem jakoś szczególnie przejęty. Na jego twarzy malowało się zgoła inne uczucie. Powiedziałabym raczej, że był zły. Przyszło mi na myśl, że pewnie znowu się pokłócili, co zdarzało im się ostatnio nader często, i wyjechała gdzieś do rodziny, żeby od niego odetchnąć. Okazało się jednak, że byłam w błędzie.
- Poszła na pielgrzymkę do Częstochowy – wyjaśnił mi, a potem dodał: - A tam przecież miały przechodzić największe burze i gradobicia! Ale dobrze jej tak! Za głupotę trzeba płacić!
Z wyjaśnień Witka wynikało, że namówiła ją na to sąsiadka. Jakby tego było mało, sąsiadka zabrała ze sobą w podróż dwóch nastoletnich wnuczków.
- Ach tak! Widziałam! – Przypomniałam sobie, że oglądałam ich zdjęcia na jednym z portali internetowych.
Przypomniałam sobie coś jeszcze. Chłopcy byli może w wieku dwunastu, trzynastu lat. Wątpiłam, by takie małolaty były w stanie dojść do Częstochowy bez uszczerbku na zdrowiu. W prostej linii (na mapie) to jakieś prawie czterysta kilometrów! Co prawda w trakcie takiej pielgrzymki z pewnością muszą być robione przerwy na posiłki i odpoczynek, ale tak czy inaczej dla dzieciaków musiał to być wysiłek ponad miarę.
Swoimi wątpliwościami podzieliłam się ze znajomym. Wtedy, co mnie bardzo zaskoczyło, Witold wybuchnął śmiechem.
- W zeszłym roku chłopcy też byli z babcią na pielgrzymce. I nie chcesz wiedzieć jak to wyglądało – podśmiewywał się.
Przeciwnie, byłam niezmiernie ciekawa. Zwłaszcza że w oczach znajomego pojawiły się dziwne chochliki świadczące o tym, że cała sprawa musi mieć jakieś drugie dno.
- Nie uwierzysz! Synowa sąsiadki jechała za nimi swoją wypasioną bryką, oczywiście w pewnej odległości, by nie zostać zauważoną przez innych uczestników pielgrzymki.
Sądziłam że kierowała nią zwykła matczyna troska, ale okazało się, że nie tylko. Część pielgrzymów nocowała w hostelach, tanich pensjonatach, a co odważniejsi u gospodarzy, albo w namiotach. Rano wszyscy mieli wyznaczone miejsce zbiórki, na którym pojawiali się bardziej lub mniej zmęczeni, ale najczęściej gotowi do dalszej drogi. Nikt nie sprawdzał, czy ktoś spał i w jakim miejscu. Synowa sąsiadki Witka zabierała synów do hoteli, gdzie mieli zapewnione świetne warunki do odświeżenia się, wypoczęcia i najedzenia do syta. Rankiem niezauważalnie odstawiała ich na miejsce zbiórki. Gdyby na synach sprawa się kończyła, byłoby to jeszcze zrozumiałe, ale nawiedzona babcia także korzystała z komfortowych hoteli.
- Czemu ma to służyć? – nie mogłam się nadziwić. – Przecież to oszustwo…
Nie tak wyobrażałam sobie pieszą pielgrzymkę do sanktuarium. O co w tym wszystkim chodzi? Po co wobec tego iść tam na piechotę, jaki to ma sens?
- A jak myślisz? – spytał znajomy. – Żeby wszystkim pokazać rzekomą pobożność, zademonstrować swoją religijną postawę. Trzeba iść z duchem czasu, czyli z modą na religię. Tyle się teraz mówi i czyta o uczuciach religijnych katolików, że czasem można od tego dostać mdłości – Witold wyraźnie był zniesmaczony zachowaniem żony, sąsiadki, a także tymi wszystkimi ceregielami, które fundowała społeczeństwu część nadgorliwych katolików.
- Zwłaszcza że nijak mają się one do prawdziwej postawy, którą sobą prezentują… - dopowiedziałam jego myśl.
Po chwili dodałam:
- Nie zabrałabym na pieszą pielgrzymkę małych chłopców – kręciłam głową z niedowierzaniem, że ktoś może być tak bezmyślny.
Ludzie chodzą na pielgrzymki z różnych powodów. Żeby się pomodlić o zdrowie dla rodziny, podziękować za uratowanie życia albo dobrą passę w życiu, za wszystko, co dostało się od losu, bądź też poprosić o wybawienie z kłopotów.
Można to oczywiście zrobić na różne inne sposoby, ale skoro już wybierają taki rodzaj próśb czy dziękczynienia, no cóż, ich wybór.
Jest też część ludzi, która po prostu chce się pokazać. Pochwalić przed rodziną i znajomymi, na przykład w mediach. Lubią zabłysnąć. Chcą być podziwiani. Stąd te wszystkie fotki na Instagramie, Facebooku i tym podobnych portalach.
Tyle że zachowanie sąsiadki Witolda i jej synowej w całej swej rozciągłości kłóciło się z tym, co powinien nieść przekaz, jaki stoi za sensem udziału w pielgrzymce.
Czego tak naprawdę babcia i mama uczy swoim postępowaniem chłopców? Pójścia na skróty? Oszukania innych, ale przede wszystkim siebie? A może jeszcze czegoś? Na przykład przyzwolenia na hipokryzję?
Patrząc na wszystko z innej strony, można rzec, że przecież jakby nie było i tak wnoszą oni spory wysiłek w całą marszrutę. Poświęcają swój wolny czas, który przecież mogliby spożytkować inaczej. I choćby tylko z tego powodu należy im się podziw. Rzeczywiście, coś w tym jest. Zdania jednak są podzielone. Zwłaszcza wśród kierowców, którzy poprzez utrudnienia na drogach w związku z przejściem pielgrzymki, nie zdążają na czas do pracy, na uczelnię, czy wioząc chorego do lekarza, bądź szpitala.
Witold mawia, że samym „dreptaniem” i modlitwą nikomu nie da się pomóc. Nawet samemu sobie. Potrzebne jest realne działanie, konkretna pomoc, podanie ręki, dobre słowo.
I trudno się nie zgodzić z jego słowami.


niedziela, 4 sierpnia 2019

SZUKAM WAS, SZUKAM



Gdzieś między snem a jawą
w płomieniach żółtych liści
między sreberkiem a czekoladą
talerzem pełnym dorodnych wiśni

gubią się czasem moje myśli

potem znajduję je w kubku kawy
lub w filiżance ciepłej herbaty
wśród malw przy płocie, w liściach agawy
migawki z życia, wspomnienia, daty

okruchy szczęścia, a czasem baty

gdzieś między nocą a dniem
wiszą w przestrzeni cicho
choć niewidoczne, są jak mój cień
bywa że chowa je jakieś licho



Zafiksowani na siebie


Niedawno nasz dom odwiedził jeden z naszych znajomych, Krzysztof. Nie bez powodu nazywany przez nas Jajusiem. Mężczyzna ma to do siebie, że niezmiernie dużo mówi, oczywiście głównie o sobie. Ciągle słychać: „Ja to…, ja tamto…, ja zrobiłem…, ja wymyśliłem…”. Przechwałkom zwykle nie ma końca. Bywa  to niezmiernie irytujące, zwłaszcza że przez słowotok, jaki funduje otoczeniu, niezwykle trudno wejść mu w słowo i wyrazić swoją opinię na poruszany temat. No cóż, niektórzy tak mają.
Podejrzewałam, że i tego dnia nie zjawił się tu, ot, tak sobie, tylko przygnała go przemożna chęć pochwalenia się czymś. Ciekawa byłam, czym tym razem.
Zastał mnie akurat w trakcie robienia porządków, a konkretnie odkurzania i układania książek na regale. Mąż w tym czasie pracował w ogródku, więc zanim wszedł do domu, umył brudne od ziemi ręce, a następnie do nas dołączył, minęło trochę czasu. W oczekiwaniu na męża Krzysiek towarzyszył mi przez chwilę, stale zagadując. W pewnym momencie wziął do ręki jedną z książek, która pokornie czekała  na odkurzenie i swoje miejsce na regale, i uznał za stosowne skomentować to, co miał przed sobą. Przyznam jednak, nie było to miłe.
- O! To twoja! – zauważył na okładce moje imię i nazwisko.
- Nie wiem, co cię tak dziwi. Przecież wiesz, że wydałam kilka tomików wierszy i opowiadania – odparłam zgodnie z prawdą.
- Dużo jeszcze tego masz? – spytał.
- Dużo, nie dużo. Trochę tego jest – odpowiedziałam, w duchu mając nadzieję, że może zechce, abym uraczyła go jedną z nich.
Nic bardziej błędnego. Krzysiek do osób czytających raczej nie należy, toteż od razu odłożył ją na miejsce. Komentarz jednak mógł sobie darować.
- Po co ci to? – spytał z lekką drwiną w głosie.
- No jak to po co? Jakaś pamiątka po mnie pozostanie -  odparłam, mając na myśli moje kiedyś odejście z tego świata.
- Ha ha! – Zaśmiał się. – Przecież to tylko papier! Tylko patrzeć jak wyblaknie i nici z twojej pracy!
- Są jeszcze pliki w komputerze – próbowałam się bronić, nie wiedzieć czemu, przed kimś, kto na wszystko patrzy bardzo przyziemnie i z tej racji i tak pewnie tego nie zrozumie.
- Też można je skasować – bezpardonowo skwitował dwadzieścia lat mojej pracy.
Wprawdzie wszystko to jest wynikiem mojego hobby, jednak nie da się ukryć, włożyłam w to ogrom pracy i serca. Nie liczyłam na pochwałę, ale też nie na ignorancję.
- Dzięki ci! Jesteś bardzo miły! – powiedziałam z przekorą.
Krzysztof nawet nie zorientował się, że zachował się nietaktownie. Na domiar złego wyjął telefon komórkowy, odszukał w nim jakieś zdjęcia i podsunął mi pod sam nos.
- Zobacz! Moje ostatnie dzieła! To jest dla potomnych! Będzie trwało na wieki! – przechwalał się.
Zdjęcia przedstawiały metalowe bramy, części ogrodzeń i inne przedmioty z żelaza. Wiedziałam, że od jakiegoś czasu metaloplastyka stała się jego ulubioną dziedziną życia, której oddawał się bez reszty. Mógł sobie na to pozwolić, bo nie miał rodziny. Cały swój wolny czas poświęcał więc właśnie temu.
W tym momencie dołączył do nas mąż i zaczęło się wspólne oglądanie. Ba, nie tylko zdjęć Krzyśka, ale też i męża. Mąż z zawodu budowlaniec, w swoim telefonie posiadał szereg zdjęć domów, które wybudował dla prywatnych mniejszych lub większych inwestorów.
- Nikt mi nie powie, że nie przetrwają lata! – pysznił się jak paw. – Całe pokolenia będą w nich mieszkać! To się nazywa zostawić coś dla potomnych!
Zrobiło mi się przykro. Bardzo przykro. Słuchając ich, odniosłam wrażenie, że tylko ich praca się liczy, bo jest w jakiś tam sposób „widoczna”. No i dobrze płatna. A ja? Czymże mogłam się pochwalić? Spisanymi myślami? Przecież to moje pisanie w gruncie rzeczy jest takie ulotne…
Na dodatek tego mężczyźni zaczęli poczynać sobie coraz śmielej.
- Oprócz tych domów, które zbudowałem, zrobiłem jeszcze dwójkę udanych dzieci – chwalił się, nie siląc się zbytnio na dobór odpowiednich słów, chcąc przebić Krzyśka w przechwalankach.
Już chciałam krzyknąć, że w kwestii dzieci, w zasadzie na tym się skończyło, bo wychowaniem ich w głównej mierze zajmowałam się ja. Dzieci sporo chorowały i na pewien czas musiałam nawet zrezygnować z pracy zawodowej. O tym, że to ja je urodziłam nawet nie wspomniałam, bo po co. Panowie tak byli zachłyśnięci swoimi życiowymi dokonaniami, że nawet tego nie zauważyli.
Nie umniejszając im w niczym, po cichu liczyłam, że w którymś momencie jednak zorientują się, że też tu jestem. Żyłam, nadal żyję, pracowałam i wciąż pracuję, często ponad swoje siły i na dwa etaty. Ale gdzież tam!
Ułożywszy wszystkie książki na regale, usiadłam razem z nimi, wcześniej częstując ich własnoręcznie przygotowanym ciastem i aromatyczną kawą.
- Sobie też nalej! – Usłyszałam ni to rozkaz, ni to pozwolenie od swojego „pana”.
- Jakoś przeszła mi ochota – odparłam zgodnie z prawdą.
- A co? Obraziłaś się? Niby na co? – dopytywał się mąż niezbyt uprzejmym tonem.
- Nie, ale przykro słyszeć, że moja praca jest nic niewarta. Takie tam „wyblakłe” rzeczy, które nikomu się nie przysłużą.
- Sorry, ale tak jest – Krzysiek rozłożył ręce w geście, powiedziałabym, bezradności. A potem dodał: – Książek dzisiaj już nikt nie czyta… Kogo to dziś interesuje? A wiersze? To już jakiś całkowity odlot!
- Mnie też nie interesują kawałki żelastwa, którymi tak się zachwycasz. Podobnie jak większość ludzi. I wcale nie jest powiedziane, że przetrwają wieki. A może połakomią się na nie złomiarze? - pozwoliłam sobie na złośliwość.
- Ale moich domów nikt nie ukradnie – rzekł z dumą małżonek.
- No nie. Ale zawsze mogą zostać przebudowane i w niczym nie będą przypominały twojego dzieła. Albo, co gorsza, zostaną zburzone. Na przykład pod nową autostradę albo zbiornik wodny. Albo po prostu opuszczone i zaniedbane, bo już stare, niemodne, niefunkcjonalne…
- Złośliwa jesteś – zauważył mąż.
- Może trochę…
Przemilczałam fakt, że zostałam do tego przez nich sprowokowana. Ale jak tu się nie zirytować, gdy niektórym osobnikom wydaje się, że świat się wokół nich kręci i przywiązują nazbyt wielką wagę do rzeczy materialnych.
W obiegowej opinii pojawiło się ostatnio modne określenie „zafiksowani na siebie”. Jak wszystkie inne, i to powiedzenie nie wzięło się znikąd. Widocznie coraz więcej osób wykazuje takie cechy. I coraz więcej wśród nas materialistów.
A przecież w życiu wszystko jest ulotne. Nie tylko poezja. Dzisiaj jest, jutro tego nie ma. A może zawsze tak było?
Czy coś po nas zostanie, to inna kwestia. Najczęściej pozostaje pamięć… i oby dobre imię.



poniedziałek, 29 lipca 2019

Nawiedzona - opowiadanie



Olga była kilkunastoletnią dziewczyną, gdy miało miejsce to zdarzenie. Czy rzeczywiście miało, czy też był to jedynie wytwór wyobraźni przestraszonej dziewuchy, trudno dociec po dzień dzisiejszy. W każdym razie matka Olgi dołożyła starań, by tego nie rozgłaszać, wbrew temu, co sugerowali jej członkowie rodziny, zwłaszcza ci bardziej bogobojni. Jak się potem okazało miała ku temu uzasadnione powody.
Był późny, jesienny wieczór, gdy jej córka wracała od cioci, którą często odwiedzała. Ciotka Lusia była powszechnie lubianą osobą, do której lgnęły okoliczne dzieciaki. Dla każdego z nich miała zawsze dobre słowo, a w zanadrzu najczęściej także coś słodkiego. Jakiś owoc, lizak, cukierek, coś, czym zjednywała sobie maluchy, ale również i starsze dzieci. Nic więc dziwnego, że Olga była stałym bywalcem u ciotki, zwłaszcza że ta mieszkała zaledwie kilkadziesiąt metrów od jej rodzinnego domu.
Jesienią szybciej zapada zmrok, jest chłodno i nieprzyjemnie. Tak jak tamtego dnia. Na tę okoliczność ciotka Lusia pożyczyła jej swój sweter, bo jakoś dziewczyna całkiem zapomniała o tym, żeby zabrać swój.
- Idź powoli, bo dróżka jest kamienista. Niektórych wystających kamieni możesz w porę nie zauważyć – przestrzegała ją, żegnając na progu domu, choć nastolatka doskonale o tym wiedziała, bo przecież codziennie przemierzała ową dróżkę, i to kilkakrotnie.
Wracając, musiała minąć kilka rosnących wzdłuż dróżki dorodnych drzew. Nawiasem mówiąc, w ciemności nie kojarzyły jej się zbyt dobrze, mimo że była akurat pełnia księżyca i wszystko dookoła było widoczne jak na dłoni. Szare konary jednak nie wyglądały przyjaźnie, choć na dobrą sprawę straszydłami nie były. Ale dziecięca wyobraźnia czasem potrafi zdziałać cuda. Toteż przyspieszyła kroku, by jak najszybciej znaleźć się w domu. Niestety, o kilka rozmiarów za duży sweter ciotki spłatał jej figla. Podmuch wiatru rozwarł jego jedną połowę i zanim dziewczyna zdążyła ją złapać i ponownie się nią otulić, zahaczył nią o nisko zwisającą gałąź jednego z przydrożnych drzew. Przerażona Olga myślała, że to ktoś niegodziwy, albo jakaś siła nieczysta złapała ją i nie chce wypuścić. Przez chwilę szamotała się, usiłując się oswobodzić. Było to trudne, a gdy już się stało, okazało się, że rozmach z jakim dziewczyna to czyniła, nie wyszedł jej na dobre. Zachwiała się i potknęła o jakiś konar, upadając na żwirową dróżkę.
- Auu! – jęknęła z bólu.
Dotykając ręką kolana nie miała wątpliwości. Pod palcami wyczuła coś lepkiego. Niewątpliwie musiała być to krew.
Niby nic strasznego. Do wesela, jak to się zwykło mawiać, na pewno by się zagoiło. Strach, a teraz jeszcze krew, wszystko to sprawiło, że Olga przestała myśleć logicznie. Zaczęła za to się modlić.
Modlitwa w jej rodzinie była na porządku dziennym przy każdej okazji. Bez okazji także. Nic więc dziwnego, że tak zareagowała. Dalej jednak było już bardzo dziwnie, bo nagle dziewczyna spojrzała w rozświetlone księżycem niebo i na jednym z drzew rzekomo dojrzała jakąś zjawę. Z opowiadań Olgi wynikało niezbicie, że owa zjawa to nie kto inny, tylko sama Matka Boska. I jak relacjonowała, upadłszy na kolana modliła się żarliwie, by nie zabierała jej jeszcze do nieba, bo takie odniosła wrażenie. Że po to właśnie jej się objawiła. Matka Boska jednak najwidoczniej ani myślała, bo jak szybko się pojawiła, tak szybko znikła. Podekscytowana dziewczyna wróciła do domu i opowiedziała o wszystkim swojej matce, a potem kolejno wszystkim ciotkom i wujkom dookoła, nie zapominając o kuzynkach i kuzynach. Nie znalazłszy jednak wśród nich zrozumienia, a tym bardziej poklasku, na jakiś czas zamknęła się w sobie, stając się w pewnym sensie, jak by to nazwała dzisiejsza młodzież, outsiderką. Ponadto matka zabroniła córce rozgłaszania owych rewelacji pod groźbą surowej kary. Już wówczas miała pewne podejrzenia co do, nie tyle prawdomówności córki, co raczej jej choroby.
Nad wyraz bogobojne ciotki w pewnym momencie chciały temu wydarzeniu nadać odpowiedni bieg sprawy, ale nie zgodziła się na to matka dziewczyny.
- Czy ty wyobrażasz s obie, co by tu się działo, gdyby rozniosła się wieść o jakimś objawieniu Matki Boskiej? – próbowała uświadomić swojej siostrze Lusi, że nie jest to dobry pomysł.
 - Oleńka byłaby sławna. Nasza rodzina także. Zjeżdżaliby tutaj ludzie z całego świata…
- No właśnie! Rozjechaliby nas! Wszędzie stałyby samochody! Zadeptaliby ogród i pola. Gdzie miałabym wypasać krowę? A ule? Gdzie postawiłabym ule?
Życiowa filozofia matki Olgi była prosta. Kawałek ziemi, który posiadała stanowił ich być albo nie być. Rola gospodyni była do niej przypisana i nie widziała się w innej. Nawet, gdyby przynosiła całkiem spore profity.
- Poza tym, kto by uwierzył jakiejś dziewczynie ze wsi, że to, co rzekomo widziała jest prawdą – powątpiewała.
Wątpiła też w coś jeszcze, a może należałoby napisać, przede wszystkim, w coś, co nie dawało jej spokoju. Zwłaszcza, gdy siostra Lusia napomknęła o badaniach jej córki na tę okoliczność.
- Żadne objawienia nie przyjmuje się ot tak. Wszystko bada kościół, nie wspominając o badaniach lekarskich w kierunku ewentualnych chorób psychicznych…
Nie dokończyła zdania, gdyż matka Olgi przerwała jej wpół zdania.
- No właśnie! Tego się najbardziej boję. A co by było, gdyby okazało się, że moja Ola ma jakieś problemy psychiczne? – spytała zatroskana. – Że na przykład ma rozdwojenie jaźni? Przecież nasz dziadek też…
Tu przerwała niepocieszona, że nieoczekiwanie wyjawiła największą, dotąd skrzętnie skrywaną tajemnicę rodziny, o której prócz niej nikt z żyjących członków rodziny nie wiedział.
Widząc wielkie, zdumione oczy siostry, nie miała innego wyjścia, jak tylko wtajemniczyć w nią także i Lusię.
Matka Olgi, Kryspina, była najstarszą w rodzinie. To jej powierzyła ów sekret rodzicielka na krótko przed śmiercią. Pod przysięgą miała zachować ją tylko dla siebie. Jak wtedy mawiała „dla dobra rodziny”, by owa niesława nie ciągnęła się za nimi w nieskończoność. Jej marzeniem było, by już nikt nigdy nie skojarzył tamtego nieszczęścia z nazwiskiem rodziny.
- Matko przenajświętsza! Ale się wygadałam! – zatrwożyła się matka Olgi. – Nasza matka chyba się w tej chwili obraca w grobie! Dałam jej przecież słowo!
Okazało się, że pradziadek Oli cierpiał na schizofrenię. To ona była powodem jego samobójstwa. Ale wówczas, w osiemnastym wieku, nikt być może jeszcze nie znał nazwy tej choroby. A przynajmniej nie na głębokiej wsi. Nie miał więc szans na jakąkolwiek pomoc ze strony lekarzy. Nie poradził sobie z niechcianymi obrazami, które powstawały w jego głowie podczas napadów choroby i któregoś dnia po prostu powiesił się na drewnianym płocie. Daleko od domu, bo w sąsiedniej wsi. Sprawę jednak przedstawiono inaczej. Do publicznej wiadomości podano, że samobójstwo było wynikiem nadmiaru wypitego alkoholu. Podobno jego żona, czyli prababcia Olgi, zmuszona była zapłacić sporą sumę lekarzowi, który stwierdził zgon. Choroba psychiczna w rodzinie w tamtych czasach odbijała się piętnem na całej rodzinie. Ludzie odwracali się od chorych, poniżając ich. Czasem mawiano o takich ludziach, że są opętani przez diabła. To zamykało wszystkie drzwi. Rodzinę chorego nie obsługiwano w sklepach, nie przyjmowano do pracy, a bywało że i nie wpuszczano do kościoła. Wszystko zależało od nastawienia okolicznej ludności, a ta raczej przychylna nie była. Nic więc dziwnego, że prababka Olgi dołożyła starań, by owa historia nie ciągnęła się za rodziną. Tyle że gdy to się stało, matka dziewczyny była już na tyle duża i rozumna, że nie dało jej się okłamać. Ponadto, zawsze istniała
obawa, że jeśli sama nie powie jej prawdy, zrobi to ktoś inny. I niekoniecznie w sposób, którego by oczekiwała.
Lusia słuchała z przejęciem opowieści starszej siostry. Co raz to z niedowierzaniem kręciła głową. Z zawodu była pielęgniarką. Z niejedną chorobą już się spotkała. Co gorsza, miała swoje podejrzenia również w tej kwestii, tyle że w stosunku do innej osoby z kręgu rodziny. Ośmieliła się o to spytać.
- Jak myślisz, czy córka Joanny może na to chorować?
- Myślę, że tak. Joanna nie powiedziała nam prawdy. Jej córka wcale nie spadła ze schodów i od tamtego czasu ma problemy z głową.
- Po prostu wstydziła się. Łatwiej było zrzucić to na wypadek. Ludzie wtedy inaczej na wszystko patrzą – zawtórowała jej Lusia.
Ola z czasem stała się dorosłą Olgą. Nigdy nie wracała do tego tematu. Być może sama zrozumiała, w czym tkwił problem, albo też uświadomiła ją własna matka. Nie wiadomo. Wokół tego tematu panowała cisza. Do pewnego momentu.
Nadszedł taki czas, że owe osławione drzewo, na którym zdaniem Olgi miała objawić się jej Matka Boska, przeznaczone zostało do ścięcia. Kilka metrów od niego miał powstać nowy dom. Dom Zofii i Piotra, krewnych Olgi. Zaś w miejscu, gdzie dotąd rosło drzewo przewidziany był płot.
Wtedy nieoczekiwanie wrócił temat rzekomego objawienia. Olga próbowała na wszelkie możliwe sposoby przekonać nowych właścicieli działki, żeby nie ścinali drzewa. Ale klamka zapadła i niewiele miała tu do powiedzenia. Wtedy po raz pierwszy, przy kawie i paru kieliszkach wódki, nagle zrobiła się niezwykle rozmowna. Jej opowieści traktowano jednak z przymrużeniem oka. Ale nie trudno było zauważyć, że gdy drzewo zostało już ścięte, wyjątkowo często zjawiała się w tym miejscu. Czasem skrywała pod odzieniem książeczkę do nabożeństwa. Innym razem niby tylko się przechadzała. Pod koniec swojego życia stała się niezwykle bogobojna, choć jej postawa wobec innych ludzi nie szła w parze z tym, co wyznawała. Nie grzeszyła bowiem dobrocią ani uczynnością. Próżno było doszukać się w niej współczucia na krzywdę ludzką, albo choćby tylko zwykłej, ludzkiej wyrozumiałości, za to można było odnaleźć sporo hipokryzji. Patrząc na jej postawę przepełnioną obojętnością, trudno nie zdać sobie tego pytania.
Czy, gdyby Matka Boska rzeczywiście jej się wtedy objawiła, reprezentowałaby teraz sobą to, co reprezentuje?