Średniej wielkości pokój w hotelu robotniczym nie przedstawiał się zbyt ciekawie. Był zapchany po brzegi niewyszukanymi meblami, zapewne z jakiegoś odzysku, tu i ówdzie walającymi się częściami garderoby i innych, mniej lub bardziej potrzebnych, rzeczy. Zważywszy, że stało tam jeszcze drewniane, niemowlęce łóżeczko, w którym spał dwumiesięczny Norbert, syn Justyny i Klaudiusza, w zasadzie trudno było się w mieszkaniu swobodnie poruszać.
- Kuchnia jest wspólna – napomknęła zaraz na początku Justyna, która właśnie co nosiła się z zamiarem poczęstowania gości herbatą. – Toaleta też – dodała.
- Ile pokoi jest w tym mieszkaniu? – spytała Zofia trochę przytłoczona ciasnotą.
- Nasz i jeszcze jeden. W drugim mieszkają trzy kobiety. Nie możemy zbyt głośno się zachowywać, bo od razu się czepiają – powiedziała o współpracownicach wynajmujących razem z nimi niewielkie mieszkanie.
To był typowy blok z wielkiej płyty, wybudowany najprawdopodobniej w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Tyle że na potrzeby pracownicze jedynego zakładu w mieście. Póki co służył jako hotel robotniczy.
Zofia rozglądała się po ciasnym lokum z nieukrywanym zdziwieniem. Już dwie osoby miały problem z poruszaniem się po nim, a co dopiero jeszcze dwójka dodatkowych gości, czyli ona i jej mąż Eryk. Toteż siedziała skulona na niewielkim krześle przy równie małych rozmiarów stoliczku, bojąc się swobodniej poruszyć, aby nie zahaczyć o coś lub kogoś wokół siebie. Ponadto rozmawiano półgłosem, by nie zbudzić małego Norberta.
- Łatwo to wam się tu raczej nie żyje – zauważyła Zofia. - Może warto byłoby rozejrzeć się za czymś większym? – spytała, mając na myśli wynajęcie innego kąta do życia.
- A tam! – odparła Justyna. – To jest za darmo.
Niewątpliwie był to atut tego mieszkania, ale nie wyobrażała sobie mieszkać tak na dłuższą metę. Zwłaszcza, gdy dziecko podrośnie. Nawet o tym napomknęła, ale Klaudiusz przerwał jej w pół zdania.
- Zamierzamy się pobrać i chcieliśmy was prosić, abyście zostali naszymi świadkami. A co będzie potem, tym będziemy się martwić potem – rzekł, robiąc przy tym beztroski wyraz twarzy, na którym jak zawsze królował głupkowaty uśmieszek.
Taki uśmieszek był wybaczalny u małoletniego chłopca, ale nie u trzydziestoparoletniego mężczyzny. Niestety, Klaudiusz był niedojrzały, nieodpowiedzialny i niezrównoważony psychicznie. I tak już mu zostało do końca życia.
- Ale jak to? – spytała zaskoczona do granic możliwości Zofia.
Sądziła, że zostali przez nich zaproszeni w związku ze zbliżającym się chrztem ich synka. I być może zostaną poproszeni, aby zostać rodzicami chrzestnymi…
– Przecież nie masz jeszcze rozwodu z Haliną – nie ukrywała swojego zaskoczenia.
- A jaki to problem? Poczekam. Sama o niego wniosła, a ja nie będę robił jej problemów. Jakby co, dam łapówkę komu trzeba, żeby to przyspieszyć – usłyszała w odpowiedzi.
Mąż Zofii nie odezwał się ani słowem. Zawsze taki wygadany, teraz milczał jak zaklęty. Dobrze znał swojego brata i jego niecne poczynania. Co prawda ich nie popierał, ani nie usiłował tłumaczyć karygodnego zachowania braciszka, ale też zbytnio nie starał się przywoływać go do porządku. Ani teraz, ani przedtem. On po prostu się tym nie przejmował, podobnie jak wieloma innymi rzeczami. Taki miał charakter. W pewnym stopniu podobny do Klaudiusza.
Sytuacja zrobiła się trochę nieprzewidywalna. Justyna unikała wzroku gości, całą swą uwagę skupiając na półmisku z drobnymi ciastkami, który stale podsuwała komuś pod nos, namawiając do poczęstunku.
Nagle Zofia przyuważyła kawałek białego materiału wystający z niedomkniętej szuflady w meblościance. Natychmiast dostrzegła, że przykuł on wzrok przyszłej szwagierki, więc uznała za stosowne wysunąć szufladę i wyjąć to coś białego i koronkowego. I tu znów Zofię spotkało kompletne zaskoczenie.
- Szyjesz sobie suknię ślubną?! – Niemal krzyknęła, co spotkało się z natychmiastową reakcją właścicielki kawałka materiału, która przytknęła palec do ust, dając jej do zrozumienia, iż swoim nieroztropnym zachowaniem może zbudzić małego Norberta. Nie dowierzała, gdy w rękach gospodyni ujrzała nieskończoną jeszcze suknię.
- Tak – zaczęła przechwalać się przyszła panna młoda, ukazując ją w całej swej rozciągłości. – Jeszcze doszyję dwie falbany, no i rękawy są na razie tylko przyfastrygowane… - dodała.
Białe cudo uszyte było z kilku warstw falban. Każda falbana to była kilkucentymetrowa koronka, marszczona lekko dołem i zszyta z kolejną falbaną. Góra sukni także była z zeszytych ze sobą koronek, ale już bez marszczeń. Rękawki podobnie, zakończone lekkim marszczeniem. Jak na gust Zofii suknia była nazbyt strojna, „przeładowana”, ale o gustach się przecież nie dyskutuje. Ponadto pamiętała, że w obiegowej opinii funkcjonowało powiedzenie, iż panna młoda w żadnym wypadku nie powinna sama szyć sobie sukni. To, podobnie jak inne powiedzenie, które mówiło, że narzeczony nie powinien widzieć panny młodej przed ślubem w białej sukni, rzekomo przynosiło pecha. Ale czy przyszła panna młoda mogła mieć jeszcze większego pecha od tego, którego właśnie dostarczało jej życie? Niedojrzały emocjonalnie, jeszcze nie rozwiedziony przyszły mąż, brak normalnych warunków do życia i niemowlę na starcie? Okazało się, że tak, ale póki co Justyna o tym nie wiedziała. Co gorsza, z pewnością nie śniła o tym nawet w największych koszmarach. Na razie jej myśli zajmował niebawem mający odbyć się ślub i to, co na siebie włożyć w tym ważnym dniu.
Wyglądało na to, że oboje w pełni wierzą, iż Klaudiusz bez najmniejszych przeszkód lada dzień dostanie rozwód.
Mąż Zofii, podobnie jak ona sama, mieli co do tego wiele wątpliwości, z którymi dzielili się z Justyną i Klaudiuszem, ale przyszli małżonkowie odpierali wszelkie uwagi i przestrogi niczym piłeczkę pingpongową. Szybko i celnie.
- A co z dzieckiem twoim i Haliny? – Dopytywała się Zofia, mając na uwadze zaledwie rocznego malca, którego tak na dobrą sprawę porzucił wraz z jego matką.
Skądinąd wiedziała, choć oboje nie utrzymywali kontaktów z żoną Klaudiusza, że wyrodny braciszek męża kompletnie nie interesuje się swoim pierworodnym dzieckiem. Zapytany o to Klaudiusz, wykręcił się w infantylny sposób, i to taki, którego się bynajmniej nie spodziewała.
- A co ma być? Chciała mieć bachora, to ma! I niech się bynajmniej nie spodziewa alimentów! Nie stać mnie na nie! – odparł bez najmniejszej skrępowania.
- No wiesz! – oburzyła się Zofia. – Jak tak możesz! A poza tym, sąd i tak jej przyzna alimenty na dziecko, jeśli nie także na nią samą. Będziesz musiał płacić.
- Niedoczekanie! Zwolnię się z pracy i z czego mi ściągną, ha, ha!
Justyna przysłuchiwała się tej słownej przepychance, ale ani razu nie włączyła się w rozmowę. Siedziała cichuteńko jak mysz pod miotłą. Wstydziła się zaistniałej sytuacji, do której pośrednio doprowadziła, czy też miała charakter pokornej i usłużnej myszki?
Ani jedno, ani drugie. Po paru latach, gdy Zofia poznała ją już dostatecznie dobrze, okazało się, że tak naprawdę to bezkompromisowa kobieta, która na dodatek potrafi pokazać różki. I to w pełnej krasie, czego Zofia niejednokrotnie doświadczyła także na własnej skórze. Póki co nie miała o tym pojęcia i do pewnego stopnia współczuła jej tego, co ewentualnie może ją czekać z takim łajdakiem, jak postrzegała Klaudiusza.
Jego żona, Halina, może nie miała najłatwiejszego charakteru, ale kochała go i na tyle, na ile była w stanie, „ciągnęła” to małżeństwo, choć Klaudiusz na każdym kroku ją ignorował i zachowywał się przekornie, a czasem wręcz karygodnie. Nastawiał swoich rodziców przeciwko niej, nie zawsze nocował w domu, często przychodził pijany. Normą było, że zapraszał ojca i matkę w gościnę, nie informując o tym wcześniej małżonki. Zwykle wtedy, gdy Halina robiła duże pranie, albo na przykład czyściła okna. Mieszkanie wtedy przedstawiało pobojowisko, zwłaszcza, że krzątało się po nim jeszcze roczne dziecko, ale Klaudiuszowi o to właśnie chodziło. W nastawieniu rodziców przeciwko synowej tkwiła cała jego duma i zarazem siła. Podobne historie wyczyniał przed wypłatą, gdy brakowało im pieniędzy, jak każdemu młodemu małżeństwu na dorobku, i nie było za co urządzić gościny. Nie dość, że zawsze zapomniał wspomnieć żonie, iż zaprosił gości, to jeszcze zaciągał pożyczki na alkohol, a właściwie morze alkoholu, którym raczył swojego ojca, a przy okazji kolegów. Biedna Halina, najczęściej nie przygotowana na wizyty teściów i kolegów, popadała w niełaskę jednych i drugich. Z czasem przytłoczona problemami sama zaczęła zaglądać do kieliszka.
Justyna doskonale o tym wiedziała, i to od samego początku. Zarówno brat Klaudiusza, jak i sama Zofia, nie omieszkali powiedzieć jej prawdy i przestrzegali przed mężczyzną, którego zamierzała poślubić. Już wtedy powinna była jej się zapalić tak zwana czerwona lampka. Ostrzegająca przed wiązaniem się z takim kimś na dłuższą metę, nawet bez ślubu. Ale widocznie się nie zapaliła. Albo też zapaliła, ale nie dopuszczała do głosu rozsądku. Było też jeszcze inne wytłumaczenie. Justyna musiała mieć w tym jakiś inny ukryty cel. Tylko jaki? Okazało się, że cel był jeden, za to konkretny, upolować męża. Za wszelką cenę.
Tamtego dnia wyszli z mieszkania Justyny i Klaudiusza nieco oszołomieni. Oboje nie wyobrażali sobie, że można budować swoją przyszłość na tak niepewnych fundamentach. Podświadomie czuli, że nie wyniknie z tego nic dobrego. Wyglądało jednak, że w tym temacie nic już nie byli w stanie zrobić ponad to, co już uczynili. Ostrzegli Justynę przed narcystycznym charakterem Klaudiusza i brakiem odpowiedzialności za jego często nieroztropne postępowanie. Niestety, nie posłuchała ich.
- Mam poważne opory, by zostać świadkiem na ich ślubie. A ty nie? – Zofia spytała męża, zmierzając do samochodu, gdy już opuścili ich mieszkanie, a właściwie przydzielony im pokój w mieszkaniu służbowym.
- Co ci mam odpowiedzieć? Przecież wiesz. To mój brat. Nie wypada odmówić…
- Da Bóg, może nie dostanie rozwodu, albo do tego czasu znajdzie sobie inną ofiarę – odparła nieco przekornie, głośno westchnąwszy.
Znając Klaudiusza, wszystko było możliwe. Jedno tylko nie mieściło jej się w głowie. Głupota Justyny. I tu znów kłania się obiegowa opinia, powiedzenie, że za głupotę trzeba płacić. Gdyby tak jeszcze było wiadomo ile…
Justyna zapłaciła za nią całkiem sporo. Do rozwodu Klaudiusza z Haliną, a jakże, doszło. I gdy tylko pojawiła się możliwość powtórnego ożenku szwagra Zofii, nowa szwagierka miała okazję zaprezentowania swojego krawieckiego dzieła. Co prawda moda przez ten czas nieco się zmieniła, ale Justyna i tak była z siebie dumna. Nie wiadomo tylko, czy bardziej z siebie, czy też ze swojej własnoręcznie uszytej sukni ślubnej. Falbaniasta, koronkowa suknia i maleńki toczek na głowie przy krótkiej, rzec można, męskiej fryzurze panny młodej, nie za bardzo z sobą współgrały, podobnie jak i sami nowożeńcy. Niezbyt wysoki i drobnej budowy Klaudiusz niemal ginął przy chudej jak przysłowiowa szkapa, ale za to wysokiej Justynie. Sama panna młoda jakoś zdawała się tego nie dostrzegać. Największą uwagę przywiązywała do swojego stroju, podobnie jak jej młodsza nastoletnia wówczas siostra, która w dniu ślubu Justyny przebierała się kilkakrotnie. A potem w trakcie wesela przepadła bez śladu z jednym z taksówkarzy obsługujących gości weselnych, by po dłuższym czasie się odnaleźć, bynajmniej nie ze skruszona miną i z mocno wymiętą kreacją.
- Co za puste kobiety – szeptała do ucha Zofii jedna z uczestniczek wesela, która podobnie jak ona nie mogła nadziwić się temu małżeństwu, a zwłaszcza samej Justynie. Zachowanie jej siostry nie mniej ją irytowało.
– Przecież ten taksówkarz jest żonaty! Jak tak można! Co za siksa! Kurwiszon jeden! – nie przebierała w słowach. A potem zbulwersowana dodała: -Te kobiety z tamtych stron chyba wszystkie takie są – dodała, opowiadając o doświadczeniach w tym temacie jej koleżanek. –Swego czasu mnie też jedna taka chciała wyrwać męża, ale jej się nie udało! Werbuski tak mają! Żeby tylko złapać faceta! Mały, gruby, łysy! Byle tylko był! Czy u nich nie ma facetów?
- Może to tylko siostrzane geny… - próbowała załagodzić sprawę Zofia, ale owa kobieta miała jeszcze inne argumenty do przedstawienia.
- Proszę spojrzeć jak one tańczą polkę! Całkiem inaczej niż u nas. To wiele mówi o ich charakterze…
- Tańczą inaczej, bo to polka rzeszowska…
- Zgadza się, tyle że u na Śląsku mężczyzna i kobieta razem wykonują te same ruchy. Tańczą skocznie, ale razem! – podkreśliła ostanie słowo.
Rzeczywiście, w polce rzeszowskiej wyglądało to inaczej. Mężczyzna stał, prawie się nie ruszając, a kobieta w dosłownym tego słowa znaczeniu obtańcowywała go raz z lewej, raz z prawej strony. Innymi słowy, skakała wokół niego, nie dając mu pola manewru. Zofia dopiero teraz to dostrzegła. Co więcej, zaczęła zastanawiać się nad słowami swojej rozmówczyni, czy oby kobieta nie miała racji. Przynajmniej w tej kwestii.
Przyjęto wszakże, iż tańce ludowe wyrażają charaktery mieszkańców danego regionu. Inaczej tańczą górale, skocznie i zwarcie, bo przecież wokół nich rozpościerają się góry. Tym samym mają „mało miejsca” do popisów. Inaczej zaś ludzie z Północy Polski. Gdzie nie sięgnąć okiem równiny, więc ich tańce są „rozwlekłe” i wolne. Tam mają miejsca pod dostatkiem, a i klimat chłodniejszy, a co za tym idzie, temperamenty bardziej oziębłe. Jeszcze inaczej ludzie na południu Europy, w Afryce, itd.
Wracając jednak do werbusów - mianem tym określano ludzi, którzy przyjeżdżali do pracy najczęściej z terenów Polski wschodniej, głównie z Rzeszowszczyzny, Kielecczyzny, a także spod Krakowa i spod Łodzi. Na terenach tych w czasach Peerelu praktycznie nie było przemysłu. Toteż chordy młodych ludzi zjeżdżały na Śląsk za chlebem, gdzie z kolei brakowało rąk do pracy. Nic więc dziwnego, że często dochodziło do „mieszanych” małżeństw. Zwłaszcza że tutejsi kandydaci na potencjalnych mężów z założenia byli bogaci. Głównie dobrze zarabiający górnicy. To oni nade wszystko stawali się upatrzonym i czasem stosunkowo łatwym celem. Ale nie tylko oni. O kobietach ze wschodnich rubieży mówiono, iż polują na wszystkich mężczyzn, byle tylko móc się potem pochwalić swoim łupem w rodzinnych stronach.
Na ile było to prawdziwe, a na ile krzywdzące owe kobiety, trudno jednoznacznie ocenić. W każdym razie, przypadek Justyny dawał do myślenia.
Tyle że sama bohaterka bardzo się rozczarowała swoim wyborem. Chyba nie wierzyła Zofii i jej mężowi, kiedy ostrzegali ją przed ślubem na wszystkie możliwe sposoby, że Klaudiusz to utracjusz bez grosza przy duszy, lekkoduch i „artysta”. Ten przydomek przylgnął do niego po tym, jak często porzucał stałą pracę zarobkową na rzecz okazyjnej, głównie grania na keyboardzie na weselach, przez co narażony był na wiele pokus, a te zawładnęły nim bez końca. Prócz tego megaloman, który nie miał w okolicy sobie równych.
Jedyne sensowne wytłumaczenie tego związku, a potem małżeństwa, było właśnie to, że mamił ją swoimi przechwałkami, w które ona bezgranicznie wierzyła i nie przyjmowała żadnych uwag ani ostrzeżeń od ludzi, którzy w gruncie rzeczy dobrze jej życzyli.
Gdy urodził im się kolejny syn, a potem córka, Klaudiusz jak zwykle nie pracował zawodowo, za to sporo pił i znikał z domu nieraz na wiele dni. Nie mogąc liczyć na pomoc męża, Justyna wróciła więc w rodzinne strony i zamieszkała razem ze swoimi rodzicami.
Były lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Któregoś letniego wieczoru do mieszkania Zofii i Konrada ktoś zapukał. Małżonkowie mieszkali na parterze i nie trudno było zauważyć, że pod dwunastorodzinnym blokiem zatrzymała się taksówka. Nieduże bloki mają to do siebie, że wszyscy się w nich znają i obserwują to, co dzieje się w ich małej społeczności. Każdy najmniejszy incydent, nawet pojawienie się pod blokiem taksówki, budziło wielkie zainteresowanie mieszkańców, którzy swoje „obserwatorium” mieli w oknach swoich mieszkań.
Odgłos zatrzymującego się pod ich klatką samochodu także i ich skłonił do wyjrzenia przez okno. Toteż oboje z niepokojem spojrzeli na drzwi wejściowe, bo nie spodziewali się żadnych gości. A już tym bardziej nikt do nich nigdy nie przyjeżdżał taksówką. W tamtych czasach był to bowiem luksus, porównywalny dzisiaj do przemieszczania się Maybachem. Ku ich zaskoczeniu w drzwiach ukazała się dawno niewidziana szwagierka Justyna. Przekroczyła próg domu, ale nie chciała zatrzymać się nawet na małą chwilkę. Przywitawszy się, zażądała, aby Konrad pojechał wraz z nią we wskazane przez nią miejsce taksówką, która oczekiwała przed blokiem.
- Powiedział, że jedzie do matki, ale tam go nie ma – mówiła o swoim mężu utracjuszu. – Na pewno jest w którymś z hoteli z jakąś dziwką! Jedziesz tam ze mną po niego! – Rozkazywała, ponaglając męża Zofii, bynajmniej nie pytając go o zdanie, a tym bardziej o zgodę jego małżonki.
- Albo gdzieś chleje! On może być wszędzie! Nie znajdziemy go! – Konrad na początku oponował.
Szybko jednak zmienił zdanie. Nie pomagały żadne perswazje ani tłumaczenie żony, że niedawno urodzony synek ma gorączkę i dopiero co oboje zgodnie uznali, że trzeba będzie udać się z nim do lekarza. Sama Zofia też czuła się źle.
Justynę kompletnie to nie obchodziło. Ona po prostu rozkazywała, a Konrad czuł się przy niej jak szeregowy wojak w wojsku. Karny i zdyscyplinowany. Mało brakowało, a salutowałby do pustej głowy. Odmaszerował więc do taksówki i tyle było go widać.
Było dobrze po północy, gdy zjawił się w domu.
- I jak tam? Udało się polowanie na prostytutki? – drwiła rozzłoszczona Zofia, tuląc do siebie chorego, płaczącego malca.
- A skądże! Mówiłem, że gdzieś pije!
- A gdzie twoja bratowa?
- Wróciła do siebie – odparł.
- Ale jak to? Do siebie? O tej porze? Czym? Przecież to prawie czterysta kilometrów stąd… - zasypywała go pytaniami.
Mąż jednak nie chciał odpowiedzieć. Bąknął tylko pod nosem, że nie wie czym.
- Nie wstyd ci było zaglądać do każdego hotelu w okolicy i wypytywać o swojego braciszka alkoholika i dziwkarza? – pytała wściekła na męża. – Ciekawa jestem, kto zapłacił za te nocne kursy taksówki, skoro Justyna od dawna jest bez grosza przy duszy? Pewnie twoja matka…
Prawda okazała się dużo gorsza, ale Zofia nie od razu poznała prawdę. Na dłuższą metę nie dało się jednak utrzymać tego w tajemnicy. Gdy kilka dni później okazało się, że bezczelna Justyna nie znalazłszy męża, trzasnęła drzwiami taksówki i po prostu odjechała kolejną, nie wiadomo dokąd, niestety to mąż Zofii zmuszony był uregulować rachunek za nocne kursy. Kwota jaką wtedy zapłacił stanowiła równowartość dwóch jego pensji. Sytuacja zrobiła się patowa. Wyglądało na to, że na to konto zmuszeni będą zaciągnąć kredyt, albo pożyczyć od rodziców.
- Chyba żartujesz! Za co będziemy żyć przez dwa miesiące? Nie mamy żadnych oszczędności. Przecież sam pracujesz… - zamartwiała się Zofia.
- Musi mi oddać. Nie wiem jak, ale pojadę do niej i zmuszę do oddania pieniędzy… - starał się ją uspokoić, ale niezbyt przekonywująco.
Mąż Zofii nigdy jednak nie pojechał do szwagierki, ani też nigdy potem nie zażądał uregulowania tej kwoty, co nie przestawało jej dziwić. Zaczęła nawet podejrzewać, że Justyna zapłaciła mu w naturze, co było nawet do niej podobne. Bezkompromisowa, obłudna i zachłanna, amatorka cudzych mężów. Taki typ człowieka… Ale każdy kij ma dwa końce.
Niebawem w kraju zaczęła się transformacja ustrojowa. Firmy bankrutowały na potęgę, ludzie tracili pracę. W rodzinnych stronach Justyny było to szczególnie widoczne. Klaudiusz staczał się coraz bardziej, aż w końcu przepadł bez wieści. W domu Justyny zapanowała bieda. Rodzice wcześnie pomarli i zdana była tylko na siebie. Trójka małolatów do wykarmienia była ponad jej siły, więc szwagierka zmuszona była przez cały czas korzystać z pomocy opieki społecznej. Czy jej to wystarczało i z czego tak naprawdę żyła, nigdy nie chciała się przyznać. Pokrętnie tłumaczyła, że zarabia szyciem sukienek, ale trudno było w to uwierzyć. W okolicach, gdzie mieszkała ludzi często nie było stać na kupno nowych butów, a co dopiero sukienek. Zofia i jej mąż podejrzewali, że tak zwane chodzenie do Opieki Społecznej stało się jej sposobem na życie.
Dlaczego w tej sytuacji nie wróciła na Śląsk, gdzie nieco łatwiej było o pracę i o… mężczyznę, trudno zgadnąć. Miała już przecież na tym polu jakie takie rozeznanie i wielu znajomych.
Przykre doświadczenia? Wstyd przed rodziną i znajomymi? A może gryzło ją sumienie?
Opowiadanie oparte jest na prawdziwych wydarzeniach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz