czwartek, 29 sierpnia 2019

Czasem bywa zbyt gorąco



W moim ogródku zawsze jest coś do pracy. A to pielenie, a to podlewanie, przesadzanie roślin i tak dalej. Tyle że czasem sprawia mi to przyjemność, innym razem wychodzi bokiem.
- Mnie też – usłyszałam tego dnia w słuchawce telefonu narzekania znajomej, Teresy.
Żaliła się, że ma już po dziurki w nosie ustawicznego pielęgnowania rabatek, trawników i niewielkiego sadu. Nie przekonywało ją, że w zamian za to cała rodzina może cieszyć się z odpoczywania na łonie natury. Inni z pewnością wiele daliby za to, by mieć ten komfort.
- Jaki komfort? – powątpiewała. – Zwykle nie mam czasu, by odpocząć pod gruszą.
- Rozumiem – próbowałam zgadnąć, co pochłania jej czas. - Gruszki, jabłka, czereśnie spadają na głowę i proszą, by zrobić z nich kompoty, dżemy, soki, i czym prędzej umieścić w słoikach.
Teresa wciąż tylko przytakiwała i narzekała. Chcąc ją trochę pocieszyć wpadłam na nieco głupi pomysł, którego niemal od razu pożałowałam. Zaproponowałam, że przyjadę do niej w odwiedziny i przy okazji trochę pomogę, jakbym nie miała dość pracy we własnym ogródku. Mało tego, gdy spojrzałam na termometr za oknem, zwątpiłam. Wskazywał całkiem wysoką temperaturę. Źle znoszę wysokie temperatury, więc miałam pewność, że napytam sobie biedy. W dodatku Teresa mieszka w sąsiedniej wiosce. Raptem 4 km drogi. Oczywiście można przejść ten odcinek spacerkiem, ale jestem na to zbyt leniwa. Pozostał mi więc autobus, a dokładniej mówiąc, ciasny i duszny mikrobus, który od kilku lat funkcjonuje na tej trasie. Kiedy więc na dobre dotarłam do domu znajomej, byłam zdyszana i zmęczona ciepłem, jak nie pamiętam kiedy. Przyznam, liczyłam na jakąś ochłodę. Zimny napój albo lody. Niestety, przeliczyłam się. Teresa bowiem na całego „urzędowała” już w ogródku, wywijając szpadlem wokół siebie i z marszu wciągnęła mnie w pracę.
- Nie znoszę tych irysów! – pastwiła się nad biednymi kwiatami. – Krótko kwitną, a rozrastają się szaleńczo, zagłuszając inne kwiaty – przywitała mnie i od razu poradziła wziąć plastikowe wiaderko, do którego miałam włożyć część irysów, które popadły w niełaskę swojej gospodyni, a potem wyrzucić je na kompost.
Skoro już zaproponowałam swoją pomoc, solidnie zabrałam się do pracy i cierpliwie wykonywałam rozkazy. Obiecana kawa i lody miały pojawić się dopiero po skończonej pracy. Po wstępnych oględzinach zamierzonych prac, doszłam do wniosku, że nie nastąpi to zbyt szybko. To mnie nieco zmartwiło, bo sapałam z ciepła, a język „wisiał” mi z braku napojów, całkiem jak u jej psa, Burka. Burek był jednak w lepszej sytuacji, bo miał swoją miskę z wodą. Zamierzałam i ja o nią poprosić, ale nieoczekiwanie na horyzoncie pojawiła się sąsiadka Teresy, zmierzająca wąską, asfaltową dróżką, przebiegającą koło ogrodzenia domu. Pani Maria to starsza osoba, koło osiemdziesiątki. Wybrała się po zakupy do pobliskiego sklepu. Oczywiście musiała nas zagadnąć.
- Boże, pomóż! – Pozdrowiła nas tak, jak to dawniej pozdrawiało się na wsi, gdy ktoś akurat był w trakcie wykonywania jakiejś pracy.
Biedna kobieta nie miała nic złego na myśli. Wręcz przeciwnie, chciała być miła. Ale Teresie najwyraźniej upał i praca już nieźle dawały w kość, podobnie jak mnie, bo zamiast odpowiedzieć równie miło, dała upust swojej złości i napadła na nią słowami:
- A widzieliście kiedyś Boga ze szpadlem w ręce?! Albo z grabiami? Bo ja nie! – pokrzykiwała ku zaskoczeniu pani Marii. – Czy tak z ręką na sercu możecie powiedzieć, że kiedykolwiek dostaliście w polu jakąś pomoc z niebios? Sfrunął do was jakiś anioł? Złapał za snopki z żytem? Albo jakiś niebiański parobek został oddelegowany do pomocy przy zbiorze ziemniaków?
Zaskoczona kobiecina zrobiła wielkie oczy, ale nie dlatego, żeby nie przegapić ewentualnych znaków na niebie, tudzież nadciągającej z niebios pomocy. Po prostu nie spodziewała się takiego powitania.
- Przynajmniej by mnie nie wkurzała – dodała półgłosem pod nosem znajoma, kierując głowę w moją stronę.
Pani Maria widząc, że nie będzie w stanie wejść w polemikę ze swoją sąsiadką, od razu dała za wygraną. Machnęła tylko na nią ręką i tyle ją było widać. Kiedy moja znajoma nieco oprzytomniała, sama doszła do wniosku, że musi ją przeprosić.
- No widzisz, do czego prowadzi upał i przepracowanie! Zareagowałam agresją, a przecież tego nie chciałam – tłumaczyła się chwilkę później.
- Może usiądźmy na to konto i napijmy się czegoś zimnego. Odpoczniemy trochę…. – zasugerowałam.
Teresa jednak nie zamierzała. Tłumaczyła się, że nie ma zbyt wiele czasu, bo za niedługo będzie musiała zająć się przygotowaniem obiadu. Wiesiek, jej mąż, przecież niebawem wróci z pracy.
- Chłop głodny, to chłop zły – tłumaczyła mi dobitnie.
No fakt, pomyślałam sobie, dodając w myślach: - „ A baba zła, to baba wściekła! I lepiej byłoby nie dopuścić do konfrontacji tych dwojga”. W każdym razie zrozumiałam, że muszę opuścić ich dom przed czasem, bo a nuż, jeszcze i mnie się dostanie.
Nie sądziłam jednak, że zanim to się stanie, Teresie, a wraz z nią i mnie, jeszcze raz przyjdzie dać upust złości. Oczywiście spowodowanej tylko i wyłącznie ciężką pracą i upałem.
Póki co wszelkimi sposobami usiłowałam odkleić swój suchy język od podniebienia, kolejny raz sugerując jej, że dobrze byłoby się czegoś napić. Kobieta jednak zawzięcie pracowała, nie zwracając na mnie uwagi. Westchnęłam więc jedynie na myśl o piciu i zamarzyłam, by choć na moment zamienić się z Burkiem.
Powoli sama zaczynałam doświadczać tego, że upał, ciężka praca i brak wody mogą wzbudzać agresję. Za brak bowiem możliwości zaspokojenia pragnienia miałam ochotę przyłożyć jej „z liścia”. W końcu byłam u niej gościem, a nie niewolnicą. I kto wie, jak dalej by się wszystko potoczyło, być może rzuciłabym wszystko w diabły i wróciła do domu, gdyby z oddali nie dostrzegłyśmy Jasia. To nasz wspólny znajomy. Jeszcze z podstawówki. Mieszka niedaleko Teresy. Zbliżał się bardzo powoli. Jasiu zawsze chadzał powoli i niczym się nie przejmował. Mówiło się o nim, że… po prostu jest, żyje sobie i rzekomo pracuje. Co do tego drugiego, jak dotąd nikomu nie udało się dowiedzieć, gdzie i co robi.
- No, popatrz! – Wzburzyła się Teresa na widok mężczyzny, który wyłaniał się zza opłotków. – Nie pracuje, a kasę ma! Też bym tak chciała!
 - Może inwestuje na giełdzie, albo pracuje zdalnie, albo ma jakieś lewe interesy. Kto go tam wie! – podchwyciłam temat.  – Opcji może być wiele.
- Jedna opcja  szczególnie nie daje mi spokoju – wtrąciła. – Może zwyczajnie kradnie!
Wzruszyłam ramionami. W gruncie rzeczy mało mnie obchodziło, czym się zajmuje Jasio, i vice versa. Tymczasem obiekt coraz bardziej się przybliżał. W końcu przystanął przy płocie Teresy.
- Cześ wam! Jak się macie? – zapytał, przewieszając swoje dłonie przez siatkę. – Nie spytam, czy w czymś pomóc, bo nie ma takiej siły, która zmusiłaby mnie do pracy w ogrodzie. Od tego są specjalistyczne firmy. Czemu komuś tego nie zlecisz? – pytał Teresy.
- Właśnie się najęłam… - chciałam zażartować, ale ucięłam wpół zdania. Zauważyłam bowiem, że Teresa robi się purpurowa ze złości. Doprawdy nie wiem, co ją tak wkurzyło. Może to, że gdy on z rękami w kieszeniach przechadzał się po wsi, ona zmuszona była harować w pocie czoła? W każdym razie syknęła tylko w stronę Jasia:
- Spadaj!
Zdezorientowany Jasiu poczuł się nieco obrażony takim zachowaniem, więc uznał za stosowne odgryźć się jej. Tylko, dlaczego mnie też się dostało?
- Sorry, że przeszkadzam – wydusił z siebie, siląc się na ironię. – Gruchajcie sobie, gołąbeczki, gruchajcie! Nie wiedziałem, że jesteście razem. – Tu najpierw pokazał ręką w moją stronę, robiąc przy tym dwuznaczne miny, a potem w jej, dając nam do zrozumienia, że uważa nas za… parę!
Na reakcję Teresy nie trzeba było długo czekać. Złapała wielką bryłę ziemi, a potem następną i następną, i zaczęła w niego rzucać. Postanowiłam przyjść jej z pomocą. Tyle że za którymś razem coś mi się pomyliło. Zamiast bryły ziemi, napatoczył mi się niewielki kamień. Że to kamień zorientowałam się zbyt późno. Dokładnie wtedy, kiedy uderzył w łopatki Jasia i rozległ się krzyk.
- Powariowałyście?! – krzyczał. – Przecież żartowałem!
Teresa jednak tak się zapaliła do obrzucania go bryłami ziemi, że nie zamierzała zaprzestać. Biedny Jasio ratował się więc ucieczką, na odchodnym pokrzykując, że poda nas do sądu za napaść.
Po tym incydencie byłyśmy obie już tak zmęczone, że żadna ewentualna praca w ogrodzie nie wchodziła w grę. W pewnym sensie było mi to na rękę, bo w końcu Teresa zdecydowała się zaparzyć kawę i podać lody. Potem musiała zabrać się za przygotowanie obiadu, a ja zamierzałam wrócić do siebie.
Odprowadzając mnie do furtki, obu rzucił nam się w oczy niezły widok. Asfaltowa dróżka wokół jej posesji zarzucona była ziemią. Wśród niej tkwił, niczym wielki pryszcz na licu nastolatka, kamień, którym oberwał Jasio. Leżał sobie jak gdyby nigdy nic na samym środku drogi i lśnił w słońcu.
- Jak myślisz – spytała znajoma. – Żartował? Chyba nie poda nas do sądu?
Tak postawione pytanie nieco mnie zirytowało, więc  w odruchu złości przymierzyłam się i nogą kopnęłam w kamień. Poleciał wprost do sąsiedniego rowu, po drugiej strony drogi.
- Nie ma narzędzia zbrodni, ani nie ma świadków. Ciężko mu będzie cokolwiek udowodnić – odparłam. - Poza tym, mnie tu w ogóle nie było – mrugnęłam porozumiewawczo do znajomej i ruszyłam przed siebie, czyli na przystanek autobusowy, skąd zamierzałam odjechać do domu.
Miałam nadzieję, że już nic złego po drodze się nie wydarzy. Tymczasem mijając pobliski spożywczak, zauważyłam, że na trawniku przed sklepem siedzi, a właściwie wyleguje się Jasiu z jakimś mężczyzną, zapewne kumplem. Obaj popijali zimne piwko. Kiedy mnie zobaczył, udał przerażonego, bez dwóch zdań była to tylko doskonała gra aktorska, zaczął rozglądać się wokół, czy oby nie ma w pobliżu jakichś kamieni, którymi ewentualnie mogłabym go zaatakować. I czy nie powinien czym prędzej zejść mi z oczu. Krótko mówiąc, odstawił niezłe przedstawienie.
Nie miałam żadnych złych zamiarów. Wręcz przeciwnie, scenka, którą przedstawił wprawiła mnie w wesoły nastrój. Spojrzałam na jego kompana zajmującego część trawnika w pozycji na wpół leżącej i leniwie sączącego zimny browarek, i wpadła mi do głowy pewna żartobliwa myśl. Stanęłam na wprost mężczyzn i zachowując się podobnie jak jeszcze parę chwil temu Jasiu przed domem Teresy, gestykulując ręką, a dokładniej, palcem, wykonałam te same naprzemienne ruchy, wskazując to na jednego, to na drugiego, nadrabiając odpowiednią miną.
- Aaa! Rozumiem! Jesteście razem – spytałam podśmiewając się. – Doprawdy, wszystkiego bym się spodziewała, ale nie tego.
Trzeba było widzieć minę tamtego mężczyzny. Pewnie Jasiu długo musiał mu tłumaczyć, w czym rzecz. W każdym razie natychmiast stamtąd uciekłam, bo co prawda w zasięgu wzroku nie zauważyłam żadnych kamieni, ale w rękach mieli przecież butelki…
Cóż mogę jeszcze dodać.... Chyba tylko to, że czasem bywa zbyt gorąco. Dosłownie i w przenośni.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz