Olga była kilkunastoletnią dziewczyną, gdy miało miejsce to zdarzenie. Czy rzeczywiście miało, czy też był to jedynie wytwór wyobraźni przestraszonej dziewuchy, trudno dociec po dzień dzisiejszy. W każdym razie matka Olgi dołożyła starań, by tego nie rozgłaszać, wbrew temu, co sugerowali jej członkowie rodziny, zwłaszcza ci bardziej bogobojni. Jak się potem okazało miała ku temu uzasadnione powody.
Był późny, jesienny wieczór, gdy jej córka wracała od cioci, którą często odwiedzała. Ciotka Lusia była powszechnie lubianą osobą, do której lgnęły okoliczne dzieciaki. Dla każdego z nich miała zawsze dobre słowo, a w zanadrzu najczęściej także coś słodkiego. Jakiś owoc, lizak, cukierek, coś, czym zjednywała sobie maluchy, ale również i starsze dzieci. Nic więc dziwnego, że Olga była stałym bywalcem u ciotki, zwłaszcza że ta mieszkała zaledwie kilkadziesiąt metrów od jej rodzinnego domu.
Jesienią szybciej zapada zmrok, jest chłodno i nieprzyjemnie. Tak jak tamtego dnia. Na tę okoliczność ciotka Lusia pożyczyła jej swój sweter, bo jakoś dziewczyna całkiem zapomniała o tym, żeby zabrać swój.
- Idź powoli, bo dróżka jest kamienista. Niektórych wystających kamieni możesz w porę nie zauważyć – przestrzegała ją, żegnając na progu domu, choć nastolatka doskonale o tym wiedziała, bo przecież codziennie przemierzała ową dróżkę, i to kilkakrotnie.
Wracając, musiała minąć kilka rosnących wzdłuż dróżki dorodnych drzew. Nawiasem mówiąc, w ciemności nie kojarzyły jej się zbyt dobrze, mimo że była akurat pełnia księżyca i wszystko dookoła było widoczne jak na dłoni. Szare konary jednak nie wyglądały przyjaźnie, choć na dobrą sprawę straszydłami nie były. Ale dziecięca wyobraźnia czasem potrafi zdziałać cuda. Toteż przyspieszyła kroku, by jak najszybciej znaleźć się w domu. Niestety, o kilka rozmiarów za duży sweter ciotki spłatał jej figla. Podmuch wiatru rozwarł jego jedną połowę i zanim dziewczyna zdążyła ją złapać i ponownie się nią otulić, zahaczył nią o nisko zwisającą gałąź jednego z przydrożnych drzew. Przerażona Olga myślała, że to ktoś niegodziwy, albo jakaś siła nieczysta złapała ją i nie chce wypuścić. Przez chwilę szamotała się, usiłując się oswobodzić. Było to trudne, a gdy już się stało, okazało się, że rozmach z jakim dziewczyna to czyniła, nie wyszedł jej na dobre. Zachwiała się i potknęła o jakiś konar, upadając na żwirową dróżkę.
- Auu! – jęknęła z bólu.
Dotykając ręką kolana nie miała wątpliwości. Pod palcami wyczuła coś lepkiego. Niewątpliwie musiała być to krew.
Niby nic strasznego. Do wesela, jak to się zwykło mawiać, na pewno by się zagoiło. Strach, a teraz jeszcze krew, wszystko to sprawiło, że Olga przestała myśleć logicznie. Zaczęła za to się modlić.
Modlitwa w jej rodzinie była na porządku dziennym przy każdej okazji. Bez okazji także. Nic więc dziwnego, że tak zareagowała. Dalej jednak było już bardzo dziwnie, bo nagle dziewczyna spojrzała w rozświetlone księżycem niebo i na jednym z drzew rzekomo dojrzała jakąś zjawę. Z opowiadań Olgi wynikało niezbicie, że owa zjawa to nie kto inny, tylko sama Matka Boska. I jak relacjonowała, upadłszy na kolana modliła się żarliwie, by nie zabierała jej jeszcze do nieba, bo takie odniosła wrażenie. Że po to właśnie jej się objawiła. Matka Boska jednak najwidoczniej ani myślała, bo jak szybko się pojawiła, tak szybko znikła. Podekscytowana dziewczyna wróciła do domu i opowiedziała o wszystkim swojej matce, a potem kolejno wszystkim ciotkom i wujkom dookoła, nie zapominając o kuzynkach i kuzynach. Nie znalazłszy jednak wśród nich zrozumienia, a tym bardziej poklasku, na jakiś czas zamknęła się w sobie, stając się w pewnym sensie, jak by to nazwała dzisiejsza młodzież, outsiderką. Ponadto matka zabroniła córce rozgłaszania owych rewelacji pod groźbą surowej kary. Już wówczas miała pewne podejrzenia co do, nie tyle prawdomówności córki, co raczej jej choroby.
Nad wyraz bogobojne ciotki w pewnym momencie chciały temu wydarzeniu nadać odpowiedni bieg sprawy, ale nie zgodziła się na to matka dziewczyny.
- Czy ty wyobrażasz s obie, co by tu się działo, gdyby rozniosła się wieść o jakimś objawieniu Matki Boskiej? – próbowała uświadomić swojej siostrze Lusi, że nie jest to dobry pomysł.
- Oleńka byłaby sławna. Nasza rodzina także. Zjeżdżaliby tutaj ludzie z całego świata…
- No właśnie! Rozjechaliby nas! Wszędzie stałyby samochody! Zadeptaliby ogród i pola. Gdzie miałabym wypasać krowę? A ule? Gdzie postawiłabym ule?
Życiowa filozofia matki Olgi była prosta. Kawałek ziemi, który posiadała stanowił ich być albo nie być. Rola gospodyni była do niej przypisana i nie widziała się w innej. Nawet, gdyby przynosiła całkiem spore profity.
- Poza tym, kto by uwierzył jakiejś dziewczynie ze wsi, że to, co rzekomo widziała jest prawdą – powątpiewała.
Wątpiła też w coś jeszcze, a może należałoby napisać, przede wszystkim, w coś, co nie dawało jej spokoju. Zwłaszcza, gdy siostra Lusia napomknęła o badaniach jej córki na tę okoliczność.
- Żadne objawienia nie przyjmuje się ot tak. Wszystko bada kościół, nie wspominając o badaniach lekarskich w kierunku ewentualnych chorób psychicznych…
Nie dokończyła zdania, gdyż matka Olgi przerwała jej wpół zdania.
- No właśnie! Tego się najbardziej boję. A co by było, gdyby okazało się, że moja Ola ma jakieś problemy psychiczne? – spytała zatroskana. – Że na przykład ma rozdwojenie jaźni? Przecież nasz dziadek też…
Tu przerwała niepocieszona, że nieoczekiwanie wyjawiła największą, dotąd skrzętnie skrywaną tajemnicę rodziny, o której prócz niej nikt z żyjących członków rodziny nie wiedział.
Widząc wielkie, zdumione oczy siostry, nie miała innego wyjścia, jak tylko wtajemniczyć w nią także i Lusię.
Matka Olgi, Kryspina, była najstarszą w rodzinie. To jej powierzyła ów sekret rodzicielka na krótko przed śmiercią. Pod przysięgą miała zachować ją tylko dla siebie. Jak wtedy mawiała „dla dobra rodziny”, by owa niesława nie ciągnęła się za nimi w nieskończoność. Jej marzeniem było, by już nikt nigdy nie skojarzył tamtego nieszczęścia z nazwiskiem rodziny.
- Matko przenajświętsza! Ale się wygadałam! – zatrwożyła się matka Olgi. – Nasza matka chyba się w tej chwili obraca w grobie! Dałam jej przecież słowo!
Okazało się, że pradziadek Oli cierpiał na schizofrenię. To ona była powodem jego samobójstwa. Ale wówczas, w osiemnastym wieku, nikt być może jeszcze nie znał nazwy tej choroby. A przynajmniej nie na głębokiej wsi. Nie miał więc szans na jakąkolwiek pomoc ze strony lekarzy. Nie poradził sobie z niechcianymi obrazami, które powstawały w jego głowie podczas napadów choroby i któregoś dnia po prostu powiesił się na drewnianym płocie. Daleko od domu, bo w sąsiedniej wsi. Sprawę jednak przedstawiono inaczej. Do publicznej wiadomości podano, że samobójstwo było wynikiem nadmiaru wypitego alkoholu. Podobno jego żona, czyli prababcia Olgi, zmuszona była zapłacić sporą sumę lekarzowi, który stwierdził zgon. Choroba psychiczna w rodzinie w tamtych czasach odbijała się piętnem na całej rodzinie. Ludzie odwracali się od chorych, poniżając ich. Czasem mawiano o takich ludziach, że są opętani przez diabła. To zamykało wszystkie drzwi. Rodzinę chorego nie obsługiwano w sklepach, nie przyjmowano do pracy, a bywało że i nie wpuszczano do kościoła. Wszystko zależało od nastawienia okolicznej ludności, a ta raczej przychylna nie była. Nic więc dziwnego, że prababka Olgi dołożyła starań, by owa historia nie ciągnęła się za rodziną. Tyle że gdy to się stało, matka dziewczyny była już na tyle duża i rozumna, że nie dało jej się okłamać. Ponadto, zawsze istniała
obawa, że jeśli sama nie powie jej prawdy, zrobi to ktoś inny. I niekoniecznie w sposób, którego by oczekiwała.
Lusia słuchała z przejęciem opowieści starszej siostry. Co raz to z niedowierzaniem kręciła głową. Z zawodu była pielęgniarką. Z niejedną chorobą już się spotkała. Co gorsza, miała swoje podejrzenia również w tej kwestii, tyle że w stosunku do innej osoby z kręgu rodziny. Ośmieliła się o to spytać.
- Jak myślisz, czy córka Joanny może na to chorować?
- Myślę, że tak. Joanna nie powiedziała nam prawdy. Jej córka wcale nie spadła ze schodów i od tamtego czasu ma problemy z głową.
- Po prostu wstydziła się. Łatwiej było zrzucić to na wypadek. Ludzie wtedy inaczej na wszystko patrzą – zawtórowała jej Lusia.
Ola z czasem stała się dorosłą Olgą. Nigdy nie wracała do tego tematu. Być może sama zrozumiała, w czym tkwił problem, albo też uświadomiła ją własna matka. Nie wiadomo. Wokół tego tematu panowała cisza. Do pewnego momentu.
Nadszedł taki czas, że owe osławione drzewo, na którym zdaniem Olgi miała objawić się jej Matka Boska, przeznaczone zostało do ścięcia. Kilka metrów od niego miał powstać nowy dom. Dom Zofii i Piotra, krewnych Olgi. Zaś w miejscu, gdzie dotąd rosło drzewo przewidziany był płot.
Wtedy nieoczekiwanie wrócił temat rzekomego objawienia. Olga próbowała na wszelkie możliwe sposoby przekonać nowych właścicieli działki, żeby nie ścinali drzewa. Ale klamka zapadła i niewiele miała tu do powiedzenia. Wtedy po raz pierwszy, przy kawie i paru kieliszkach wódki, nagle zrobiła się niezwykle rozmowna. Jej opowieści traktowano jednak z przymrużeniem oka. Ale nie trudno było zauważyć, że gdy drzewo zostało już ścięte, wyjątkowo często zjawiała się w tym miejscu. Czasem skrywała pod odzieniem książeczkę do nabożeństwa. Innym razem niby tylko się przechadzała. Pod koniec swojego życia stała się niezwykle bogobojna, choć jej postawa wobec innych ludzi nie szła w parze z tym, co wyznawała. Nie grzeszyła bowiem dobrocią ani uczynnością. Próżno było doszukać się w niej współczucia na krzywdę ludzką, albo choćby tylko zwykłej, ludzkiej wyrozumiałości, za to można było odnaleźć sporo hipokryzji. Patrząc na jej postawę przepełnioną obojętnością, trudno nie zdać sobie tego pytania.
Czy, gdyby Matka Boska rzeczywiście jej się wtedy objawiła, reprezentowałaby teraz sobą to, co reprezentuje?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz