środa, 15 kwietnia 2020

Wiosenna frustracja



Wiosna to podobno najpiękniejszy okres w roku. Na polach i w ogrodach wszystko kwitnie, trawa przybiera soczysty kolor. Promienie słoneczne mile pieszczą nasze oczy i skórę. Jest cieplutko i sympatycznie. Aż chce się żyć!
Do tego momentu jest okay.
Wszystko zmienia się z chwilą zajrzenia do szafy. Raptem okazuje się, że jak za dotknięciem czarodziejskiej wróżki, albo raczej złej czarownicy, gaśnie cała nasza chęć do życia, dopiero co z takim trudem przywrócona po zimie. Wiosna zaś jawi nam się, a przynajmniej mnie, jako okrutna i bezwzględna dręczycielka, nie znająca krzty litości. W każdym razie pozbawiona swej radosnej aury i kolorowej otoczki.
Wracając do szafy… Ciepłe swetry i czapki, zimowe płaszcze i spodnie z konieczności upychane są po pawlaczach, półkach ponad naszymi głowami, tam gdzie trudno sięgnąć bez pomocy krzesła lub drabinki. Krótko mówiąc, zamieniają się miejscami z wiosenną i letnią garderobą. Ale nie tylko to jest powodem moich i nie tylko moich rozterek.
W trakcie takowych czynności zastała mnie dzisiaj przyjaciółka Anka.
- Męczysz się? – spytała nieco ironicznie, po czym dodała, że ma to już za sobą.
Trochę jej pozazdrościłam, bo ogromnie nie lubię przekładania ciuchów z jednych półek i szaf do drugich. Najlepiej byłoby mieć jeszcze kilka dodatkowych, ale nie każdy może sobie na to pozwolić.
- Zerknij! – Niemal rozkazała, wyjmując z kieszeni kartkę papieru, zapisaną niemal po brzegi, wypychając mi ją w dłoń.
- Co to jest? – spytałam trochę zaniepokojona.
- No, czytaj! Czytaj!
Pokornie więc przymierzyłam się do nieoczekiwanej ni to prośby, ni to rozkazu.
- Trzy spódnice, dwa blezery, dwa letnie żakiety, cztery sukienki, trzy bluzki wizytowe, cztery topy, dres do biegania, dwie pary jeansów, cztery t shirty… O bieliźnie zapomniałaś – zażartowałam.
- Ależ skąd! Jest z drugiej strony! – wyjaśniła mi.
Rzeczywiście druga strona kartki też była zapisana drobnym maczkiem.
- Wszystko to muszę kupić. Na już! A jeszcze nie miałam odwagi zajrzeć do butów… - Mówiła Anka zdesperowanym głosem.
- Zwariowałaś! – skwitowałam to krótko, aczkolwiek dosadnie.
Moja przyjaciółka jakąś szczególną modnisią nie jest. Zaczęłam zatem podejrzewać, że nie chodzi tu bynajmniej o podążanie za modą, a raczej o pewną przypadłość. Tę samą, która od pewnego czasu i mnie towarzyszyła.
- Przecież masz ciuchów od groma – nie ukrywałam, że jestem zaskoczona.
Po chwili spytałam wprost:
- Przytyłaś i w niczym się nie mieścisz?
- Prawie w niczym – poprawiła mnie.
- Witam w klubie! – Odparłam nieco ironicznie, trochę się podśmiewając, choć na dobrą sprawę wcale mnie to nie śmieszyło.
W gruncie rzeczy powinnam była zrobić to samo, choć w moim przypadku z pewnością jedna kartka by nie wystarczyła… Tyle że, biorąc pod uwagę stan moich finansów, na niewiele mogłabym sobie pozwolić.
Anka pod tym względem była w trochę lepszej sytuacji, ale nie aż tak dobrej, by tak z marszu móc kupić wszystko to, co potrzebowała. Spytałam więc, jak to widzi.
- Policzyłaś, ile potrzebujesz na to pieniędzy?
- Oczywiście. Około pięć tysięcy – odparła, dodając: - Skromnie licząc. No i buty. Jeszcze nie wiem, co z butami.
- A co z nimi nie tak? – dopytywałam się, bo co jak co, ale przyjaciółka miała ich na kopy i wątpiłam, by nagle większość z nich zrobiła się, powiedzmy, za ciasna.
- No jak to? – niby się dziwiła. – Część przeciera się tu i ówdzie, część po prostu wygląda, jakby je wyjęto psu z gardła, niektóre mnie gniotą, więc nie żal mi byłoby się z nimi rozstać.
Na tym wyliczanka Anki się nie skończyła.  Problem jednak był zasadniczy.
- Nie starczy mi kasy na wymianę nawet połowy – jęknęła.
- Nie masz innego wyjścia, jak tylko wziąć kredyt – zażartowałam.
Niestety, okazało się, że powiedziałam to w złą godzinę, bo tego dnia przyjaciółka była wyjątkowo podatna na wszelkie sugestie. Nawet te najgłupsze. Niespełna pół godziny później dosłownie wystrzeliła z mojego domu i z prędkością światła pobiegła do siebie, by równie szybko do mnie powrócić. Włos na głowie mi się zjeżył, gdy w jej ręce zobaczyłam kilka kolorowych kartek… ofert firm pożyczkowych. Zdążyłam jedynie krzyknąć „Jezus Maria!”. Zaaferowana Anka bowiem nie dawała dojść mi do słowa. Bóg mi świadkiem, staram się nie wymawiać świętych imion nadaremno, ale tego dnia była to wyższa konieczność. Istniało bowiem realne zagrożenie, że kredytowe zamiary przyjaciółki zostaną natychmiast urzeczywistnione. To z pewnością nie spodobałoby się mężowi Anki, a i z czasem jej samej. Znam ją na tyle dobrze i wiem, że prędzej czy później żałowałaby zbyt pochopnie podjętej decyzji.
I w tym wszystkim byłam ja. Ze swoją niedorzeczną podpowiedzią. Kimś, na kogo zawsze mogłaby zrzucić winę za swoje impulsywne decyzje. Ludzie bowiem już tak mają. Szukają winnych wokół siebie, ale rzadko w sobie.
- Ani mi się waż! – krzyknęłam, gdy wreszcie skończyła mówić. -  Nie bierzesz w banku żadnego kredytu ani tym bardziej żadnej chwilówki! Nigdy nie słyszałaś, ile potem można mieć z tego powodu problemów?!
- To co mam zrobić? Przecież muszę w czymś chodzić – pokrzykiwała na mnie, jakbym to ja była winna za jej kilka dodatkowych kilogramów. – W dodatku nie mam jak się odchudzić, bo przecież zakaz spacerowania jest, a co dopiero uprawiania innych sportów. W domu się nie odchudzę – nie przestawała biadolić.
Rzeczywiście, w domu ciężko jest stracić nadprogramowe kilogramy. Wiem, bo sama próbowałam. Rozmyślając o tym, wpadłam na nieco głupawy pomysł. W moim odczuciu bowiem taki właśnie był. Mimo to podzieliłam się nim z przyjaciółką, a co z tego wyniknie, miało okazać się w niedalekiej przyszłości.
- Grządki sobie zrób na jarzynki – wypaliłam jak z procy. – Jak zryjesz kawałek ogródka, skopiesz i wysiejesz nasiona, to nie ma takiej opcji, żebyś przy tej pracy nie schudła. W każdym razie zdrowo się nagimnastykujesz! I jeszcze będziesz miała ekologiczne warzywa…
Nie wiem, który argument przeważył, ekologiczny, czy ten o prywatnej siłowni na działce, ale przyjął się w głowie przyjaciółki.
W nocy jednak nie zmrużyłam oka. Ze zdenerwowania. Przypomniałam sobie nagle, że wokół domu Anki i Darka, jak sięgnąć okiem, rośnie  równiuteńko przystrzyżona trawa, a na jej obrzeżach  kilka dorodnych azalii i rododendronów. O co jak o co, ale o trawnik i krzewy Darek dba jak o własne dzieci. Pielęgnuje, podlewa, nawozi. Nade wszystko zaś szczyci się zadbanym trawnikiem, zwłaszcza wśród sąsiadów. Bałam się pomyśleć, co może się wydarzyć, gdy jego ukochana żona weźmie się za podorywkę…
Wczesnym rankiem złapałam więc za telefon i zdzwoniłam do przyjaciółki, by wybić jej z głowy ten nie do końca przemyślany pomysł. Niestety, Anka, czemu nie należy się dziwić, nie była dla mnie miła.
- Matko Kochana! Jest szósta rano! Środek nocy, a ty dzwonisz… Co się stało? – usłyszałam zaspany i wielce niezadowolony głos. 
Po chwili jednak, gdy nieco oprzytomniała, dało się wyczuć całkowitą zmianę głosu i nastawienia względem mojej osoby.
- W zasadzie dobrze, że mnie obudziłaś, bo miałam straszny sen. Śniło mi się, że ryję łopatą ziemię w ogrodzie. Aż się spociłam ze zmęczenia… Nawet nie wiesz, jaka to ciężka praca. I ręce mnie bolą, nogi też. Dasz wiarę, że we śnie można się zmęczyć? – pytała całkiem serio.
Tego nie wiem, ale uświadomiwszy sobie, że sen Anki przyszedł mi niejako w samą porę, więc poszłam tym tropem.
- Właśnie. Bardzo ciężka! Dlatego lepiej nie idź tą drogą, nie kop tego ogródka.
Na koniec wyciągnęłam nieodparte argumenty.
- No, bo wiesz, kosmetyczka potem nie poradzi sobie z twoimi dłońmi. Nie wspominając już o odciskach. Będziesz musiała szukać dermatologa, a przecież wiesz, że teraz lekarze udzielają porad przez telefon… Ponadto sklepy pozamykane. Gdzie kupisz sadzonki i nasiona? A poza tym, po co nam tyle ciuchów? Przecież i tak nie wolno nigdzie wychodzić.
- To prawda – przyznała mi rację. – Mąż od dawna nie zwraca uwagi na to, co na siebie wkładam. Dla kogo więc mam się stroić? Dla Burka?
No cóż, ja Burka nie mam. Kota też. A i sąsiedzi nieciekawi. Listonosz jest listonoszką, więc nie ma przed kim szpanować. Na zakupach w maseczce nikt mnie nie rozpozna. Na majowe wybory też się nie wybieram. Może więc wystarczy dres i kilka starych, jeszcze w miarę luźnych bluzek?
Chyba że… nie poradzę sobie z moim uzależnieniem od czekolady.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz