Jest to jedno z opowiadań ze zbioru opowiadań zat. „Za zasłoną”.
- Trafiło ci się, jak ślepej kurze ziarnko! – Żartowali z Franciszka koledzy, mając na uwadze jego brak szczęścia względem kobiet.
W rzeczy samej, tak właśnie było. Gdy żenił się z Agnieszką, dobiegał czterdziestki. Minęło dokładnie dziesięć lat po II Wojnie Światowej, a podstarzałemu kawalerowi jakoś nic się nie trafiało. Wydawać by się mogło to dziwne. Okrutna wojna pozbawiła życia wielu osób, głównie walczących na niej mężczyzn, więc panien i wdów było aż w nadmiarze. Jednak żadna jakoś nie kwapiła się do poślubienia chudego jak wiór i biednego jak mysz kościelna Franka. W dodatku Franek miał jeszcze jedną przypadłość, która w głównej mierze decydowała w sprawach damsko męskich. Był niskiego wzrostu, przez co wyglądał nieatrakcyjnie, czasem wręcz groteskowo.
Co takiego nadzwyczajnego dostrzegła w nim dziewiętnastoletnia Agnieszka, córka sklepowej i budowlańca, absolwentka Średniej Szkoły Handlowej, trudno było zgadnąć. Panna ponadto wniosła w małżeństwo wiano w postaci domu, w którym pokój z kuchnią przeznaczony był dla nowożeńców, a pozostałe pięć pokoi wynajmowane było lokatorom w celach zarobkowych. Oprócz domu otrzymała także duży ogród z sadem.
Franek nie miał nic. Nawet fachu w ręce. Zatrudnił się jako kierowca autobusu w jednym z dużych zakładów w pobliskim mieście. Rano i po południu zwoził i rozwoził do domów pracowników, a w przedpołudniowych godzinach służbową Warszawą woził dyrektora. Zarabiał grosze. Ponadto z pracy nigdy nie wracał trzeźwy. Ale miał jedną zasadę. W czasie pracy nigdy nie pił. Dopiero po niej. Dobre i to, choć z pewnością dla młodziutkiej żonki nie było to coś, o czym zawsze marzyła.
Szybko po ślubie na świat przyszły bliźniaki, Janka i Szymon. Młoda mama miała przy nich mnóstwo pracy. Franek do pomocy bynajmniej się nie kwapił. Ani w domu, ani przy dzieciach. Dobrze, że mogła chociaż liczyć na pomoc swojej matki.
Dzieci były niesforne i płaczliwe do tego stopnia, że biednej Agnieszce trudno było nad nimi zapanować. Toteż matka Agnieszki postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i ukrócić ową mordęgę, przystępując od słów do czynów. Złotym środkiem miała okazać się pewna roślina, potocznie (lub regionalnie) nazywana uspiwrzodem.
- Wypiją zaparzoną z niego herbatkę, będą spały jak aniołki! – Uznała któregoś dnia i tak już zostało na długi czas. Herbatka z uspiwrzodu królowała odtąd w menu całej rodziny.
Agnieszka nie protestowała. Była wykończona fizycznie i psychicznie, i sama często sięgała po osławioną herbatkę.
Tak zwany uspiwrzód był niczym innym, tylko wielkim zielskiem o wyglądzie dorodnego ostu z całkiem sporych rozmiarów liliowym kwiatem na wierzchu. Jak roślina ta nazywała się fachowo, do dzisiaj trudno to ustalić. Trzeba przyznać, w ogrodzie wyglądał dekoracyjnie. W każdym razie konkurował swoim kształtem i okazałością z różami, daliami i innymi wysokimi bylinami.
Był całkiem ładną rośliną. Ale też niezmiernie niebezpieczną. Wyciąg z jego suszonych liści działał jak narkotyk. Dzisiaj roślina ta z pewnością należałaby do zakazanych ze względu na swoje właściwości. Jednakże w tamtych czasach nikt się tym nie przejmował, a miejscowe gospodynie chwaliły jej dobroczynny wpływ na nerwy.
Do menu Janki i Szymona weszła na stałe i żaden z domowników ani reszty rodziny specjalnie się nad nią nie rozwodził.
Na uspiwrzodzie dobre rady matki Agnieszki się nie kończyły. Do poduszek, na których spały dzieci, oprócz pierza, wsypywała także mak. Roślinę o podobnych właściwościach, co osławione osty. Dobroczynny wpływ maku na zdrowie wysławiały wtedy pod niebiosa nie tylko wiejskie kumy. Nie licząc znachorek, zdarzało się, że i niektórzy lekarze.
A tak poza tym, małżonkowie prowadzili w miarę normalny tryb życia, jak na tamte czasy. W miarę, bo Franciszek do końca życia nie zrezygnował z alkoholu, zaś Agnieszka większość swojego życia spędzała w biurze. Była księgową. Dziećmi zajmowała się głównie matka naszej bohaterki. Po swojemu.
Mniej więcej, gdy dzieci skończyły dwa lata, dało się zauważyć, że nie zachowują się jak ich rówieśnicy. Janka wyraźnie była opóźniona w rozwoju, zaś Szymon do przesady ruchliwy, krnąbrny i nieznośny. Do głowy jednak nie przyszło ani matce, ani ojcu, a tym bardziej babci, że wszystko to może być wynikiem faszerowania swoich pociech specyficznymi ziołami. Podpowiedzi znajomych i krewnych w tym temacie traktowane były przez nich na równi z ubliżaniem małżonkom. Reagowali oburzeniem, albo obrażaniem się.
Mijały lata. Dzieci rosły, na świecie pojawiały się kolejne. Z wiekiem bliźniaki wykazywały coraz większe anomalia w zachowaniu i nijak nie dało się tego wytłumaczyć przed znajomymi. Problemy psychiczne obojga były aż nadto rażące.
Wtedy matka Agnieszki zaczęła rozpowiadać, że sąsiadka rzuciła na nich urok. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach w to nie uwierzył. Wersja ta z góry była skazana na niepowodzenie, więc Agnieszka postanowiła chorobę córki tłumaczyć rzekomym upadkiem, skutkującym urazem głowy, a co za tym idzie, upośledzeniem umysłowym. W to od biedy można było uwierzyć. Ale co z Szymonem? Też miał wypadek? No nie…
W przypadku Szymona zadziałało coś, czego nikt się nie spodziewał. Syn małżonków w przeciwieństwie do ich córki był zdolny. W dodatku obdarzony także zdolnościami muzycznymi. Rodzice więc zaczęli kreować go na artystę geniusza. Artyście, w dodatku genialnie uzdolnionemu, a tak był postrzegany przez rodziców, wszystko przystoi i wszystko można wybaczyć. Artyści bowiem to z reguły ludzie nieco zdziwaczali na punkcie swoich zainteresowań. Są jacy są i trzeba ich takimi zaakceptować. Ku tej teorii skłaniali się Agnieszka i Franciszek.
Janka w ich oczach stała na drugim biegunie. Była zwykłym popychadłem. Nieudacznicą. W dodatku ruda, chuda, piegowata, i w ogóle, gdyby nie była dziewczyną, śmiało mogłaby zostać wierną kopią swojego ojca. Toteż nie starano się bynajmniej o to, by brak urody wynagrodzić jej choćby na przykład ładnym ubiorem czy odpowiednią fryzurą. Wręcz przeciwnie. Dla takiego „czegoś” nie warto było wydawać pieniędzy. Sama matka Janki często nazywała ją strachem na wróble, co musiało być dla niej bardzo bolesne i krzywdzące. Poza tym w domu stale dało się słyszeć:
- Nie dotykaj tego! Zostaw to, bo zepsujesz! Przecież nie umiesz! I tak nie potrafisz! Lepiej zajmij się sprzątaniem!
Janka rosła więc w przekonaniu, że nie zasługuje na nic dobrego, a tym bardziej na miłość rodziców, bo jest tylko przeszkadzającym elementem w rodzinnej układance.
Co zaś się tyczy Szymona... Mały, „wysuszony”, w okularach minus dziesięć dioptrii, zezowaty i nie rozróżniający kolorów. Darmozjad i kombinator,
umiejący świetnie wykorzystywać każdą sytuację, a z czasem także swoją chorobę.
Szymon był oczkiem w głowie matki i ojca. Krótko mówiąc: Robił, co chciał i dostawał, co chciał. W głębokim Peerelu wśród rodaków w większości panowała bieda, zwłaszcza na wsiach. U rodziców bliźniąt także. Zwłaszcza że na utrzymaniu mieli jeszcze dodatkową dwójkę dzieci. Nie przeszkadzało im to jednak w zaciąganiu kredytów. Oczywiście dla Szymona. A to na kupno fortepianu, a to na narty, a to na nowe buty, to znów na kolonie i liczne wyjazdy, nazwijmy to „artystyczne”, podczas których na różnych akademiach ich syn prezentował swój kunszt muzyczny.
Z biegiem lat jednak choroba bliźniąt przybierała coraz gorszą formę. Skutkowała ciągłymi omamami i ekscesami, z którymi nie tylko rodzeństwo sobie nie radziło, ale także ich rodzice.
Nikt jednak nie pomyślał, by spróbować zacząć ich leczyć. Gdy zasugerowała to siostra Agnieszki, a miało to miejsce jeszcze w wieku przedszkolnym Janki i Szymona, omal nie została z hukiem wyrzucona z domu.
Fatalnie skończyła się też inna historia, która z kolei wydarzyła się kilka lat później. Otóż jedna ze znajomych małżeństwa, Hela, będąc u nich w zakrapianej gościnie, w przypływie odwagi po kilku głębszych odważyła się powiedzieć, że winą za ich zły stan psychiczny należy obarczyć nadużywającego alkoholu ojca. Franciszek wpadł w furię i o mały włos, a przypłaciłaby to życiem.
- Jak możesz gadać, że zrobiłem ich po pijaku! I teraz przez to mają nierówno pod sufitem! – Darł się wtedy ledwo trzymający się na nogach gospodarz, wywijając krzesłem w koło, z zamiarem uderzenia owej uprzykrzonej znajomej.
Czy rzeczywiście miało to jakiś wpływ na rozwój choroby u dzieci małżonków, trudno było jednoznacznie ocenić. Zapewne problem z oceną sytuacji mieli pewnie i lekarze. Lekarze, bo gdy rodzice bliźniąt zmarli, a choroba psychiczna coraz bardziej dawała im się we znaki, Janka za namową rodziny zdecydowała się ostatecznie skorzystać z pomocy lekarza. Przez jakiś czas, niestety zbyt krótki, brała leki. Szybko jednak zaprzestała terapii i wszystko wróciło na dawne tory.
Dzisiaj żyje sama, zamknięta w czterech ścianach domu. Nikogo do niego nie wpuszcza, z nikim nie utrzymuje kontaktów. Czasem wyjdzie do sklepu, innym razem, gdy czuje się bardziej chora, nie prosi, a żąda od sąsiadów, aby zrobili jej zakupy. Chętnie przyjmuje wszystko, co dostaje od Opieki Społecznej lub ludzi dobrej woli. Sama jednak nigdy nic nie dała komukolwiek cokolwiek od siebie. Nie pomogła, nie powiedziała dobrego słowa. Już raczej opluła, albo obrzuciła oszczerstwami. Wszystkich traktuje jak potencjalnych złodziei. Często krzyczy, boi się, bełkoce niezrozumiałe słowa. Ludzie też zaczęli jej się bać. Jest nieprzewidywalna. Nie chce się leczyć, a w naszym ukochanym kraju do leczenia nikogo przecież zmusić nie można. Chyba że stanie się coś naprawdę złego. Ale wtedy za późno jest już na pomoc jej samej i potencjalnym ofiarom…
Co z jej bratem? Ma za sobą dwa małżeństwa, kilkoro dzieci, którymi nigdy się nie interesował. Na swoim koncie ma też dwukrotny pobyt w więzieniu za oszustwa i wyłudzenia. Jeszcze w bardzo młodym wieku wpadł w alkoholizm. Któregoś dnia wyszedł z domu i ślad po nim zaginął. Czy żyje? Nie wiadomo. Nikt z rodziny ani bliższej, ani dalszej nie próbuje go szukać. Z wiadomych powodów. Smutne, ale prawdziwe.
Często słyszy się głosy ludzi, którzy słuchając historii bliźniąt, mówią po prostu: „Biedni ludzie”. Niektórzy dodają: „Biedni na własne życzenie”.
Zofia, która jest ich dalszą krewną, kiedyś usłyszała takie zdanie: „Cierpią za grzechy rodziców”. Długo się nad tym zastanawiała, uznawszy ostatecznie, że rzeczywiście coś w tym jest.
Bo czyż to nie w Piśmie Świętym napisane jest: „Za grzechy ojców cierpieć będziecie”?
Należałoby jednak pamiętać, że przede wszystkim za swoje własne.
Tekst napisany został w oparciu o prawdziwą historię pewnej rodziny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz