piątek, 14 grudnia 2018

Przegrani na starcie - opowiadanie


Rodzice Hani stale powtarzali jej, że nie należy się nigdy wychylać. I nie o okno albo o balkon tu bynajmniej chodziło. Hania z założenia miała być dzieckiem przeciętnym. A potem kolejno przykładną żoną i matką, taką, co to pod żadnym pozorem nie zwraca na siebie uwagi. Nie próbuje nadążyć za modą, nie biega do fryzjerki ani kosmetyczni, nie maluje się i stroni od wszelkiego rodzaju przyjaciółek i plotek. Hania miała być zwykłą szarą myszką.
Matka często powtarzała jej:
- Siedź w kącie, a znajdą cię!
W dowolnym tłumaczeniu, jeśli ktoś jest dobry/a i zasługuje na uwagę, to się na nim prędzej czy później poznają.
To obiegowe powiedzenie w czasach peerelu było dość popularne i większość ówczesnych rodziców wpajała je do głowy swoim pociechom. Z biegiem czasu okazało się, że nijak ma się do rzeczywistości, a wręcz przeszkadza w normalnym funkcjonowaniu w dorosłym życiu. Zwłaszcza w obecnych czasach, którymi zawładnęła wszechobecna reklama i zgoła inne powiedzenie, które na ten czas brzmi: „Jeśli nie ma cię w Internecie i na Facebooku, to znaczy, że nie istniejesz!”.
Nasza Hania jednak nie doczekała tych czasów. Jej najbliższa przyjaciółka i zarazem krewna z linii matki, a także sąsiadka w jednej osobie, Zofia, bardzo ubolewała nad tym, że nie ma jej już na tym świecie. Wiele razy zastanawiała się też, czy skromna, niepozorna, ale zawsze miła i dobrotliwa Hanna poradziłaby sobie we współczesnym świecie. Nieśmiała i podatna na manipulacje ze strony rodziców, męża, a także własnych dzieci, już w tamtych, jakże innych czasach, nie radziła sobie z ogromem kłopotów, które spadały na jej głowę. Hania nie umiała rozbijać się łokciami i przeć do przodu. Nie potrafiła też zawalczyć o siebie.
Dla odmiany, Zofia, choć wychowana na podobną modłę, jakoś sobie z tym radziła. Czasem z różnym skutkiem, nierzadko wiele swoich posunięć okupując łzami, ale jednak znacząco różniła się od swojej kuzynki.
Rodzice Hani byli bezwzględni, apodyktyczni i niewyrozumiali. Ponadto bardzo podatni na presję środowiska. Wielką wagę, jeśli nie najważniejszą, przykładali do tego, co ludzie powiedzą.
Zofia czasem żartowała, że do imienia i nazwiska powinni przykleić sobie przydomek „Co ludzie powiedzą”. Słowa te bowiem były tak często używane, że aż przeszkadzały w normalnej rozmowie i w relacjach z nimi. Wycisnęły też piętno na życiu ich córki, przez co Hania przez całe swoje krótkie życie była bardzo nieszczęśliwa.
Hanna nie była jedynym ich dzieckiem. Miała młodszego o rok brata i dużo młodszą siostrę. Brat Wiesław był w domu na szczególnych prawach, jako jedyny syn traktowany z szacunkiem i pobłażaniem. Najmłodsza Lidka także. Urodziła się bowiem, kiedy rodzice byli już w starszym wieku i od razu stała się ich pupilką. Wyglądało to trochę tak, jakby była ich wnuczką, a nie córką. W każdym razie rozpieszczali ją, podobnie jak to robią dziadkowie względem swoich wnuków.
Dlaczego zatem Hanię traktowano zgoła inaczej? Trudno zgadnąć.
Gdy skończyła lat dwadzieścia uznano, że należy jak najszybciej wydać ją za mąż. Dwudziestoletnia kobieta w tamtych czasach uważana była przez większość mieszkańców wsi, w której mieszkali, za starą pannę. A że ich córka nie była zbytnio atrakcyjna z wyglądu, w dodatku chuda i niemodnie ubrana, nie cieszyła się zainteresowaniem ze strony mężczyzn.
Czas biegł nieubłaganie, postanowiono zatem nie zwlekać z jej zamążpójściem i postarać się dla niej o kawalera. Matka wzięła sprawy w swoje ręce i zaczęła na dobre rozglądać się za odpowiednim kandydatem na męża córki. Było to trudne, bo nikt jakoś nie był zainteresowany wychudzoną, nieśmiałą, skrytą w sobie i niezbyt ładną panną. Toteż postanowiono wydać ją za, mówiąc kolokwialnie, pierwszego z brzegu kawalera, który się napatoczy. Jak się z czasem okazało, w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Hania nigdy wcześniej nie miała chłopaka, ani nawet dobrego kolegi. Całymi dniami harowała w domu i w ogrodzie, a tam raczej trudno znaleźć kandydata na męża. Ponadto opieka nad młodszą siostrą wypełniała jej czas bez reszty. Gdy skończyła szkołę zawodową, poszła, a jakże, do pracy w fabryce.
Czasem Zofia próbowała wyciągnąć ją na jakąś potańcówkę, ale zwykle sprzeciwiała się temu jej rodzicielka. Bywało że i sama Hania odmawiała, tłumacząc się zawsze w ten sam sposób:
- Nie mam się w co ubrać – co zresztą było zgodne z prawdą, albo: - Jestem zmęczona – czemu też nie należało się dziwić.
Dodawała zwykle, że mężczyźni ją nie interesują, wręcz ich nie znosi. No cóż, mając taki przykład w domu…
Tamten pamiętny dzień, który zmienił życie Hanny w jeszcze większy koszmar, za co w pewnym stopniu Zofia obwiniała także siebie, trudno było jej wymazać z pamięci. Ale po kolei…
W wiejskim klubie odbywała się potańcówka. Dodatkową atrakcją, jeśli można tak to nazwać, była obecność sześciu żołnierzy odbywających zasadniczą służbę wojskową w pobliskiej jednostce, która mieściła się w mieście powiatowym, odległym zaledwie kilkanaście kilometrów od rodzinnej wsi obu młodych kobiet. Na ten dzień otrzymali oni dwudziestoczterogodzinną przepustkę, a że pochodzili z odległych zakątków Polski, w tak krótkim czasie nie zdążyliby dojechać do swoich domów i powrócić na czas do koszar. Postanowili więc pozostać na miejscu i jakoś wypełnić swój czas, najlepiej dobrą zabawą. Dla miejscowych panien było to wydarzenie bez precedensu, gdyż zwykle odczuwały niedostateczną ilość męskiego towarzystwa, a tym bardziej dobrych tancerzy.
Zofia zjawiła się w domu kuzynki z ową wiadomością i próbowała uzyskać dla niej pozwolenie wyjścia na potańcówkę. O dziwo, pierwszy raz w życiu nie napotkała na opór rodziców dziewczyny. Hania, zachęcona tym wszystkim, sama też wyraziła chęć pójścia na tańce. Dziwiła ich nagła zmiana frontu obranego przez  matkę i ojca Hani, ale  ostatecznie nie zastanawiały się nad tym dłużej. Perspektywa dobrej zabawy wzięła górę nad ich rozważaniami. Nie przeczuwały, co się za tym kryje.
Potańcówka jak to potańcówka, tamtego dnia nic szczególnego się nie wydarzyło. Chociaż…
Zofia poszła na nią ze swoim chłopakiem. O ile sama Zofia bawiła się całkiem, całkiem, o tyle Hania siedziała w przysłowiowym kącie, czyli przy stoliku, właściwie ciągle sama. Niedużego wzrostu, chuda szatynka o kręconych włosach nie sięgających nawet do ramion, w prostej, zielonkawej sukience w małe, niezbyt widoczne wzorki, nie przyciągała wzroku ani wiejskich chłopaków, ani żołnierzy. Niemalże zlewała się z tłem sali, sprawiając wrażenie niewidocznej.
W pewnym momencie, akurat wtedy chłopak  Zofii zamawiał coś przy barze, jeden z żołnierzy, wykorzystując poniekąd sytuację,  podszedł do siedzącej w towarzystwie Hanny, Zofii, i poprosił ją do tańca. Tańczył tak sobie, wiec nie zwracała na niego specjalnej uwagi. Kątem oka wodziła za sylwetką swojego chłopaka, obawiając się jego zazdrości i kłopotów z tym związanych.
Takich jak ów żołnierz, czyli osoby spoza wsi, nazywano po prostu obcymi i miejscowi kawalerowie nie dopuszczali do tego, by ktoś obcy podrywał ich dziewczyny. Zwykle przepędzali ich, gdzie pieprz rośnie. Zofia nie chciała kłopotów. Widząc, że żołnierz próbuje ją uwieść i wymusza na niej obietnicę kilku następnych tańców, stanowczo zaczęła się odżegnywać.
- Całkiem dobrze tańczysz i nawet chętnie potańczyłabym z tobą dłużej, ale mam już chłopaka i nie szukam innego – powiedziała zdecydowanie. – Jest tu pełno wolnych panien. Na pewno jakąś znajdziesz… O, na przykład ta siedząca przy ostatnim stoliku, Hania. Jeszcze nikt nie poprosił jej do tańca – zasugerowała.
Staszek, tak się przedstawił, spojrzał na nią od niechcenia i odrzekł:
- Ale ja chcę ciebie. Tamta jest smutna i nijaka.
- Masz więc wielkie pole do popisu. Spraw, żeby smutek zniknął z jej twarzy. Zatańcz z nią, poderwij. Czy ja muszę ci podpowiadać, co zrobić, żeby dziewczynę wprawić w stan rozpromienienia?
Nie oczekiwała, że Staszek posłucha jej sugestii. Toteż mile się rozczarowała, kiedy jednak poprosił Hanię do tańca. Raz, potem drugi, wreszcie trzeci. Nie wiedziała tylko, czy uczynił to, żeby się jej przypodobać, bo go o to poprosiła, czy też raczej chciał wzbudzić w niej zazdrość. Na koniec ku jej zaskoczeniu zadeklarował się odprowadzić kuzynkę do domu.
- Dobra. Tylko macie iść kilka kroków za nami! – rozkazała.
Wspomniała, że obiecała rodzicom, iż osobiście dopilnuje, by bezpiecznie dotarła do domu. Na szczęście Staszek był posłuszny i nie robił problemów. Rodzinny dom Hanki znajdował się zaledwie kilkadziesiąt kroków dalej od domu Zofii. Wspólnie z chłopakiem uznali więc, że nie będą już im towarzyszyć na tym ostatnim, krótkim odcinku drogi.
- Może coś z tego będzie. Zostawmy ich chociaż przez chwilę samych – podszeptywał Wojtek i proponował, by nie iść za nimi, ale obserwować ich z oddali.
Noc była jasna, pełnia księżyca. Wokół wszystko było widać jak na dłoni. Nie było zatem powodu, by obawiać się, iż nieznajomy żołnierz wyrządzi jej jakąś krzywdę. Gdy więc Hania zniknęła za bramą ogrodzenia swojego domu, a Staszek ruszył w drogę powrotną, mijając ich po drodze, zdecydowali, że misja zakończona i mogą spokojnie się rozejść.
Następnego dnia okazało się jednak, że matka kuzynki, niczym szpieg z Krainy Deszczowców warowała pod domem, czekając na córkę, i nie umknęło jej uwadze, iż odprowadził ją jakiś żołnierz. I znów, o dziwo (!), bynajmniej nie robiła jej z tego powodu wymówek. Tyle że sprawa przybrała nieprzewidziany obrót.
Kilka dni później kuzynka Zofii przybiegła do niej nieco zdołowana. Ledwo tylko usiadła przy stole, rozprawiając nad filiżanką herbaty i kawałkiem szarlotki, którymi ugościła ją gospodyni, niemal się rozpłakała.
- Nie uwierzysz! Matka dowiedziała się od kogoś, że za miesiąc znów jest w klubie potańcówka! – powiedziała rozżalona.
- I co w tym złego? – zdziwiła się Zofia.
- Ano to, że matka kazała mi na nią zaprosić Staszka.
- A ty nie chcesz… - domyśliła się.
- Właśnie tak, nie chcę.
- Nie musisz jej słuchać. A poza tym, niby jak masz go zaprosić? Pojedziesz do jego jednostki? Przecież nawet nie znasz jego nazwiska.
- Nie znam – przyznała. – Ale moja matka już zna!
- Jakim cudem? – nie przestawała się dziwić.
- Nie wiem, pewnie ktoś z młodzieży zna go bliżej, albo przedstawił się jakiejś pannie, ale nie byłam to ja. No i się dowiedziała.
Rzeczywiście, ciotka Aurelia nie miała sobie równych w zdobywaniu najnowszych plotek i wszystkich potrzebnych informacji. Z powodzeniem mogłaby pracować w wywiadzie albo w kontrwywiadzie, i to za niemałe pieniądze. Wielokrotnie sugerowała jej to matka Zofii, oczywiście żartując ze swojej krewniaczki.
- Po prostu jej nie słuchaj. Nie musisz iść na tą potańcówkę, ja zresztą chyba też nie pójdę. Jakoś nie mam ochoty – powiedziała Zofia podpowiadając jej, by znalazła jakiś konkretny, sensowny wykręt. - Zawsze przecież możesz zachorować…
- O nie! Z gruntu odpada! Sama wiesz, że nawet, gdy jestem chora, muszę harować w domu jak wół – irytowała się Hania. – Do łóżka mogę położyć się tylko wtedy, gdy mam 40 stopni gorączki i ledwo słaniam się na nogach.
To prawda. Rzeczywiście tak było. Trzeba więc było znaleźć jakieś inne wyjście z sytuacji. Obmyśliły wspólnie, że Hania rzekomo pojedzie do jednostki z zaproszeniem dla Staszka, ale tak naprawdę nigdy tam nie dotrze. Zatrzyma się w mieście u koleżanki Zofii z liceum, na wypadek, gdyby ciotka Aurelia zechciała osobiście sprawdzić, czy córka nie ukrywa się przypadkiem u kuzynki. Trzeba było wziąć pod uwagę wszelkie możliwości, bo mama Hanki w swojej głowie miała aż nadto różnych pomysłów. Nigdy do końca nie było wiadomo, z czym jeszcze „wyskoczy”.
- Matce powiesz, że zostawiłaś informację u wartownika (o pisemnych zaproszeniach w tamtych czasach jeszcze nikomu się nie śniło, w każdym razie nie w kręgach, w których wychowywały się obie kobiety), bo przecież do jednostki i tak nikogo z zewnątrz nie wpuszczają, co zresztą jest zgodne z prawdą – podpowiadała jej Zofia.
Czy wartownik przekazał informację Staszkowi czy nie, na to już przecież nie mogła mieć wpływu. Zaś na czas odbywania się kolejnej potańcówki obie panie miały się gdzieś ukryć, by nie spotkać się z żołnierzami z jednostki. Oczywiście u kolejnej koleżanki.
Niestety, nie wszystko poszło po ich myśli. Szczwana ciotka Aurelia osobiście pofatygowała się pod klub, w którym odbywały się tańce i wszystko się wydało. Nie poddała się jednak. Nie leżało to w jej naturze. Zaprosiła, a właściwie przymusiła Staszka, który, a jakże (!) był obecny na tańcach, do domu na niedzielny obiad. Biedny chłopak, maglowany przez ciotkę Aurelię, nieopacznie bowiem zdradził, że szykuje mu się kolejna przepustka.
Na wsi jak to na wsi, wiadomości rozchodziły się szybciej niż codzienna prasa (nie było jeszcze wówczas telefonów, za wyjątkiem w szkoły i ośrodka zdrowia, które takowe posiadały, ani komputerów). Toteż biedna Hania natychmiast się o tym dowiedziała. Ale nie od matki, która nie wiedzieć czemu postanowiła to przed nią ukryć. Kombinowała jak mogła, żeby tylko na niedzielę ulotnić się z domu, ale nie było to możliwe. Tak potem relacjonowała wspólny rodzinny obiad:
- Matce usta się nie zamykały. Nie wiem, jakim cudem w ogóle udało jej się zjeść ten obiad, skoro cały czas wypytywała Staszka o różne rzeczy – narzekała.
Okazało się, że młody mężczyzna odpowiadał na jej pytania bardzo lakonicznie, a do Hanny przez cały ten czas nie odezwał się ani słowem.
- Nawet nie patrzył w moją stronę. Zupełnie jakbym miała na sobie czapkę niewidkę. Czułam się idiotycznie!
- Nie przyniósł nawet kwiatów? – spytała Zofia.
- No, nie żartuj! Jakie kwiaty? Dupek i tyle!
- Nie bądź dla niego taka surowa. Pewnie był speszony. Przyznaj, twoja matka każdego potrafi postawić pod ścianą. Poza tym, ty jakoś też specjalnie nie starałaś się go uwieść… Przynajmniej tak wynika z twojej rozmowy.
- Jasne, że nie! – oburzyła się. – Po co? Przecież nie cierpię facetów! A poza tym nie chcę jeszcze wychodzić za mąż.
Był to ewidentny konflikt interesów, ale na to Zofia nic nie mogła poradzić. Kuzynka musiała obronić się sama. Tyle że było do przewidzenia, iż już na starcie polegnie z rodzicami, a zwłaszcza z matką.
Każde kolejne spotkania Staszka z Hanną było starannie zaaranżowane i wyreżyserowane przez jej matkę. Ojciec pokornie się na to godził, poniekąd było mu to na rękę. Zawsze mawiał, że im mniej gęb do wykarmienia, tym lepiej. Liczył, że ślub córki właśnie tym zaowocuje. Ale młodym do ślubu się nie spieszyło. Nie było między nimi tak zwanej chemii, ani nawet zwykłej przyjaźni.
- Jesteś jak królowa zima, a on jak skuty lodem wartownik – żartowała z nich Zofia, dostrzegając niezwykły chłód, który otaczał tę dwójkę.
- A moja matka jak lawina! – Dodawała zwykle kąśliwie, choć trzeba przyznać, było to niezwykle trafne porównanie.

Czas biegł nieubłaganie, a w relacjach między nimi nic się nie zmieniało. Cała ta znajomość Staszka i Hanny trwała zaledwie od pół roku i kuzynka Zofii po cichu liczyła, że przeminie jak mroczny sen wraz ukończeniem przez niego służby wojskowej. On po prostu wyjedzie, a ona wreszcie będzie miała upragniony święty spokój. I pewnie tak by się stało, ale ciotka Aurelia miała względem nich inne plany.
Tuż przed wyjściem „narzeczonego” córki z wojska, wezwała go do siebie i zażądała, by ten jasno zdeklarował się co do daty ślubu. Zaskoczony tym wojak spłonął rakiem, zapewne ze złości, i nie owijając w bawełnę oznajmił:
- Nie było o tym miedzy nami mowy!
- Ale teraz już jest! – pokrzykiwała niezadowolona z takiej odpowiedzi.
Potem krzyczała jeszcze coś o bałamuceniu, uchylaniu się od odpowiedzialności i czymś tam jeszcze. W każdym razie nie była to miła rozmowa. Efekt tego był taki, że Staszek wziął nogi za pas i wrócił do jednostki, nawet się nie żegnając.
Na polu bitwy została biedna Hanna, zalewając się łzami i zła jak osa matka, gotowa wbić swoje żądło każdemu, kto się pojawi w polu rażenia.

Zima w tamtym roku była w miarę łagodna i już z początkiem marca śniegi ustąpiły na dobre. Tylko Matka Hani nadal trwała w swej zaciętości, czasem wspomagana mentalnie przez swojego męża Karola, którego całym światem była praca na budowach. Wracał z niej późno, zjadał, co mu przygotowała żona, a w wolnej chwili ustawiał domowników po kątach. Na pierwszej linii ognia zwykle była, jak się można domyślić, najstarsza córka. Po powrocie z pracy, pracowała w fabryce dziewiarskiej, stojąc osiem godzin przy krosnach, wątła i niedożywiona, padała z nóg. Rodziców to jednak nie interesowało. Zero współczucia i zrozumienia. O odpoczynku nie było mowy. Czekały na nią brudne naczynia w zlewie, zabrudzone podłogi i kawałek pola oraz przydomowy, całkiem sporej wielkości ogród do ogarnięcia. Aż dziw, że to wszystko wytrzymywała. Brat nie kwapił się do pomocy, a młodsza siostrzyczka traktowana była z pobłażaniem.
Tymczasem czas biegł i nieuchronnie zbliżał się dzień, w którym to Staszek kończył służbę wojskową.
Los sprawił, że kuzynka Hani, Zofia, licealistka, na tydzień przed jego wyjściem wraz z uczniami ze swojej klasy pojechała na wycieczkę w Bieszczady. Był kwiecień. W górach było jeszcze zimno i nieprzyjemnie. Z wycieczki więc wróciła mocno przeziębiona, co ostatecznie skończyło się zapaleniem płuc. Trzy następne tygodnie spędziła w łóżku, pozbawiona kontaktu z Hanią i innymi znajomymi. Zaś jej mama skrzętnie ukrywała przed nią wszelkie wiadomości dotyczące Hanny. Gdy więc wreszcie wyzdrowiała, postanowiła pierwsze swoje kroki skierować do przyjaciółki i kuzynki w jednej osobie. Mama nie była jednak zachwycona tym pomysłem.
- Nie zdziw się, jeśli zastaniesz tam Staszka – uprzedziła ją, sugerując, że są razem i lepiej byłoby, żeby im nie przeszkadzała.
- Ale jak to? Przecież miał wracać w rodzinne strony. Zdecydował się powrócić? – zdziwiła się niebywale.
- W ogóle tam nie dotarł – wyjaśniła jej matka.
Okazało się, że matka Hanny zmusiła ją, by w tym dniu stała pod koszarami do skutku i nie pozwoliła Staszkowi wrócić do domu rodzinnego. Zagroziła wręcz, że bez niego w domu ma się nie pokazywać.
Zofia nie mogła w to uwierzyć. W dzisiejszych czasach byłoby to nie do pomyślenia. Podchodziłoby to pod paragraf ograniczenia swobody osobistej, wymuszania i pewnie jeszcze kilka innych paragrafów, za które rodzice Hani mogliby otrzymać solidną karę, z więzieniem włącznie. Ale to były inne czasy. Nie mniej jednak zbulwersowana Zofia postanowiła wtedy sprawdzić wszystko u źródła.
Ledwo tylko przekroczyła próg domu kuzynki, spotkała się z niechęcią ze strony wujostwa.
- Mącicielka! – pokrzykiwał na nią wuj. – Lepiej żebyś tu nie przychodziła!
- Wszystko już ustalone! Termin ślubu zaklepany, sala na wesele zamówiona, spis gości właśnie się robi! A Hania nie potrzebuje żadnych doradców! – wtórowała mu ciotka Aurelia.
Nie mogła zrozumieć, skąd ta niechęć do niej i dlaczego tak upierają się, by za wszelką cenę wydać córkę za kogoś, kogo nie kocha. Wiele jednak jest rzeczy na tym świecie, które trudne są do zrozumienia. Czasem po prostu coś dzieje się wbrew naszej woli, a my nie mamy na to wpływu. Ale jak to się miało do Hani? Ona przecież miała… Zastraszona jednak przez toksycznych rodziców, nie znalazła w sobie dość siły, by powalczyć o swoje prawa.
Gdy kilka chwil później zdawała relację z tego, co się wydarzyło pod koszarami tamtego dnia, Zofii włos się jeżył na głowie.
- Staszek za nic nie chciał jechać ze mną do domu – mówiła płacząc. – Błagałam go, żeby pojechał choć na parę dni, a potem się zobaczy. Może matka odpuści. Widział, że jestem na krawędzi wyczerpania psychicznego i chyba zrobiło mu się mnie żal i ostatecznie przystał na mój pomysł. Zaznaczył jednak, że w swoim rodzinnym mieście na wschodzie Polski pozostawił swoją narzeczoną, której obiecał ślub. I że on nie może złamać danej jej obietnicy, bo ją bardzo kocha. Już wcześniej coś o niej przebąkiwał, ale ja go nie słuchałam. Sądziłam, że to tylko taki zabieg, żeby w drugiej osobie wzbudzić zazdrość. Zresztą, nie zależało mi na nim, a tym bardziej na jego uczuciach.
Zdaniem Hanny, miała to być zwykła ustawka, która miała za zadanie oszukać rodziców. Tyle że sprawy zaszły za daleko. „Zwierzyna” została złapana w sieci i tak już zostało.
- Gdy tylko Staszek zaczynał wspominać o tym, że powinien w końcu odwiedzić rodzinę, ojciec Hani natychmiast wyciągał wódkę na stół i go upijał – kontynuowała swoja opowieść. - Czasem trwało to przez kilka dni. Staszek po powrocie z wojska nie miał pracy, więc mógł sobie na to pozwolić.
Na początku od czasu do czasu zabierał go ze sobą na budowę, by mógł zarobić parę złotych. Jednakże pracownicy budowlani do wylewających za przysłowiowy kołnierz nie należeli, więc biedak nie był w stanie się od tego wszystkiego uwolnić.
Zaniepokojeni nie pojawieniem się w domu syna po wyjściu z wojska rodzice Staszka postanowili go odnaleźć. Wtedy sprawa z porzuconą narzeczoną ujrzała światło dzienne. I choć spotkało się to z wielkim oburzeniem jego rodziców, przyszli teściowie zareagowali zgoła inaczej. Trochę tylko źle wybrali moment.
- Wasz syn nigdzie nie pojedzie! – zawyrokowała ciotka Aurelia. – Związał się z naszą córką i tu zostanie!
Staszek tego dnia wrócił z budowy nieźle wstawiony i w zasadzie było mu wszystko jedno, co wykrzykują pod jego adresem jedni i drudzy, i jak się to wszystko skończy. Pewne sprawy i tak były już nie do odkręcenia. Jak wynikało ze słów jego rodziców, narzeczona nie była w stanie mu tego wybaczyć.
Potem sprawy potoczyły się błyskawicznie, zgodnie z planem matki przyszłej panny młodej. Był ślub, było wesele na sto trzydzieści osób i ogólna radość głównie zaproszonych gości i rodziców Hanny. Do końca nie było wiadomo, czy na ślubie pojawi się rodzina pana młodego, ale ostatecznie zjechało na niego kilka osób.
Rzec by się chciało: wszyscy bawili się świetnie, a młodzi żyli długo i szczęśliwie.
Nic z tego.
Zaraz po ślubie Staszek znalazł sobie inną pracę, a tym samym wydostał się spod przemożnych skrzydeł teścia. Wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. I choć od początku w małżeństwie brakowało tego, co najważniejsze – miłości, oboje małżonkowie starali się jakoś pogodzić z tą sytuacją i stawić czoła wszelkim przeciwnościom losu. Być może jakoś w miarę dobrze by funkcjonowali, gdyby oczywiście nie ciągłe wtrącanie się w ich sprawy rodziców Hani.
Jeszcze przed ślubem ojciec, z zawodu budowlaniec, zabrał się za remont dwóch dotąd nieużywanych pokoi w rodzinnym domu Hanny. Pomagał mu w tym Staszek, wszakże miał w nich zamieszkać ze świeżo poślubioną żoną. Tyle że despotyczny właściciel domu wszystko chciał w nim urządzić na swoją modłę. Nie dopuszczał do głosu ani córki, ani zięcia. Zniechęcony tym Staszek stracił zapał do pracy i niemal całkiem przestał się interesować swoim mieszkaniem. Ojciec żony nie byłby sobą, gdyby stale komuś nie urządzał awantur i nie dyktował gdzie, co i jak ma robić. Staszek stał się jego kozłem ofiarnym, na którym wyładowywał wszystkie swoje życiowe niepowodzenia i złości. Na dłuższą metę nie wróżyło to nic dobrego. I kto wie, czy nie rzuciłby Hanny i nie wrócił w swoje rodzinne strony, gdyby nie fakt, że zaraz po ślubie żona zaszła w ciążę i urodziła córkę. Niedługo potem kolejną. Staszek jaki był taki był, ale nie potrafił zostawić żony z dwójką małych dzieci i patologicznych rodziców. Bo, że na to określenie zasłużyli sobie w pełni, Zofia nie miała wątpliwości, po tym, jak któregoś dnia stała się przypadkowym świadkiem pewnego zajścia.
Wybrała się w odwiedziny do swojej kuzynki, ale że już od progu usłyszała odgłosy awantury, przystanęła na chwilę w drzwiach wejściowych zdezorientowana. Nie wiedziała, czy to oby dobry moment na wizytę. Sądziła, że trafiła na kłótnię młodych małżonków, ale była w błędzie. Awanturował się wuj ze Staszkiem. Oboje byli na siebie wściekli i w pewnej chwili wuj podniósł na niego rękę. Tyle że Staszek zdążył odeprzeć atak, chwytając ją w locie. Zaskoczona tym Zofia stała jak kamienny posąg, dziwiąc się, jak taki rzekomo bogobojny wuj, który nigdy nie pozwolił sobie na opuszczenie niedzielnej mszy w kościele, a na uroczystościach  kościelnych zawsze szedł ze sztandarem w ręce, na którym widniała podobizna Matki Boskiej, może dopuścić się czegoś tak haniebnego. Z toczonej przez mężczyzn kłótni niezbicie wynikało, że wszczął ją właśnie wuj, używając przy tym obelżywych słów wobec swojego zięcia. Takich, których nie sposób powtórzyć. Zaś mama Hanny zza niedomkniętych drzwi w kuchni kibicowała całemu zajściu, co jakiś czas dopingując swojego małżonka.
Gdzie była wtedy Hanna? Podobno na spacerze ze swoimi malutkimi córeczkami.
Było oczywistym, że sytuacja Staszka w tym domu jest godna pożałowania, podobnie jak i Hanny. Toteż Staszek postanowił wybudować swój własny dom, w którym byłby sobie panem, a nie poddanym. I wtedy znów zaczęła się przepychanka.
Rodzice męża Hani chcieli ściągnąć go w rodzinne strony, obiecując mu pieniądze na kupno działki budowlanej. Z tą sytuacją za żadne skarby nie chcieli się zgodzić teściowie. Wysunęli więc podobną propozycję. Przepisali na córkę kawałek pola i załatwili wszystkie stosowne pozwolenia na budowę. Młodzi znów znaleźli się w potrzasku. A że problemy, czy jak kto woli, kłopoty, zwykle chodzą parami, okazała się, że Hania jest w kolejnej ciąży. W dodatku zagrożonej, więc o wyjeździe na wschód Polski nie mogło być mowy. Wykończonej fizycznie i psychicznie kobiecie coraz trudniej było udźwignąć ciężar macierzyństwa i ciągłe kłótnie z rodzicami. A i Staszek, któremu w niesmak było takie życie, zaczął znów zaglądać do kieliszka. Po pracy przesiadywał w knajpie z koleżkami, a do domu wracał późnym wieczorem, nierzadko w nocy. Nie rozwiązało to problemów ani Hanny, ani Staszka. Doszły tylko kolejne.
Kuzynka Zofii urodziła martwe dziecko. W międzyczasie, choć powoli, rosły mury ich nowego domu, na które zaczęło brakować pieniędzy. Staszek zaciągał długi, najczęściej u kolegów.
Niedługo potem na raka zmarła matka naszej bohaterki.
Po ostatnim porodzie Hanna podupadła na zdrowiu. Jej stan psychiczny też pozostawał wiele do życzenia. Była to ewidentna depresja, ale nikt w rodzinie nie pomógł jej, nie nakłonił do leczenia. Wręcz przeciwnie, ojciec wiele razy łajał ją za brak chęci do życia. Pokrzykiwał na nią i kazał wziąć się w garść. Po śmierci żony nie radził sobie z niczym. Był typem mężczyzny, co to nawet wodę w czajniku przypali. Żądał więc od swojej córki, by ta przejęła obowiązki matki: prała, sprzątała, gotowała. Ale biedaczka nie miała na to dość siły. Sytuacja więc stała się patowa.
W dodatku  niesforne córki zaczęły wchodzić w okres dojrzewania, a co zatem idzie okres buntu i przysparzały coraz to większych kłopotów.
Najstarsza, Gabrysia, mając lat szesnaście, zaszła w ciążę. Staszek, gdy się o tym dowiedział, wyrzucił ją z domu. Długo trzymano to w tajemnicy.
Zofia mieszkała w tym czasie w innej miejscowości i sama borykała się z poważnymi problemami, zwłaszcza zdrowotnymi. Docierały do niej strzępy informacji, ale potrafiła sobie wyobrazić, co czuła biedna Hanna. Nie wiedziała, kto zaopiekował się ciężarną córką. Podobno jakaś fundacja, ale nie miała pewności, czy to prawda. Potem gruchnęła wiadomość, że wyjechała do Belgii i urodziła tam synka. Po jakimś czasie wróciła jednak do domu. Niemal w tym samym czasie, co Gabrysia, jej matka też urodziła synka.
W międzyczasie młodsza córka, Izabela, pokazała, na co ją stać. Nie garnęła się do nauki, wagarowała, spotykała się z podejrzanym towarzystwem. Nie słuchała rodziców i często uciekała z domu. Nie będąc jeszcze pełnoletnią zamieszkała z żonatym mężczyzną, którego żona pracowała za granicą. Długo ukrywała to przed ojcem i matką. A gdy się sprawa wydała, po prostu uciekła do innego mężczyzny. I tak aż do osiemnastych urodzin, kombinowała, kłamała, uciekała z domu.
Biedna Hanna, przytłoczona kolejnymi  problemami, zaczęła poważnie chorować. Pocieszające było to, że najstarsza córka, Gabrysia, w międzyczasie założyła rodzinę i wybudowała dom tuż obok. Mogła na nią liczyć w trudnych chwilach. Staszek trochę mniej nadużywał alkoholu, a z czasem niemal całkiem przestał. Była to konieczność, bowiem kupił ciężarówkę i założył własną działalność, a gdy syn dorósł, zatrudnił go w swojej firmie. Tyle że była to praca od rana do wieczora i Hanna widywała ich tylko wieczorami. I to nie zawsze, bo obaj mieli swoje „światy”, czyli oględnie mówiąc, koleżków, z którymi woleli spędzać czas.
Mając lat czterdzieści kilka przytrafiła jej się kolejna ciąża. Urodziła córeczkę, której dała imię po swojej zmarłej matce. Nie wiedziała wówczas, że niedługo przyjdzie jej się nią cieszyć.

Któregoś dnia Zofia z mężem robili zakupy w jednym z hipermarketów w mieście. Napotkali tam Hannę i Staszka. To było przed świętami wielkanocnymi. Doskonale zapamiętała tamten dzień i nigdy go nie zapomni. Ucieszyła się niezmiernie, widząc swoją dawno niewidzianą kuzynkę. Chyba ze wzajemnością, bo obie z radości rzuciły się sobie na szyję. Hania jednak od razu zalała się rzewnymi łzami.
- Co jest? Co się dzieje? – spytała Zofia zaniepokojona jej stanem. W dodatku zauważyła, że i tak już szczupła kobieta, wygląda, jakby znowu schudła z dziesięć kilogramów. Wiedziała, że nie ma w życiu łatwo i stres niszczy jej ciało i zatruwa duszę, nie mniej jednak podświadomie czuła, że zaraz usłyszy coś strasznego. Często nie potrzebowały słów, żeby się rozumieć. To był taki swoisty rodzaj telepatii. Łączyła ich uczuciowa więź, coś podobnego, co zdarza się u bliźniaków. Współodczuwanie.
- Mam raka! – wybuchła płaczem Hanna.
Zofia stanęła jak wryta. Staszek się nie odezwał. Spojrzał tylko na kuzynkę żony i schylił głowę. Jej mąż także zaniemówił. Po chwili jednak ostentacyjnie powiedział:
- Rak to nie wyrok! Można go pokonać.
Zofia wiedziała jednak, że nie w jej wypadku. Była na to za słaba. Za dużo w życiu przeszła. Wszystkie siły zabrali jej rodzice, mąż i dzieci.
- Za miesiąc Aurelka idzie do Pierwszej Komunii Świętej, a ja jestem coraz słabsza, Nie wiem, jak sobie poradzę… - popłakiwała.
Zofia wyraziła chęć pomocy, ale Hania zdecydowała, że Gabrysia sobie poradzi w kwestii wyboru sukienki i dodatków oraz będzie uczęszczała z nią na spotkania przed komunijne, pójdzie z nią do Pierwszej Spowiedzi i tak dalej.
- Sąsiadka obiecała ugotować garnek rosołu, a mięsa i sałatki załatwi catering. Ciasta kupi się w cukierni. Tylko nie wiem, czy ja dam radę pójść do kościoła. Tydzień przed tym będę miała kolejną chemię – zamartwiała się.
Zofia wróciła z zakupów zdruzgotana. Przez kilka kolejnych nocy nie była w stanie zasnąć. Za dnia zaś stale popłakiwała z żalu, że ją to spotkało. Czasem zwracała oczy w stronę nieba, pytając Boga, dlaczego jest taki niesprawiedliwy. Przecież Hania tyle już w życiu wycierpiała! Czemu zsyła na nią kolejną tragedię? Niestety, niebo się nie otwarło. Bóg nie przemówił. Nawet telepatycznie… Pół roku później zabrał ją do siebie.
Zanim to jednak się stało, rozpoczęła się swoista batalii pomiędzy Ojcem i mężem Hani. Obaj panowie szczerze się nienawidzili, niemal od zawsze. A teraz ta nienawiść przybrała na sile.
- To twoja wina, że Hanka ma raka! – Pokrzykiwał ojciec i rozpowiadał po wsi, że Staszek źle się obchodzi z chorą żoną. Na dowód tego zabrał córkę do swojego domu, żeby się nią opiekować.
- Zawsze ojciec robił ze mnie potwora! – pokrzykiwał Staszek. – Jak się komuś przez całe życie wmawia, że nim jest, to w końcu w to uwierzy i choćby nie chciał, to nim zostaje!
Obarczał też winą ojca żony za to, że razem ze swoją zmarłą teściową, przymuszając ich do ślubu, zmarnowali życie nie tylko swojej córce, ale też jemu.
- Wszyscy wiedzieliście, że miałem narzeczoną i bardzo ją kochałem! Ale wy chcieliście tylko wydać córkę za mąż! Obojętnie za kogo, byle nie została starą panną, bo to byłby dla was wielki wstyd! Zmarnowaliście życie nam obojgu!
Oboje jesteśmy przegrani! Nie tylko twoja córka. Ja także!
Wzajemnym obwinianiom nie było końca. Ponadto Staszek wściekał się, i słusznie, że zabrał mu żonę, pozbawiając go tym samym kontaktu z nią, wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebowali, zwłaszcza Hania.
Dorosłe dzieci zaś, zamiast opiekować się śmiertelnie chorą matką w domu, musiały fatygować się do jego domu, żeby się z nią zobaczyć.
Ojciec Hanny był bezwzględny. Rzucał oszczerstwa na temat Staszka i jego dzieci na prawo i lewo, wyssane z palca, wplątując w to najmłodszą siostrę Hanny. Potrafił nieźle nią manipulować. Także Hannie, gdy jej stan był już bardzo poważny, opowiadał niestworzone rzeczy na temat męża. Wszystko po to, żeby zrażona jego złym zachowaniem nie chciała wracać do swojego domu.
Wuj był w tym bardzo przekonywujący. Większość ludzi we wsi uwierzyła haniebnym plotkom. Ale nie Zofia. Doskonale wiedziała, jak wyglądała prawda.
Dlaczego to robił? Bo opiekując się nią w ciężkiej chorobie pod koniec życia chciał się jakoś zrewanżować córce za to, że zniszczył jej życie?
Nie sądzę. Postępując w ten sposób, robił to przecież nadal i to ze zdwojoną siłą.
A może chciał pokazać wszystkim wokół, jaki to z niego prawy ojciec i dobry katolik? Cóż, byłaby to czysta hipokryzja.
Jaki więc mógłby być jeszcze inny powód? Chyba tylko jeden. Był królem egoistów, człowiekiem na wskroś złym i obłudnym.
- Oboje byliśmy przegrani! Już na starcie. Nie tylko Hanna. Ja także. – Stanisław wypowiedział te słowa przed Zofią podczas przypadkowej wspólnej rozmowy, na krótko przed śmiercią żony.
- To prawda – przyznała mu rację.
Bo jakby na to nie spojrzeć, to właśnie rodzice Hanny uruchomili pewien ciąg nieprzyjemnych wydarzeń, które obojgu złamały życie. Pośrednio też odbiły się na życiu ich czwórki wspólnych dzieci.

Jest to opowiadanie oparte na prawdziwych wydarzeniach. Imiona zostały zmienione.

Dedykuję go pamięci zmarłej, najukochańszej kuzynce i przyjaciółce. Jestem jej to winna.

                                                                                                                                   autorka

wtorek, 11 grudnia 2018

ZAPROSZENIE NA WIGILIĘ DLA ZWAŚNIONYCH BRACI


Dodatkowy talerz
co na stole leży
na Ciebie tu czeka
Tobie się należy

usiądź, no, przy stole
pełnym obfitości
a radość niezmierna
w sercach nam zagości

wypatrzymy razem
hen, na nieboskłonie
najjaśniejszą gwiazdę
co na niebie płonie

ufni, że nasz Jezus
Król Całego Świata
w tę noc najpiękniejszą
z nami się znów zbrata

podzielę się z Tobą
opłatkiem i chlebem
tylko przybądź, proszę,
jest miejsce dla Ciebie

czwartek, 6 grudnia 2018

A CISZA TRWA


czas płynie nieubłaganie
monotonnie tykają wskazówki zegara
klepsydra zmęczona życiem
ziarnka piasku policzyć się stara
noce wciąż takie długie i dni byle jakie
i ta niczym niezmącona cisza
przeraźliwa
jakby ktoś zasiał makiem

skryci w cichości i pustce
jak zaklęte kamienie pozbawione duszy
trwamy,  w nadziei na słowo
które nas nie zrani, lecz serce poruszy
jakiś gest nieopatrzny, co dopowie nieco
rozedrze wokół nieznośną pustkę
lecz cisza trwa
a lata tak szybko lecą…


czwartek, 22 listopada 2018

Nie mów mi o tym, co widzisz za oknem


Podziel się radościami i kłopotami. Powiedz, co ci w duszy gra. Co powiesz na propozycję spotkania, odwiedzin? Przecież po to dzwonię…
- Jest potwornie zimno! Szaro, buro, beznadziejnie. Zaczął padać śnieg. Nosa nie chce mi się wyściubić z domu – usłyszałam w słuchawce telefonu, gdy zadzwoniłam do przyjaciółki Kasi. – Nudy okropne! – dodała.
Jeszcze nie zdążyłam zadać dyżurnego pytania „Co u ciebie? Czy wszystko w porządku”, a już miałam pełny obraz pogody dzisiejszego dnia. Przyznam, wcale tego nie potrzebowałam, bo Kasia mieszka w sąsiedniej wiosce i wątpiłam w to, by pogoda u nich znacząco różniła się od naszej. Niemniej jednak słuchałam cierpliwie, usiłując przerwać ten przydługawy monolog na temat otaczającej nas aury. Było to trudne, ale w końcu się udało.
- Trzeba powoli zacząć przyzwyczajać się do zimy – wtrąciłam.
- Brr! – usłyszałam w odpowiedzi.
- Masz chociaż jakąś fajną książkę do czytania, albo ciekawy film do oglądnięcia? – spytałam, próbowałam uświadomić koleżance, że szkoda czasu na przesiadywanie przy oknie i psioczenie na kiepska pogodę. – A może byśmy się spotkały przy herbatce z sokiem malinowym i trochę poplotkowały?
W słuchawce zapanowała cisza. Pomyślałam, że widocznie Kasia potrzebuje trochę czasu do namysłu. Nie chciałam na nią naciskać. Po krótkiej chwili odezwała się.
- No nie wiem… Mam tyle pracy. Jest brzydka pogoda, więc zabrałam się za sprzątanie piwnicy – odparła, zapewne kłamiąc jak z nut.
Było to wyczuwalne w jej głosie aż nadto. Poza tym, jeszcze chwilę temu narzekała na nudę. Zrozumiałam, że ewidentnie nie ma ochoty na spotkanie ze mną. Cóż, czasem tak bywa, i ja to rozumiem. Postanowiłam więc nie drążyć tematu i zakończyć rozmowę.
Szkoda mi jednak było tracić czas na bezsensowne plątanie się po domu. Uznałam w końcu, że wykorzystam go na rozmowy telefoniczne, które z różnych powodów odkładałam od jakiegoś czasu. Lista znajomych i krewnych nie była długa, ale też nie krótka. Na pierwszy ogień poszła Karolina, kuzynka mieszkająca kilka kilometrów od mojej miejscowości.
- Wiem, że pogoda u was taka sama jak u nas, więc może darujmy sobie ten temat i przejdźmy od razu do konkretów – powiedziałam na przywitanie. – Jak tam wasze zdrówko i czy wszystko dobrze się układa?
-  Nic się nie układa – jęknęła Karolina. – Powinnam wybrać się na zakupy, ale pogoda do kitu. Wiatr, zimno, pada śnieg. Przemarznę i się rozchoruję! Nie wiem, jakie powinnam ubrać buty. Bo chyba na kozaki jeszcze nie pora? Trochę za mało tego śniegu. Tak tylko poprószyło, więc może półbuty? Ale ziąb okropny! Gdyby nie wiało, jakoś dałoby się wytrzymać.
- A oprócz złej pogody, coś ciekawego się u was wydarzyło? A może u znajomych? – spytałam, wzdychając w głębi duszy, trochę zła, że zignorowała moją prośbę.
Okazało się, że nic i nasza rozmowa szybko się zakończyła. Kolejne dwa telefony wykonane do znajomych przebiegały w podobnym tonie. Rozmowa o pogodzie. W końcu zdecydowałam, że zadzwonię do Krystiana, mojego kuzyna. Przed tygodniem złamał nogę, a ja jeszcze do niego nie zatelefonowałam i nie spytałam o okoliczności wypadku, ani o to, jak przebiega rekonwalescencja. Byłam niemal pewna, że Krystian o pogodzie nie będzie ze mną rozmawiał, bo przecież tyle się ostatnio wydarzyło… Niestety, myliłam się.
- Nawet nie pytaj, jak się czuję, bo gdy patrzę na pogodę za oknem, to aż mnie skręca ze złości.  Nie dość, że zalegam bezużytecznie w łóżku, to nawet okna nie można otworzyć, żeby pooddychać świeżym powietrzem – kuzyn był wyraźnie rozżalony. – Spadło chyba z pół centymetra śniegu, ale wiatr wszystko rozwiewa, więc chyba teraz jest już go mniej.
Zaśmiałam się w duszy, ale nie dałam tego po sobie poznać. Doprawdy nie wiem, jak Krystian był w stanie wyliczyć grubość warstwy śnieżnej przez okno, której było tyle, co kot napłakał.
- A jak noga? Mocno boli? – dopytywałam się.
- Nawet nie. Znajomy przywiózł mi takie ziółka z Czech, dzięki którym nie wiem, co to ból…
- Ejże! Czy to jest to, o czym myślę? – spytałam podejrzliwie.
Kuzyn nic więcej nie chciał zdradzić i szybko zmienił temat, wracając do pogody.
- Uff! – Jęknęłam kolejny raz, tym razem bardzo głośno. – Czy wyście się wszyscy zmówili? Nie macie ciekawszych tematów niż pogoda za oknem?
Ostatecznie mogłam wybaczyć kontuzjowanemu Krystianowi, bo rzeczywiście jego pole widzenia było bardzo zawężone i ograniczało się do okna. Niestety, moim kolejnym dwóm rozmówczyniom już nie. Trochę rozeźlona zdecydowałam się zadzwonić do ojca. On na pewno nie będzie chciał rozmawiać o pogodzie, myślałam w duchu. Schorowany, od lat zmagający się z rakiem, myśli miał zaprzątnięte zgoła czym innym, a i życiowe priorytety przez ten czas bardzo mu się pozmieniały.
- Witaj! Jak się czujesz, tato? – spytałam. – Może mogłabym cię jutro odwiedzić? A może masz jakieś kontrolne wizyty u lekarzy? – zasypałam go pytaniami. – Może trzeba cię gdzieś podwieźć?
- Nie, nie mam żadnych wizyt w najbliższym czasie, ale może lepiej będzie, jeśli zostaniesz w domu…
Zdziwiona maksymalnie jego odpowiedzią, wcześniej nigdy tak ze mną nie rozmawiał, wręcz cieszył się z każdej wizyty, przestraszyłam się, iż może pogorszył się jego stan zdrowia i chce to przede mną ukryć. Spytany o to jednak stanowczo zaprzeczył.
- Nie, czuję się jak zwykle, ale przecież pogoda taka okropna!
- Tato! Proszę cię, nie mów mi o pogodzie! Wiem, jaka jest pogoda za oknem. Mnie to nie zraża.
- Przemokniesz, przeziębisz się – próbował mnie zniechęcić. – Przecież wieje okropnie…
- Nawet jeśli nie chcesz, i tak jutro przyjadę – powiedziałam zdecydowanie.
Wieczorem zadzwoniła Maria. To jedna z moich dalszych kuzynek, z którą jednak jestem w bliskich kontaktach. Ucieszyłam się słysząc jej głos. Już chciałam się z nią tym podzielić, gdy nieoczekiwanie usłyszałam:
- Tylko mi nie mów o tym, co się dzieje za oknem!
Roześmiałam się głośno i serdecznie. Zdezorientowana Maria na chwilę zamilkła.
- Chciałam cię prosić o to samo, ale mnie uprzedziłaś – wyjaśniłam wesołkowatym głosem, podśmiewując się właściwie sama z siebie.
W skrócie opowiedziałam jej o wykonanych przez mnie tego dnia telefonach do znajomych, sugerując, że okropna jest nie tyle aura, co raczej my sami. Maria przyznała mi rację.
- Dawniej kiepska pogoda nam nie przeszkadzała. Odwiedzaliśmy się jak tylko było to możliwe. Ale teraz są te nieszczęsne telefony. Doskonała wymówka i info w jednym. Zależy, kto czego potrzebuje – podsumowała. – Tylko kontaktów w realu coraz mniej potrzebujemy…
A może jednak nie? Może po prostu słabo o nie zabiegamy?


czwartek, 15 listopada 2018

Tunelowe postrzeganie - opowiadanie

Czarny pick-up zatrzymał się przed domem kilkanaście minut po tym, jak wraz z mężem odeszli od stołu po skończonym obiedzie. Irena właśnie usiłowała upchnąć w zmywarce brudne naczynia, gdy nagle usłyszała odgłos zamykanych drzwi samochodu. Wyjrzała przez okno w kuchni i dostrzegła zbliżającego się do bramki ogrodzenia mężczyznę w średnim wieku.
- Teoś, zobacz kto to! – Krzyknęła do męża, sugerując, aby otwarł mu drzwi.
W zasadzie mogła się domyślić. Podejrzewała, że to kolejny potencjalny nabywca domu, który całkiem niedawno wystawili na sprzedaż. Tyle że zwykle „oglądacze”, jak ich nazywali z mężem, nie przychodzili w pojedynkę. Najczęściej w towarzystwie swoich partnerek i rzeczoznawców budowlanych. Ten był sam.
- Proszę! – zachęcił go mąż po krótkim przywitaniu. – Żona chwilowo zajęta, oprowadzę więc pana po domu sam.
Nie trwało to zbyt długo, bo też ich dom nie był jakąś okazałą willą z kilkoma sypialniami i tyleż samo łazienkami, ale zwykłym, niedużym domem jednorodzinnym. I nie było w nim nic, co w jakiś szczególny sposób mogłoby zachęcić klientów do jego kupna. Przeciwnie, brakowało garażu, ogrodzenia, dach nadawał się do wymiany. Innymi słowy, wymagał sporo nakładów finansowych.
Po tym, jak dwójka ich dzieci założyła własne rodziny i opuściła rodzinne gniazdo, uznali wspólnie z małżonkiem, że nie jest im już potrzebny tak duży metraż, ani nie stać ich na generalny remont. Marzyło im się coś małego i niedrogiego. Zwykłe mieszkanie w bloku. Biorąc pod uwagę fakt, że każdym rokiem są coraz starsi i coraz mniej sprawni, koniecznie z windą.
Było jeszcze coś, co za tym przemawiało. Mieszkali na wsi. Wszędzie daleko! Brakowało już sił, by codziennie pokonywać spore odległości do sklepu, przychodni, do kościoła.
Szpakowaty mężczyzna z wydatnym brzuszkiem i oznakami pojawiającej się na głowie łysiny był bardzo małomówny. Rozglądał się w te i we wte. Czasem czegoś dotykał, na przykład kafelek w łazience, albo dłonią stukał w ściany, co nieco ich dziwiło. Sprawdzał, czy białe, plastikowe okna dobrze się otwierają, albo z dezaprobatą przyglądał się panelom na podłogach.
- To koniecznie do wymiany – mówił wskazując na drzwi, panele, kafelki. – No i ten brak garażu… To duży minus – oznajmił po chwili.
- A pan, przepraszam, że spytam, sam tu będzie mieszkał, czy z partnerką? – wypalił jak z dwururki małżonek, choć już wcześniej Irena ganiła go za takie pytania. Nie powinien był je zadawać. Co go to obchodzi…
Mężczyźnie też chyba nie spodobało się pytanie, bo obrzucił go dziwnym, wydawać by się mogło, nieprzychylnym wzrokiem, ale ostatecznie odpowiedział.
- Jeszcze nie wiem – stwierdził krótko, aczkolwiek zdecydowanie.
- Jak to? – znów spytał wścibski mąż.
- Ano, tak to! Jestem teraz na życiowym zakręcie i nie do końca wiem, jak dalej powinno potoczyć się moje życie – odparł wymijająco, choć jak dla Ireny wyczerpująco.
Natychmiast przyszło jej na myśl, że być może akurat co się rozwiódł, albo co gorsza, owdowiał. Mogło też być oczywiście mnóstwo innych powodów. W międzyczasie oczami dawała znaki mężowi, żeby nie pytał już o nic więcej, bo nie dało się ukryć, że miał na to wielką ochotę. Na szczęście nie udało mu się zadać mężczyźnie kolejnego kłopotliwego pytania, gdyż ten zdążył go uprzedzić. Tym samym wprawiając ich w kompletne osłupienie.
- Byli tu państwo szczęśliwi? – spytał nieoczekiwanie. – Pytam, czy ten dom jest domem szczęśliwym?
Potencjalni kupcy różne zadawali pytania na temat ich oferty, ale trzeba przyznać, żadnemu z nich nigdy nie przyszło do głowy, żeby o to spytać. Kompletnie zaskoczeni spojrzeli na siebie, w myślach kombinując, jakiej mu udzielić odpowiedzi. W dodatku zgodnej z prawdą. Pytanie było czysto retoryczne, okazało się jednak, że żadne z nich nie było w stanie wydusić z siebie prostych słów, tak albo nie.
Nieoczekiwanie zadane sprawiło, że przed oczami Irenie nagle stanęło całe ich życie, spędzone wspólne z Teosiem. Próbowała przypomnieć sobie w wielkim skrócie wszystkie dobre i złe chwile. Nie sposób jednak było dokonać rzetelnej oceny w tak krótkim czasie.
W oczach męża dostrzegła, że i on chyba zmaga się z podobnym odczuciem. Stali więc na wprost siebie w milczeniu, zaskoczeni pytaniem, pod obstrzałem wzroku nieznajomego mężczyzny, z pytającymi wyrazami na twarzach.
- Tak, chyba tak… - pierwszy odezwał się Teoś, drapiąc się za uchem.
Ten nerwowy trik zdarzał mu się, kiedy stawał przed jakimś wyzwaniem i nie wiedział, co powinien w danym momencie zrobić. Albo w jakiejś innej stresującej sytuacji.
Co zaś się tyczy osoby Ireny, podobnych przypadkach zamieniała się w słup soli. Teraz też. Nie umiała wykrzesać z siebie ani jednego słowa. Wcześniej wiele razy zadawała sobie pytanie, czy małżeństwo z Teosiem sprawiło, że jest szczęśliwa, bądź nie. Ale nigdy nie myślała o tym pod kątem domu, który zamieszkiwali. Bo czyż kilka ścian i dach miały stanowić o czyimś szczęściu lub jego braku? Zawsze myślała, że to ludzie w nim mieszkający o tym decydują. A tymczasem…
- Jak to, chyba tak – zdziwił się mężczyzna. – Nie można być trochę szczęśliwym, trochę nieszczęśliwym. Chyba jestem, chyba nie jestem… - parafrazował słowa męża.
Widząc ich zakłopotanie, ośmielił się zadać kolejne, powiedziałaby, pytanie pomocnicze.
- Czy te ściany, meble, sprzęty, bibeloty, sprawiają, że chętnie państwo do niego wracają? Na przykład po pracy albo z podróży?
Znów spojrzeli na siebie z  mężem, równie zaskoczeni jak poprzednio. Nad tym też się nie zastanawiali. Mało tego, nie widzieli związku z tym, co zamierzali zrobić z domem. Przecież ewentualny nowy nabywca i tak zrobi w nim wszystko po swojemu. Wymieni glazurę, meble i całą resztę. Pomaluje ściany na inny kolor. Po co więc te pytania?
- Dlaczego pan pyta o takie rzeczy? – odezwała się wreszcie, dzieląc się z nim swoimi przemyśleniami.
- Bo to dla mnie ważne, droga pani - odparł bez chwili zastanowienia. – Nie do końca wiem, na czym to polega, ale niektóre domy mają pozytywną energię. Inne wprost przeciwnie. Ciekaw jestem, jak ten dom wpłynął na państwa życie.
Potem wygłosił krótką pogadankę na temat tego, że nie warto pakować się w coś, co nie przynosi nam szczęścia i że należy unikać toksycznych ludzi i domów.
I bez jego podpowiedzi doskonale oboje o tym wiedzieli. Tyle że wciąż nie potrafili odpowiedzieć sobie na pytanie, jak to ma się do ich domu. To przecież ludzie dokonują życiowych wyborów. W głębi duszy powątpiewali, by mury mogły mieć na nie jakiś wpływ.
Mężczyzna nie zabawił u nich długo. Spytał jeszcze o cenę i możliwości negocjacji, po czym odjechał w siną dal, zostawiając obojga z dylematem. Obiecał jednak, że niebawem powróci. Wyglądało na to, że byłby chętny na jego zakup, ale najwidoczniej chciał to i owo jeszcze przemyśleć.
- Szczęśliwy dom? – pytał Teoś sam siebie, zamykając za nim drzwi na klucz. – Myślałaś kiedyś o naszym domu w ten sposób? – Dopytywał się wróciwszy do kuchni, w której usiłowała dokończyć swoją wcześniejszą pracę, przerwaną przez niezapowiedzianego gościa. Z wielkim zapałem zmywała plastikowe miski, których nie można było włożyć do zmywarki i ścierała kuchenne blaty.
- Nie – przyznała szczerze. - Ale myślę, że chyba jest szczęśliwy.
Teoś spojrzał jej w oczy i przypomniał słowa nieznajomego.
- Chyba? Trochę szczęśliwy, trochę nieszczęśliwy? Taki ni w pięć, ni w dziesięć?
- Co ty mówisz? – zirytowała się.
Ton głosu męża najwyraźniej robił się trochę przykry. Nie rozumiała, skąd ta nagła zmiana i do czego zmierza. Tego dnia jednak i tak już się nie dowiedziała. Kilka chwil później mąż zabrał wędkę i udał się nad staw znajdujący się w niedalekiej odległości od ich miejsca zamieszkania. Domyśliła się, że chciał pobyć sam. Zapewne dlatego, żeby podumać i spróbować odpowiedzieć sobie na postawione przez nieznajomego pytanie. Sama zaś usiadła z książką na kanapie, ale czytanie jakoś jej nie szło. Stale gubiła wątek. W końcu postanowiła ją odłożyć i też się nad tym zastanowić.
Nie trzeba było zbytnio się wysilać, by wspomnienia ruszyły niczym śnieżna lawina. Mnóstwo wspomnień. Wspólnie spędzonych w tym domu czterdzieści kilka lat to szmat czasu. Nieskończona ilość dobrych i złych chwil, trudnych do spamiętania, a tym bardziej do policzenia. Teraz chronologicznie przywoływane w pamięci stawały się jakby takim życiowym przeglądem wydarzeń i zarazem pewnego rodzaju rachunkiem sumienia. Żeby jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, czy byli w tym domu szczęśliwi, należało dokonać jakiegoś, choćby bardzo ogólnego, podsumowania. Nie sądziła, że okaże się to takie trudne.
W pewnym momencie postanowiła wspomóc się kartką papieru i długopisem. Po jednej stronie spisała te dobre chwile, po drugiej te złe. Szybko okazało się, że jedna kartka nie wystarczy.
Czas biegł nieubłaganie, na zewnątrz powoli zapadał zmrok. Co raz to zerkała przez okno, martwiąc się jednocześnie, że mąż nie wraca. Już dawno powinien być w domu. Z drugiej strony nie dziwiła się, że ociąga się z powrotem do domu. Całkiem prawdopodobne, że i on miał kłopot z dokonaniem oceny wspólnie spędzonych lat. Być może potrzebował na to znacznie więcej czasu niż sama wcześniej założyła. Mijały godziny i w końcu zrobiło się całkiem ciemno. Z każdą minutą Irena stawała się coraz bardziej niespokojna. Zaczęły nachodzić ją złe myśli. W dodatku telefon komórkowy Teosia nie odpowiadał. Wielokrotne próby nawiązania z nim kontaktu spełzły na niczym. Zaniepokojona zdecydowała się podzielić swoimi obawami z bratem męża mieszkającym w tej samej okolicy.
- U mnie go nie ma. Może poszedł do knajpy na kieliszek wódki? – próbował ją uspokoić przez telefon. – Pewnie tak! Mężczyźni już tak mają.
Tej nocy nie położyła się do łóżka. Teoś nie wrócił na noc, a to mu się jeszcze nigdy nie zdarzyło.
- Pewnie się schlał i któryś z kumpli go przygarnął pod swój dach. Nie panikowałbym – bagatelizował problem brat męża Krzysztof, gdy kolejny raz do niego zadzwoniła.
Niestety, nie miała tego jak sprawdzić. Jeśli nawet było tak jak sugerował Krzysztof, nie mogła wiedzieć z kim pił i do czyjego poszedł domu. Nieprzespana noc sprawiła, że tym intensywniej zaczęła myśleć o ich małżeństwie pod kątem szczęśliwego domu. Nawet dopisała na kolejnych kartkach kilka następnych punktów. Ale kiedy próbowała dokonać ogólnego podsumowania, z przerażeniem odkryła, że znacznie więcej jest minusów niż plusów. A co, jeśli i Teoś doszedł do takich samych wniosków? Może zechce coś z tym zrobić. Na przykład powie: „Do widzenia, moja droga! Dzieci dorosły. Nie mamy już wobec nich żadnych obowiązków. Nie łączy nas żaden kredyt, żadna emocjonalna więź… Tylko wspólne rachunki.”
Powoli w duchu zaczynała przeklinać nieznajomego mężczyznę, który tego dnia pojawił się w ich domu. Gdyby nie on, pewnie żadne z nich nie wpadłoby na pomysł, żeby dokonać małżeńskiego remanentu. Wszystko byłoby po staremu. To co, że na ich koncie pojawiło się manko. Dopóki żadne z nich nie miało tego świadomości, żyli sobie spokojnie. Może byle jak, może trochę obok siebie, ale spokojnie. Teraz ten spokój zabrał im jakiś nieznajomy mężczyzna. Wkroczył w ich prywatną przestrzeń bez ostrzeżenia i zmącił ją jednym durnym pytaniem.
Teoś nie pojawił się w domu tego dnia, ani następnego. Przerażona postawiła na nogi chyba całą okolicę, rozpytując o małżonka, ale nikt nie był w stanie jej pomóc. Brat z kolegami, zakładając najgorsze, przeszukali okolicę stawu, ale nic podejrzanego nie znaleźli. Zawsze to jakaś dobra wiadomość, ale przecież…
Trzeciego dnia odezwał się telefon męża. Odebrała go drżącymi rękami w nadziei, że usłyszę jego głos, a nie na przykład kogoś obcego, czy policji.
- Przepraszam, że się nie odzywałem – usłyszała głos Teosia i odetchnęła z ulgą. Szybko jednak okazało się, że przedwcześnie. – Sama rozumiesz, musiałem pomyśleć – mówił spokojnym głosem.
- Jasne! Ja też!
Teoś długo nie umiał wydusić z siebie kolejnych słów. Zaczynał i wpół słowa kończył.
- Bo widzisz, ja… ja chyba dalej… nie wiem, czy chcę…
- Co chcesz mi powiedzieć? – zaczęła na dobre się denerwować.
Gdzieś w głębi duszy czuła, że to, co za chwilę usłyszy nie będzie miłe. Ba, mało tego! Jakaś część niej powoli zaczynała odbierać sygnał płynący z wnętrza, który docierał do głowy Ireny w postaci bolesnych impulsów. Jakby ktoś delikatnie raził ją prądem. W istocie stała cała nim porażona i przerażona jednocześnie.
- Bo widzisz – zaczął po chwili nieco nieskładnie – wszystko przemyślałem. To znaczy, nasze małżeństwo. I nie będę dłużej ukrywał, że nie byłem ani w tym domu jako takim, ani z tobą w ogóle szczęśliwy.
Nie była w stanie opisać, co czuła słysząc jego słowa. W tym samym momencie włączyła się jej podświadomość i zaczęła krzyczeć.
- Przecież ty też! Dlaczego mu tego nie powiesz? Dlaczego milczysz?
Milczała, bo zabrakło jej słów. Prostych słów, które byłyby w stanie oddać jej stan ducha, który nagle zdawać by się mogło, że siłą wielkiej koparki wywrócił całe jej życie do góry nogami.
W międzyczasie małżonek nabierał coraz większej pewności siebie i pokusił się na więcej. Bez cienia wątpliwości oznajmił zdezorientowanej małżonce, nie dopytując się, co ona o tym sądzi:
- Sprzedamy ten dom i pójdziemy każdy w swoją stronę.
Przez moment przemknęło jej przez myśl, że po prostu powiedział tak, żeby sprowokować ją do kłótni. Często, gdy sam nie potrafił czegoś jednoznacznie rozstrzygnąć, podstępnie podsuwał temat, oczekując, by zrobili to za niego inni. A potem, gdy sytuacja stawała się uciążliwa, uchylając się od odpowiedzialności z miną niewiniątka mówił: „Przecież tak chciałaś/eś! Ale teraz niczego już nie była pewna. Musiała jednak zareagować.
- Nie sądziłam, że z taką łatwością przejdzie ci to przez gardło. Tyle lat razem pod jednym dachem! Nie do wiary…
Na chwilę opuściła dom, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Poczuła bowiem, że pod wpływem złych emocji zaczyna robić jej się duszno. Usiadła na schodach prowadzących do domu. Teofil powędrował jednak za nią, chwilę później przysiadając się do niej.
- No to teraz możesz jasno odpowiedzieć nieznajomemu mężczyźnie na jego pytanie, kiedy znowu do nas zawita – rzekła, nie wdając się zbytnio w dyskusję.
Nigdy wcześniej nie brała pod uwagę tego, że mogliby się kiedykolwiek rozstać. I to w taki sposób. Przez następne dni chodziła rozżalona, sprawiając wrażenie jakby zła wróżka rzuciła na nią jakieś zaklęcie i zamieniła w kałużę wody, albo w nic niewartą kupkę piasku. Piasku, który rozsypał się kopnięty butem jakiegoś nieznajomego przechodnia, który pojawił się znikąd i dokonał życiowej demolki za pomocą jednego nieskomplikowanego pytania.
Kolejne dni wlekły się niczym stary, drewniany wóz drabiniasty prowadzony przez zmęczonego, na wpół zaspanego woźnicę. Woźnicę, któremu w zasadzie było wszystko jedno, kiedy dotrze do celu. Miał do przebycia pewien odcinek drogi, wyznaczony czas i polecenie dowiezienia czegoś do konkretnego punktu. Droga była długa, ciężka i wyboista. Utracił więc cały swój życiowy wigor, zesłabł  i zdążył zsiwieć. W miarę jak zbliżał się do kresu swojej podróży, być może ze zmęczenia przestawał zauważać mijane po drodze rzeczy ważne i mniej ważne, interesujące i te małoznaczące. W ogóle niewiele zauważał, choć to wszystko nadal gdzieś tam było. On patrzył tunelowo. Tak jak oni.
Życie w tunelu na dłuższą metę jest niezmiernie męczące. Z czasem wręcz niemożliwe. Nie mogła sobie wybaczyć, że tak późno oboje zdali sobie z tego sprawę. Że musiał zjawić się ktoś obcy, żeby im to uświadomić.
Niespełna miesiąc później stała przed ich, a w zasadzie już nie ich, domem w towarzystwie kilku waliz i tekturowych pudeł. Czekała na umówiony transport. Znajomego kierowcę, który miał ją zawieźć z tym wszystkim do jej nowego lokum. Niewielkiej kawalerki na obrzeżach miasta, którą wynajęła dla siebie, jak mawiała w myślach, na resztę swoich dni. Mąż miał zasobniejszy portfel, większą emeryturę, więc stać było go na wynajęcie połowy domu w okolicy. W ich domu niebawem miała zamieszkać inna rodzina.
Było trochę chłodno i zbierało się na deszcz. Martwiła się, by jej kierowca zdążył przed czasem. Bagaże nie powinny były przecież zmoknąć. Zamiast niego jednak ujrzała na horyzoncie znajomy czarny pick-up, którego bynajmniej się wtedy nie spodziewała. Łysawy i nieco otyły mężczyzna zaparkował przed bramą ogrodzenia, a potem wysiadł i ruszył wprost w jej kierunku.
- Dzień dobry! Czyżbym się spóźnił? – pytał, idąc i nieco dysząc.
- Zależy na co? – odparła bez entuzjazmu.
- Założyłem, że szybko państwo nie sprzedadzą tego domu i uda mi się go tanio kupić. Jest przecież taki sobie, bez wyrazu. Ale chyba się pomyliłem… Nie wierzę, że tak szybko znalazł się nabywca – najwyraźniej się z nią droczył, wprawiając przy tym w irytację.
- Może i jest taki sobie, ale tylko na niego było nas stać, pomyślała sobie w duchu.
- No proszę! Chciał go pan jak najtaniej kupić! A ja myślałam, że przyjechał pan, żeby usłyszeć odpowiedź na zadane przez pana pytanie – próbowała z nim polemizować.
Mężczyzna zaczął przyglądać jej się spod oka, udając, że nie bardzo wie, o czym mówi. Tarmosił przy tym swoją nieogoloną brodę, jakby ręką chciał z niej usunąć dwu, może trzydniowy, zarost. Nie spodobało jej się, że pojawił się w takim momencie, ba, że w ogóle się pojawił!
- Proszę spojrzeć! – pokazała dłonią na tkwiące obok niej toboły. – Na swój sposób przyłożył pan do tego rękę! Uświadomił nam, że nie byliśmy tu szczęśliwi.
Na krótką chwilę zapanowało milczenie. Na jego twarzy nie widać było, żeby się za cokolwiek kajał. Zresztą, za co? Nic tu nie zawinił. Stał wyprostowany jak strzała z rękami w kieszeniach spodni, co ewidentnie było wyrazem ignorancji. Nie tylko wobec jej osoby, ale całej sytuacji, do której niechcąco doprowadził. I ta twarz… nazbyt pewna siebie! Irytująca. I te oczy! W duchu nazwała je rentgenowskimi. Swoje spuściła najniżej jak się dało. Trochę z rozczarowania, trochę z poczucia winy przed samą sobą. Bo przecież nigdy nie jest tak, że gdy rozpada się jakiś związek, za jego rozpad odpowiada tylko jedna strona. Co prawda od każdej reguły są wyjątki, ale nie w tym przypadku. Po krótkiej chwili milczenia odezwała się ponownie:
- To moje. Mąż już wyprowadził się wcześniej. Zaczął nowe życie – powiedziała nieco sarkastycznie, wskazując oczami na bagaże.
- Ależ, droga pani, nie miałem wtedy nic złego na myśli… Wszystko zależy od punktu widzenia –próbował coś tłumaczyć.
- A nie od punktu siedzenia, jak mawiają niektórzy? – syknęła.
Rozmowa z nieznajomym nie trwała długo, bo zza opłotków dojrzała światła samochodu, którym miała udać się do  nowego, wynajętego mieszkania, a które to od teraz miało w pewnym sensie stanowić o jej dalszym losie. W pewnym sensie, bo przecież to ona decydowałam o tym, jak sobie ułoży w nim życie. W międzyczasie niebo przed deszczem poczerniało na tyle, że światła samochodu były aż nadto widoczne. Poderwała się więc i złapała za pierwszy z brzegu karton.
- O! Jest moje światełko w tunelu! – Krzyknęła na pożegnanie i poprosiła, żeby opuścił posesję.
- Kto to był? – spytał znajomy w trakcie jazdy, widząc jak mężczyzna odjeżdża sprzed domu. – Jakiś kolejny chętny na kupno domu?
- Nie. Posłaniec z nieba – powiedziała wymyślając naprędce pierwsze lepsze określenie, wprawiając go, a jakże, w zaskoczenie.
Nagle uświadomiła sobie, że kto wie, może rzeczywiście taką miał rolę do spełnienia. Teoś zawsze mawiał, że w życiu nic nie dzieje się przez przypadek. A ona? Podchodziła do tego sceptycznie. Od tej pory już nie. 

niedziela, 28 października 2018

W REALU I WIRTUALU


Mam swoje miejsce tu na tej Ziemi
maleńki punkcik na mapie Świata
tu pośród ludzi, blasków i cieni
skrawek do życia na długie lata

tu rzeczywistość na każdym kroku
przybiera kształty nader realne
tutaj codzienność czai się w mroku
podsuwa dobra swe namacalne

mam też swą gwiazdę gdzieś we Wszechświecie
raz świeci jasno, to znów przygasa
i wirtualny punkt na planecie
niezaznaczonej w gwiezdnych atlasach

myślami błądząc w głębi przestworzy
trwa ma podniebna marzeń swawola
tam, gdzie zawiedzie mnie Palec Boży
w nieznane dotąd niebieskie pola

mam swoje miejsca, i tu, i tam
choć real miesza się z wirtualem
zdobyłam klucze do obu bram
które otwieram co dzień wytrwale…



piątek, 19 października 2018

W JESIENNEJ POŚWIACIE

Rozsiadła się jesień na zamkowych schodkach,
jakby zapragnęła z historią się spotkać.
Wzrokiem ogarnęła stare mury zamku,
złotawymi liśćmi sypnąwszy na ganku.

Jesienną poświatą otoczyła taras,
wokół niego krzewy i konarów marazm.
Rozświetliła mury zżółkłe ze starości,
obnażając prawdę o dawnej świetności.

Chylą się wpół świerki, niczym jej paziowie,
i zmierzwiona trawa na pospólstwa głowie.
Wpółnaga katalpa zagląda do okien,
jakby chciała chyłkiem przeniknąć weń bokiem.

Nieco rozżalona, znaleźć by się chciała
we wnętrzu komnaty, którą tam dojrzała,
lecz jej niepisane ciepło przy kominku,
ni gościna żadna przy wybornym winku.

Nurzać się jedynie pośród światłocieni
może się w promieniach, poddając jesieni.
A ta niezmęczona bawi się barwami,
rozświetlając zamek jak i przed wiekami.








sobota, 13 października 2018

ZA ROGIEM


Za kolejnym rogiem
kolejna ulica
szara, nieciekawa
niczym nie zachwyca
suną po niej wartko
nieznajome twarze
każda z nich na grzbiecie
z życiowym bagażem

za kolejnym rogiem
kolejne wyzwanie
którą obrać drogę
zanim mrok nastanie
gdzie postawić stopę
nie wdepnąć w kałużę
żeby móc pozostać
na tej ziemi dłużej

w który kopnąć kamień
usunąć go z drogi
który zignorować
by mieć spokój błogi
komu w drogę nie wejść
komu w pas pokłonić
komu rękę podać
a przed kim się bronić

za kolejnym rogiem
kolejne pytanie
w gąszczu ulic skryte
tkwi gdzieś rozwiązanie
lecz zanim go znajdę
sporo się natrudzę
może sen odgadnę
gdy się z niego zbudzę



niedziela, 23 września 2018

Na szacunek trzeba sobie zasłużyć


Michał, mój kuzyn, ten sam, o którym dawno nie pisałam, zjawił się u mnie późnym popołudniem. Już od progu było widać, że jest mocno poirytowany. Ożywiona gestykulacja, zaciśnięte usta, przez które z trudem wydobywało się coś w rodzaju syczenia, to charakterystyczne oznaki tego, że coś lub ktoś bardzo go zdenerwował. Szybko okazało się, że chodzi o ten drugi przypadek, a dokładniej mówiąc o pewną panią w podeszłym wieku. Owa pani, to nie kto inny, tylko jego ciotka, która jak się nieraz miałam okazję przekonać, swoim zachowaniem potrafi zgniewać prawie każdego w promieniu kilku kilometrów. Gdy więc wymówił jej imię, podniosłam wzrok w kierunku sufitu i westchnęłam:
- Współczuję! Znowu was odwiedziła?
- Nie wiem po co moja matka stale ją zaprasza – usłyszałam w jego głosie rozżalenie.
- Jak to, po co? Przecież to jej bratowa. Chce mieć z nią kontakt. Obie są w podobnym wieku…
Michał nie pozwolił mi skończyć zdania. Na wspomnienie tego ostatniego, niemal wpadł w szał. Nie rozumiałam tego, ale przecież wszystkiego rozumieć nie muszę. Zresztą, z góry wiedziałam, że zaraz i tak mi to wyjaśni.
Wuj, czyli brat jego matki, już od dawna nie żył. Toteż nie dziwiło mnie, że ciotka Marta, samotna wdowa, której dorosłe dzieci mieszkały w odległych miejscowościach, nader często odwiedzała rodzinny dom Michała. Czuła się po prostu samotna.
- Tak! Wszystko to wiem. Rozumiem. Ale czy ona musi być taka paskudna? – Odparł kuzyn, kiedy próbowałam, zresztą nie wiem, który już raz, uświadomić mu jej trudną sytuację.
- Nie wiem, czy musi. Ale na pewno potrzebuje gdzieś rozładować nagromadzony w jej ciele stres. Mogłaby oczywiście robić to w inny sposób i gdzieindziej, ale pewnie się nad tym nawet nie zastanawiała… Trzeba by podsunąć jej jakiś pomysł – zasugerowałam, myśląc o jakichś zajęciach dla seniorów, gdzie mogłaby spożytkować swoje siły i podzielić się z rówieśnikami poglądami na życie. Jak mniemałam, które pokrywałyby się z jej równolatkami.
Kuzyn podzielał moje zdanie w tej kwestii, ale i tak nie przestawał na nią narzekać.
- Problem polega na tym, że jej poglądy nijak nie przystają do współczesnego świata. Po prostu opowiada bzdury! Kto chciałby tego słuchać? W dodatku usiłuje nakłonić wszystkich do przyznania jej racji. Wręcz wymusza to na innych!
Trochę znam ciotkę Michała i osobiście za nią nie przepadam. Ba! Raczej staram się wszelkimi sposobami jej unikać. Ale cóż mogę powiedzieć ponad to, że rodziny się przecież nie wybiera? Ani to odkrywcze, ani pocieszające.
Michała też nie pocieszyło, irytacja nie znikała z jego twarzy. W dodatku okazało się, że jego własna matka udzieliła mu reprymendy, pouczając go, iż starszym się ustępuje.
- Miejsca w autobusie, w tramwaju, to i owszem. Przepuszcza się starszych przodem, szanuje, pod warunkiem, że sobie na ten szacunek zasłużyli – burzył się. – Ale nie wtedy, gdy gadają bzdury! Wtedy trzeba sprowadzić ich na ziemię!
- Zależy w jaki sposób to robisz… - ośmieliłam się wtrącić, co z gruntu mu się nie spodobało.
- Normalnie się nie da – przekonywał mnie. – Nic do tej kobiety nie trafia! Zaprogramowali ją na komunę, którą stale zachwala, bo przecież jej zdaniem w tamtych czasach ludziom żyło się znakomicie!
Doskonale pamiętam czasy peerelu i wiem, że tylko nielicznym żyło się dobrze. Innym jako tako lub zwyczajnie marnie. Ciotka Marta należała do tej pierwszej grupy. Trudno więc się dziwić, że wracała pamięcią do tamtego okresu. Pewnie w głębi duszy marzyła o tym, by te czasy wróciły. Kobieta była nauczycielką podstawówki w niedużym miasteczku, gdzie większość mieszkańców się znała. Pracowała, jak sama wspominała, po 4-5 godzin (lekcyjnych) dziennie. Do tego miała trzy miesiące urlopu (ferie letnie, zimowe i po kilka dni wolnych przed świętami. Płatny roczny urlop na poratowanie zdrowia, dodatek mieszkaniowy i wiele innych korzyści. O łapówkach od rodziców nie wspomniawszy. Ciotka nawet się tego nie wypierała, bo i po co, skoro w tamtych czasach było to normą. Połowa miasteczka kłaniała jej się w pas z wiadomych powodów. I nagle wszystko to się zmieniło. Zmieniły się rządy, reforma goniła reformę, zaczynało brakować pracy. Kobieta miała to szczęście, że była przed emeryturą i nie musiała przystosowywać się do innych, trudnych warunków zawodowych. Niewiele więc doświadczyła „tego złego”, o którym stale mawiała w ten sposób. Po drodze spotkała, albo raczej wpadła w szpony, ojca Rydzyka. I to był przysłowiowy gwóźdź do trumny, bo za jego sprawą coraz bardziej odstawała od normalnego życia, które niosło za sobą wiele nowego, a z którym nie umiała i nie chciała się pogodzić. Toteż, gdy na horyzoncie pojawiła się iskierka nadziei, a potem płomień, że wróci stare, którego tak bardzo pragnęła, z całych sił zaangażowała się w to, by tak się stało.
Co mogła zrobić w tej sprawie stara kobieta, której demencja powoli zaczynała zaglądać w oczy? Ano mogła agitować, wbijać szpilę, tam, gdzie się jej nie spodziewano, doprowadzać do kłótni między najbliższymi, i nie tylko. Mogła też opowiadać różne nieprawdziwe historie, które, kto wie, czy nie powstały tylko i wyłącznie w jej głowie, rozsierdzając tym najbliższych krewnych i znajomych. I to właśnie robiła ciotka Michała.
- Potrafi rozwalić każdą imprezę – żalił się kuzyn, mając na myśli wspólne biesiadowanie rodzinki przy stole przy okazji świąt czy rocznic urodzin.
Ponieważ sama byłam kiedyś tego świadkiem, nie miałam powodu mu nie wierzyć.
- Nikt z nią nie chce dyskutować, więc zwraca się do każdego imiennie, zadając pytania w stylu: - To kto twoim zdaniem powinien teraz rządzić? Albo podawała nazwiska osób z pierwszych stron gazet, których natychmiast należy zamknąć w więzieniu, rozliczyć, zabrać majątki i przekazać na kościół.
Okazywało się zwykle, że gdy wywołana do odpowiedzi osoba podała nazwisko, które jej się nie spodobało, natychmiast wszczynała awanturę. Mieniła się wielką katoliczką, ale w gruncie rzeczy przepełniona była nienawiścią do ludzi innych nacji i religii, nazywając ich niegodnie, słowami, których nie sposób tu przytoczyć. Każdy, kto był bogatszy od  niej samej lub jej synów, w jej mniemaniu był złodziejem. Ile przykrych słów wypowiedziała pod adresem polityków z partii, których nie popierała, nie zliczyłby nawet najwytrawniejszy matematyk. A wydawałoby się, że to przecież osoba wykształcona, która przecież na dodatek kiedyś uczyła nasze dzieci…
- I ja mam mieć dla niej szacunek?! – złościł się kuzyn. – Mam komuś takiemu ustąpić miejsca, jak chce moja matka, czyli jej przytakiwać!
Nie wiedziałam, co powinnam była mu odpowiedzieć. Bo szacunek szacunkiem względem starszych osób, ale nie można dopuścić do tego, by osobniki podobne ciotce Marcie sterowały życiem innych. Życiem, o którym mają mgliste lub wypaczone pojęcie.
Nie dziwi mnie więc, że młodsi ludzie nie chcą dyskutować ze starszymi i odżegnują się od nich jak diabeł od święconej wody. Oczywiście nie dotyczy to wszystkich, bo znam wiele bardzo miłych, starszych osób, w towarzystwie których chętnie przebywam. Problem polega na tym, że obie strony muszą wzajemnie chociaż próbować zrozumieć swoje światy. Gdy jedna ze stron nie wyraża w tym kierunku najmniejszej chęci, nigdy nie osiągnie się ładu ani porozumienia.
Kiedyś ktoś powiedział mi, że przeszłość należy odkreślić grubą kreską. Co najwyżej wyciągnąć wnioski, ale przestać do niej wracać. To, co było, już się nie powtórzy. Należy żyć dniem dzisiejszym. Na tym skupić swoją największą uwagę. Nie ukrywam, była to mądra rada.
Co zaś się tyczy szacunku do starszych osób, uważam, że należy on się każdemu. Nie tylko starszym, ale młodszym także. Przede wszystkim zaś trzeba sobie na niego zasłużyć. Może więc to Michał powinien uświadomić swojej matce?

sobota, 22 września 2018

SMUTNEJ PANI DLA KAPRYSU


Ujmujące w swej prostocie
od skwaru słońca piegowate
żółte, niebieskie, fioletowe
przybrane w liście szablowate

wznosiły lica ku słońcu
skupione na miejskiej rabacie
niczym proste i dumne dziewki
wokół stołu w wiejskiej chacie

wśród kamienic szarych cieni
bezdusznych bruków i betonów
wyrosły nagle jak spod ziemi
niczym bociany wśród zagonów

otępione gwarem miasta
milczące, nie dostrzegły zrazu
przygodnej, niemłodej kobiety
z twarzą raczej bez wyrazu

w piękno kwiatów zapatrzona
przystanęła z zaciekawieniem
rozkoszując się widokiem
uraczyła je westchnieniem

z pewnością to dla niej…

z dobroci serca Bóg łaskawy
rzucił do stóp przepiękne kwiaty 
i tak to smutną twarz rozjaśnił
kawałek zwykłej, miejskiej rabaty





wtorek, 11 września 2018

BESKIDY WIDZIANE PREZ SZYBĘ SAMOCHODU


Zamajaczyły na horyzoncie
przez małą chwilkę
jak oka mgnienie
w pożodze słońca całe tonące
jak gdyby chyłkiem
kradły promienie
sycąc się ciepłem z niebios zesłanym
lśniły jak zbroja
straży, co strzeże
wrót gdzieś do krain zaczarowanych
gotowych w bojach
polec w ofierze

przez małą chwilkę, moment zaledwie
przez szybę auta
mknącego w dal
patrząc na boki jakby bezwiednie
dostrzegłam piękno
beskidzkich hal
niebo, co pieści swoim błękitem
łagodne szczyty
i zieleń drzew
urok Beskidów owiany mitem
i w pamięć wryty
górali śpiew


piątek, 24 sierpnia 2018

MOSTY


Co znajdę jutro po drugiej stronie?
Piaszczyste wzgórza, ciszy ustronie,
ziarenka prawdy czy kłamstw zagony,
gdzieś na poboczu wrak porzucony,
kamyki żalu, w polu wiatraki,
białe gołębie, żarłoczne szpaki,
zagon rzepaku żółto kwitnący,
bluszcz drobnolistny dziko rosnący,
co liści kształtem serc swoim kusząc
pnączem mą szyję owinie dusząc?

A może czyjaś dłoń mnie przywita,
albo czerwienią mak pośród żyta,
przygodne kocię da się przytulić,
dżdżu krople spłyną po mej koszuli,
ktoś mi ze źródła poda dzban wody,
ktoś inny z drogi usunie kłody?
Na horyzoncie kolejne mosty,
pod nimi woda  i wodorosty,
zdradliwe wiry, ostre kamienie,
ot, moje życie, blaski i cienie.


sobota, 11 sierpnia 2018

Co na Facebooku to w głowie


Niedawno zrugała mnie pewna osoba z grona moich znajomych na Facebooku. Nie spodobało jej się to, że czasem udostępniam memy, które obnażają prawdę o księżach i politykach. Cóż mogę powiedzieć? Mnie też nie podoba się to i tamto, co publikują inni, ale jest na to rada. W każdej chwili można to coś zablokować, co zresztą zasugerowałam owej osobie.
Niestety, nie wiedzieć czemu, nie skorzystała z mojej podpowiedzi i jakiś czas później otrzymałam od niej kolejne upomnienie. Był to dla mnie jasny sygnał, że wbrew temu, co usiłuje mi wmówić, mimo wszystko bardzo interesują ją takie treści. Po co więc ta obłuda?
Podobno Polacy mają przekorną naturę. Nie wiem, czy to prawda, ale ja, cha, cha, doskonale wpisuję się w ten obraz. Toteż na przekór owej osobie zaczęłam przez trzy dni, na potęgę wręcz, umieszczać kolejne memy w tym temacie. Ale jako że moje zainteresowania nie idą jedynie w tym kierunku, na mojej stronie pojawiły się też posty zawierające inne treści. Ba, cała ich masa! Wszystko z myślą, by owa osoba, nazwijmy ją, XY, mogła sobie coś wybrać (czytaj, przyczepić się do czegoś).
Długo nie musiałam czekać. Najpierw zhejtowała wirtualne kwiaty, które wysłałam koleżance z okazji Dnia Urodzin. Jej zdaniem były, i tu uśmiałam się jak nigdy, „zbyt agitacyjne”! Czerwone róże z białą gipsówką, miały przecież narodowe barwy! Do głowy mi to nie przyszło, by tak postrzegać kwiaty, ale XY, owszem, tak!
Potem uznała, że niepotrzebnie stale udostępniam pewną stronę promującą zdrową żywność i przychylne ludziom kosmetyki bez „całej Tablicy Mendelejewa” w ich składzie. Strona ta akurat jest własnością bliskiej mi osoby, więc czynię to, by ją rozreklamować szerszemu gronu zainteresowanych osób, zwłaszcza że jest stroną bardzo ciekawą i zarazem potrzebną.
Oberwałam także za udostępnianie innej strony. Ta z kolei uczy, jak zrobić coś dosłownie z niczego. Bardzo przydatne w życiu sztuczki. Niestety, jest to strona niemiecka, co w oczach mojej znajomej z Facebooka z gruntu ją dyskwalifikuje.
Na tym nie koniec. Mogłabym przytoczyć więcej przykładów, ale po co? W tym wszystkim XY chodziło przecież tylko o jedno. Żeby wbijać szpilę.
Nie chcesz? Nie oglądaj, nie czytaj! Tak brzmi pierwsza zasada nie tylko Facebooka.
Zadałam więc XY proste pytanie:
- Co, twoim zdaniem, najlepiej udostępniać?
- A nie widzisz, co udostępniają inni? – dosłownie się „odszczekała”.
- Widzę – odparłam bez entuzjazmu, dzieląc się z nią swoimi przemyśleniami.
Bo czym tu się zachwycać?
Mam kilka koleżanek, które udostępniają wszelkie nowinki modowe. Codziennie niezliczona ilość sukienek, bielizny, butów i galanterii skórzanej „przewija się” po ekranie, ale jakoś to wytrzymuję. Gorzej ze zdjęciami typu kulinarnego.  Czasem miałoby się ochotę zjeść coś takiego, co prezentowane jest na zdjęciach. Niestety to niemożliwe, więc pojawia się pewnego rodzaju frustracja… Jeszcze inne osoby bez opamiętania wklejają zdjęcia z wakacji i różnego rodzaju wojaży, zapominając przy tym, że znajdują się też na nich inne osoby, które być może sobie tego nie życzą. Poza tym jest to nic innego, jak zwykłe przechwalanie się, które zawsze było i nadal jest w złym tonie.
Najgorsze są zdjęcia z nadmorskich plaż. Budzą we mnie niesmak. Część osób bowiem nie grzeszy dobrym smakiem i za nic ma sobie opinię o sobie. Roznegliżowane, nierzadko otyłe ciała, wylewające się biusty i odrażające, wielkie brzuchy uruchamiają u mnie, a podejrzewam, że u innych ludzi także, odruch wymiotny. Do tego najczęściej trzymany w ręce drink lub piwo! Albo, co gorsza, rozbawione alkoholem towarzystwo. Czemu to ma służyć? I co tak naprawdę pokazać? Że komuś puściły hamulce?
Dziwię się, że osobom tym nie przyjdzie na myśl, iż kiedyś ktoś może to wykorzystać do celów, których na pewno by sobie nie życzyli.
Osobną kategorię stanowią memy, które zapewne umieszczane tam w dobrej wierze, mają wzbudzić w nas współczucie dla cierpiących, chorych osób. Tyle że większość tych zdjęć, nieraz bardzo drastycznych, mają za zadanie jedynie służyć wyłudzeniu pieniędzy, albo dla odmiany są to zwykłe wirusy komputerowe. Jak więc zorientować się, który mem z tej kategorii jest właściwy?
Sen z powiek spędzają mi wszelkie religijne obrazki i modlitwy. Jest to sfera duchowa i bardzo osobista. Tak bardzo, że nie powinno się jej uzewnętrzniać. Nie mam nic przeciwko osobom wierzącym w Boga. Skoro wybrali taki sposób na życie… Ale mam coś przeciwko, a nawet bardzo wiele, przeciwko fanatyzmowi religijnemu. Fanatyzm, obojętnie jakiej dotyczy religii, jeszcze nikomu nie przyniósł nic dobrego.
Podsumowując: Podobno mamy jeszcze demokrację, więc każdemu wolno, co mu się tam chce. I ja to rozumiem, i staram się uszanować, podobnie jak odmienne nieraz poglądy moich znajomych na różne sprawy. Chyba że są to nawoływania do nienawiści, albo ukazujące różnego rodzaju oszustwa względem innych ludzi. Wtedy nie potrafię nie zareagować. I w tym miejscu przypomnę ponadczasowe słowa Dantego Alighieri:
 „Najbardziej gorące miejsce w piekle zarezerwowane jest dla tych, którzy w okresie kryzysu moralnego zachowują swoją neutralność.”
 XY zaś życzę więcej tolerancji i samokrytyki. I mniej pustych, bezdusznych obrazków potraw, ciuchów i innego badziewia udostępnianego na Facebooku.
Kiedyś funkcjonowała obiegowa opinia mówiąca o tym, że co na języku to w głowie.
Trochę ją należałoby uaktualnić: Co na Facebooku to w głowie.


poniedziałek, 30 lipca 2018

PRZYJACIEL, ANIOŁ BEZ SKRZYDEŁ


Zgubiłeś skrzydła, mój Aniele
błądząc wśród sfrustrowanych dusz
zraniłeś stopy, brnąc w popiele
tlącym się żarem życiowych burz

stargane wiatrem ludzkie losy
splatałeś mocą przebaczenia
wplatając weń anielskie włosy
skręcałeś nić porozumienia

kładłeś na serce plaster miodu
gdy dzień się kończył potokiem łez
w każdej minucie pełnej zachodu
tyle poświęceń w tobie wciąż jest…

czy to dla ciebie nie nazbyt wiele
dźwigać wciąż bezmiar ludzkiej dobroci
dasz jeszcze radę, ziemski Aniele,
szarą codzienność blaskiem ozłocić?



piątek, 13 lipca 2018

Nieodgadniony obraz - opowiadanie


W galerii sztuki na pierwszym piętrze, jak można było się spodziewać, nie było wcale tłoczno. Zaledwie kilka osób, z których część w międzyczasie zdążyła opuścić salę, zanim my, to znaczy ja i Michał, zdążyliśmy na dobre przejść kilkadziesiąt kroków. Swoje obrazy wystawiali tu malarze należący do awangardowej grupy, która w ostatnim czasie nader mocno reklamowała się na łamach lokalnych gazet naszego regionu. Na tyle skutecznie, że dał się w to wkręcić mój kuzyn Michał.
- No chodź! Co ci szkodzi raz na jakiś czas wybrać się na wystawę malarstwa? – namawiał najpierw mnie, a potem także mojego męża.
W przeciwieństwie do mojego męża, odznaczam się słabym charakterem, a co za tym idzie łatwo mnie zmanipulować. Wieloletnia praca nad jego poprawą jak na razie nie przyniosła żadnych rezultatów. A szkoda, bo być może nie znalazłabym się w takiej sytuacji jak ta. Ale po kolei.
Mąż stanowczo odmówił. Mnie owej stanowczości zabrakło.
- Ostatecznie mogę pójść – zdecydowałam, nieco się ociągając.
Ogólnie rzecz ujmując, lubię otaczać się kulturą i sztuką. Teatr, kino, wystawy, spotkania z pisarzami i poetami, wszystko to było i jest moją pasją. Niestety, nie mam zbyt wiele czasu, który mogłabym na to poświęcić, ale od czasu do czasu, to i owszem, chętnie coś zobaczę, albo posłucham.  Ale żeby oglądać jakieś bohomazy… bo tak właśnie postrzegam sztukę awangardową. Zresztą, mój kuzyn rzekomo także. Przynajmniej tak deklarował. Tym bardziej więc nie mogłam zrozumieć, dlaczego chce niemal siłą zaciągnąć mnie na ową wystawę. Zrozumiałam jego intencje dużo później. Powiedziałabym, że zbyt późno.
W sali wystawowej roiło się od obrazów różnych wielkości, które zakrywały niemal każdy wolny kawałek na ścianach. Od kolorów farb, których użyto do ich namalowania można było dostać oczopląsu. Nie mniej jednak nie przyznawałam się Michałowi, że nie specjalnie mi się tu podoba i najchętniej zmieniłabym lokal.
Tymczasem kuzyn, przynajmniej takie odniosłam wrażenie, co mnie jednocześnie nieco zdziwiło, czuł się, jakby był w swoim żywiole. Przyznam, nie znałam go z tej strony. Z wnikliwością przyglądał się każdemu obrazowi po kolei, kontemplował, robił różne dziwne pozy, którymi chciał mi pokazać, że ogląda je pod każdym kątem. Co raz to nachylał się, a to z jednej, a to z drugiej strony, to znów schylał się, żeby spojrzeć od dołu, albo z boku. Zaniepokojona jego dziwnymi ruchami spytałam:
- Szukasz jakiejś wskazówki? Ktoś może zostawił ci jakąś informację na tych obrazach? – Zażartowałam nie bez powodu, bo trochę wyglądało to jak harcerskie podchody.
- Ależ skąd! – nieco się oburzył. – Jak myślisz, co ten obraz przedstawia? – Spytał, gdy zatrzymaliśmy się przed jednym z nich, wielkim, w delikatnych, złotych ramach.
- Nie mam pojęcia – odparłam zgodnie z prawdą. – Ale jednego jestem pewna. Ta rama pasuje do niego jak przysłowiowa pięść do oka.
Grube esy floresy namalowane farbami w ciemnych kolorach nie współgrały z cieniutką ramą. Ale może ja się nie znam. Właściwie, z całą pewnością się na tym nie znam. W moim odczuciu coś jednak tu nie grało.
- Przyjrzyj się lepiej. Co mogłabyś powiedzieć o tym obrazie? Co te linie przedstawiają? – Michał drążył uporczywie moją głowę.
- Na Boga, nie wiem! Może to jakaś głowa smoka omotana starymi szmatami…
Wydawało mi się, że powiedziałam to w miarę cicho. Okazało się jednak, że nie do końca tak było, bo stojąca niedaleko nas i oglądająca obrazy para w średnim wieku, mężczyzna i kobieta, odwrócili się w naszą stronę i wymownym wzrokiem próbowali dać mi do zrozumienia, że są nieco zniesmaczeni moją odpowiedzią. Michał chyba też, bo spojrzał z niedowierzaniem najpierw na mnie, a potem na obraz i rzekł:
- Eee! Nie może być! Stań z boku i spójrz z innej perspektywy.
Posłusznie stanęłam. Perspektywa jak to perspektywa, pod każdym kątem i w zależności od odbierającego obraz była inna. Dla mnie, niestety, taka sama. No, może za wyjątkiem jednego.
- Wiesz co, gdy patrzę na obraz z boku, to równie dobrze może to być głowa zadziornego koguta, któremu inne koguty właśnie co wytargały wszystkie pióra…
Powoli zaczynałam się dobrze bawić, w przeciwieństwie do pary, która posłała w moją stronę kolejną porcję niezadowolenia, którego nie potrafili ukryć w swoim wzroku. Michał podrapał się za uchem, co zwykle przydarzało mu się w sytuacjach nieco dla niego kłopotliwych. Ot, taki nerwowy trik wespół z niezadowoleniem na twarzy. Widząc grymas na twarzy kuzyna, próbowałam nieco zmienić ton swojej wypowiedzi i sprowadzić naszą rozmowę na inne tory.
- No dobra! A co chciałbyś, żebym zobaczyła w tym obrazie? Może jakaś podpowiedź?
Nie zdążyłam jej usłyszeć, bo nieoczekiwanie za plecami usłyszałam delikatny, kobiecy głosik, rodem z dziecinnych dobranocek. Głosik najwyraźniej miał dla mnie podpowiedź, albo raczej radę, która miała uzmysłowić mi, że nie należy widzieć wszystko w czarnych kolorach.
- A może to baletnica, tyle że w czarnym, przeźroczystym kostiumie na tle kolorowej widowni? – kobieta niby pytała, niby podpowiadała. – Może swoim ciemnym strojem chce wyrazić smutek?
Potem mówiła coś jeszcze na temat jej subtelności, tanecznej pozy, baletek i rajstop. Patrzyłam na nią, na rzekomą baletnicę, w osłupieniu, bo za nic nie mogłam dostrzec na obrazie żadnej części jej ciała, a cóż dopiero stroju i widowni(!). I kiedy usiłowałam trafić do mojej podświadomości, by ta przyszła mi z pomocą, Michał nieoczekiwanie zaczął mazać palcem w prawym dolnym rogu obrazu.
- Co ty robisz? – spytałam zaniepokojona.
- Malarze zwykle w tym miejscu kładą swój podpis – wyjaśnił.
- Acha! – powiedziałam z rozmysłem. – I co tam wyczytałeś?
- Nie muszę niczego wyczytywać. Wiem, kto namalował ten obraz.
- Doprawdy? Znasz malarza?
- Nawet osobiście…
- To pewnie wiesz też, co przedstawia? – spytałam zaintrygowana.
Para w średnim wieku też wykazała swoje zainteresowanie, bo nagle zmniejszył się do tej pory dzielący nas dystans. Wyraźnie przybliżyli się w naszą stronę. Co więcej, odkryłam też, że na sali oprócz nas, owej pary i kobiety o dziecinnym głosiku, znajduje się tak zwany kurator, czy kustosz, wystawy. Sama nie wiem, jak prawidłowo nazywa się taka osoba. W każdym razie podszedł do nas zaciekawiony, przynajmniej tak mi się wydawało.
- Przepraszam – zwrócił się do mnie i do Michała. – Przypadkowo usłyszałem, że zwracacie się państwo do siebie po imieniu.
- Owszem – odparłam zaskoczona. – To dla pana jakiś problem? – Syknęłam niezbyt miło, aż na jego twarzy pojawił się delikatny rumieniec świadczący o tym, że nieco go speszyłam.  I nie dając mu czasu na odpowiedź, spytałam:
- A może pan nam powie, co przedstawia ten obraz?
- To… może już sam autor.
- O! Jest tutaj obecny? – szczerze się zdziwiłam.
Nie zauważyłam, że kuzyn za moimi plecami daje mu jakieś znaki. Najwyraźniej chciał zmusić go do milczenia, ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam. Mężczyzna więc oddalił się czym prędzej, tłumacząc się na prędce jakąś pilną pracą. Tymczasem Michał jeszcze intensywniej mazał palcem po obrazie. Zupełnie jakby chciał coś z niego zmazać. Moja ciekawość wzięła górę, więc postanowiłam przyjrzeć się bliżej, co to takiego. I gdy dokonałam odkrycia omal nie krzyknęłam:
- O rany! On się nazywa tak samo jak ty! No popatrz! Jaka zbieżność nazwisk!
I wtedy Michał, nie wiedzieć czemu, bez słowa opuścił salę. Pobiegłam więc za nim. Ale tego dnia najwyraźniej wszystko sprzeciwiło się przeciwko mnie. Nagle pośliznęłam się i wylądowałam na śliskiej posadzce holu. Kuzyn nie widział tego. Zdążył w międzyczasie opuścić galerię. Przy mnie znalazła się niemal natychmiast kobieta o dziecinnym głosiku, za co byłam jej wdzięczna, bo pomogła mi postawić się do pionu. Choć słowo „pion” nie było tu słowem odpowiednim, gdyż okazało się, że skręciłam nogę w kostce i nie byłam w stanie samodzielnie się poruszać. Dodatkowo upadając, uderzyłam się w kaloryfer i na mojej ręce pojawił się wielki siniak, a drugi nieco mniejszy i wypukły, na czole. Nie miałam pewności, czy oby noga nie jest złamana, więc postanowiono wezwać karetkę, choć bardzo się przed tym wzbraniałam.
Michał zorientował się, że coś jest nie tak, gdy zobaczył karetkę pod galerią. Stojąc na zewnątrz przy drzwiach wejściowych do galerii, czekał na mnie. A że trochę to trwało, pełen złych przeczuć pobiegł na górę.
Pół godziny później oboje siedzieliśmy w poczekalni do chirurga.
- Teraz to wyglądasz jak ten smok z obrazu, albo kogut z wyszarpanymi piórami – naigrywał się ze mnie.
- O nie, nie! Wypraszam sobie! Jestem raczej tą baletnicą w czarnym, tiulowym stroju, wyrażającym smutek…
Tak naprawdę wcale nie było mi do śmiechu. Noga przeraźliwie bolała, a ponad trzygodzinne czekanie w kolejce do chirurga też nie napawało optymizmem. Niemniej jednak jakaś kara mi się należała.
- Przepraszam cię, Michale! Nie miałam pojęcia, że malujesz. Dlaczego ukrywałeś to przed całym światem? – spytałam zaciekawiona.
- Właśnie dlatego. Żeby nie narażać się na takie sytuacje jak ta w galerii.
- Ależ ja naprawdę nie byłam w stanie odgadnąć, co przedstawiał tamten obraz.
- Ciebie – odparł krótko. A potem, przyglądając się wymownie moim siniakom, dodał: – Chyba byłem złym prorokiem…
Nie wiedziałam, czy mówił prawdę, czy tylko sobie ze mnie żartował. Ale dało mi to do myślenia. Poskręcana z bólu, zmęczona wyczekiwaniem w kolejce, musiałam przedstawiać obraz pożałowania godny. Zastanawiałam się później, czy ktoś obcy patrząc na mnie w tamtym momencie, byłby w stanie obiektywnie ocenić, kim jestem i co tak naprawdę sobą reprezentuję.
Byłam takim „nieodgadnionym obrazem”. Z siniakami na ciele, utykająca i nieszczęśliwa, według jednych osób mogłam ofiarą jakiegoś wypadku. Według innych, kobietą maltretowaną przez partnera. Zdaniem jeszcze innych, nieuważną, głupią babą.
Wszystko przecież zależy od punktu widzenia.


czwartek, 5 lipca 2018

BALLADA NIEPATRIOTYCZNA

Nie jestem szejkiem,nie jestem księciem,i nikim wielkim
z pierwszych stron gazet,
na swoją dolę
tyram zawzięcie,
by móc być z tobą
i dziećmi razem.


Nie mam magistra,
willi nad morzem,
bank upomina się wciąż o raty,
bryka z odzysku, pożal się Boże,
i tylko czasem stać mnie na kwiaty.
Lecz nie ma miła w tym mojej winy,
że tu dostaję 
jedynie baty.

Już w przedpokoju 
stoją bagaże,
bilet lotniczy
do kraju marzeń,
na wyspach czeka
kąt u kuzyna,
nie, nie zostanę,
nie twoja wina.

Szef nie wypłacił 
kolejnej pensji,
komornik złoży wizytę z rana,
lecz nie miej o to do mnie pretensji.
Strach was zostawiać na pastwę losu,
serce mi pęka z żalu, kochana,
lecz cóż poradzić. 
żyć tu nie sposób.

Tam w innym świecie
czeka nieznane,
nie wiem czy lepszy,
czy gorszy los,
patrząc na oczy
twe zapłakane,
skacze mi grdyka
dławiąc mój głos.

Szkoda mi życia
trwonić na mrzonki,
wraz z marnym groszem złudne nadzieje
składane z lękiem do mej skarbonki. 
Nie obiecuję, że tutaj wrócę,
niby do czego, no, powiedz sama.
Żegnajcie mili,
Polsko kochana.

Szczęścia poszukam
gdzieś w innym świecie,
sprowadzę ciebie
i nasze dzieci.
Ojczyznę drogą,
cóż, w Internecie
obejrzeć w końcu
też sobie mogą.

Nie miejcie za złe
mnie i nikomu,
nie miejcie za złe, że dałem nogę,
i normalnego szukam gdzieś domu.
Tutaj, niestety, żyć już nie mogę.
Stawka jest duża, to godne życie,
zwyczajne ludzkie,
po prostu, bycie.