Czarny
pick-up zatrzymał się przed domem kilkanaście minut po tym, jak wraz z mężem
odeszli od stołu po skończonym obiedzie. Irena właśnie usiłowała upchnąć w
zmywarce brudne naczynia, gdy nagle usłyszała odgłos zamykanych drzwi
samochodu. Wyjrzała przez okno w kuchni i dostrzegła zbliżającego się do bramki
ogrodzenia mężczyznę w średnim wieku.
- Teoś, zobacz kto to! – Krzyknęła do męża, sugerując, aby otwarł mu drzwi.
W zasadzie mogła się domyślić. Podejrzewała, że to kolejny potencjalny nabywca
domu, który całkiem niedawno wystawili na sprzedaż. Tyle że zwykle „oglądacze”,
jak ich nazywali z mężem, nie przychodzili w pojedynkę. Najczęściej w
towarzystwie swoich partnerek i rzeczoznawców budowlanych. Ten był sam.
- Proszę! – zachęcił go mąż po krótkim przywitaniu. – Żona chwilowo zajęta,
oprowadzę więc pana po domu sam.
Nie trwało to zbyt długo, bo też ich dom nie był jakąś okazałą willą z kilkoma
sypialniami i tyleż samo łazienkami, ale zwykłym, niedużym domem
jednorodzinnym. I nie było w nim nic, co w jakiś szczególny sposób mogłoby
zachęcić klientów do jego kupna. Przeciwnie, brakowało garażu, ogrodzenia, dach
nadawał się do wymiany. Innymi słowy, wymagał sporo nakładów finansowych.
Po tym, jak dwójka ich dzieci założyła własne rodziny i opuściła rodzinne
gniazdo, uznali wspólnie z małżonkiem, że nie jest im już potrzebny tak duży
metraż, ani nie stać ich na generalny remont. Marzyło im się coś małego i
niedrogiego. Zwykłe mieszkanie w bloku. Biorąc pod uwagę fakt, że każdym rokiem
są coraz starsi i coraz mniej sprawni, koniecznie z windą.
Było jeszcze coś, co za tym przemawiało. Mieszkali na wsi. Wszędzie daleko!
Brakowało już sił, by codziennie pokonywać spore odległości do sklepu,
przychodni, do kościoła.
Szpakowaty mężczyzna z wydatnym brzuszkiem i oznakami pojawiającej się na
głowie łysiny był bardzo małomówny. Rozglądał się w te i we wte. Czasem czegoś
dotykał, na przykład kafelek w łazience, albo dłonią stukał w ściany, co nieco
ich dziwiło. Sprawdzał, czy białe, plastikowe okna dobrze się otwierają, albo z
dezaprobatą przyglądał się panelom na podłogach.
- To koniecznie do wymiany – mówił wskazując na drzwi, panele, kafelki. – No i
ten brak garażu… To duży minus – oznajmił po chwili.
- A pan, przepraszam, że spytam, sam tu będzie mieszkał, czy z partnerką? –
wypalił jak z dwururki małżonek, choć już wcześniej Irena ganiła go za takie
pytania. Nie powinien był je zadawać. Co go to obchodzi…
Mężczyźnie też chyba nie spodobało się pytanie, bo obrzucił go dziwnym, wydawać
by się mogło, nieprzychylnym wzrokiem, ale ostatecznie odpowiedział.
- Jeszcze nie wiem – stwierdził krótko, aczkolwiek zdecydowanie.
- Jak to? – znów spytał wścibski mąż.
- Ano, tak to! Jestem teraz na życiowym zakręcie i nie do końca wiem, jak dalej
powinno potoczyć się moje życie – odparł wymijająco, choć jak dla Ireny wyczerpująco.
Natychmiast przyszło jej na myśl, że być może akurat co się rozwiódł, albo co
gorsza, owdowiał. Mogło też być oczywiście mnóstwo innych powodów. W
międzyczasie oczami dawała znaki mężowi, żeby nie pytał już o nic więcej, bo
nie dało się ukryć, że miał na to wielką ochotę. Na szczęście nie udało mu się
zadać mężczyźnie kolejnego kłopotliwego pytania, gdyż ten zdążył go uprzedzić.
Tym samym wprawiając ich w kompletne osłupienie.
- Byli tu państwo szczęśliwi? – spytał nieoczekiwanie. – Pytam, czy ten dom jest
domem szczęśliwym?
Potencjalni kupcy różne zadawali pytania na temat ich oferty, ale trzeba przyznać, żadnemu z nich nigdy nie przyszło do głowy, żeby o to spytać.
Kompletnie zaskoczeni spojrzeli na siebie, w myślach kombinując, jakiej mu
udzielić odpowiedzi. W dodatku zgodnej z prawdą. Pytanie było czysto
retoryczne, okazało się jednak, że żadne z nich nie było w stanie wydusić z
siebie prostych słów, tak albo nie.
Nieoczekiwanie zadane sprawiło, że przed oczami Irenie nagle stanęło całe ich życie,
spędzone wspólne z Teosiem. Próbowała przypomnieć sobie w wielkim skrócie
wszystkie dobre i złe chwile. Nie sposób jednak było dokonać rzetelnej oceny w
tak krótkim czasie.
W oczach męża dostrzegła, że i on chyba zmaga się z podobnym odczuciem. Stali więc
na wprost siebie w milczeniu, zaskoczeni pytaniem, pod obstrzałem wzroku
nieznajomego mężczyzny, z pytającymi wyrazami na twarzach.
- Tak, chyba tak… - pierwszy odezwał się Teoś, drapiąc się za uchem.
Ten nerwowy trik zdarzał mu się, kiedy stawał przed jakimś wyzwaniem i nie
wiedział, co powinien w danym momencie zrobić. Albo w jakiejś innej stresującej
sytuacji.
Co zaś się tyczy osoby Ireny, podobnych przypadkach zamieniała się w słup soli.
Teraz też. Nie umiała wykrzesać z siebie ani jednego słowa. Wcześniej wiele
razy zadawała sobie pytanie, czy małżeństwo z Teosiem sprawiło, że jest
szczęśliwa, bądź nie. Ale nigdy nie myślała o tym pod kątem domu, który
zamieszkiwali. Bo czyż kilka ścian i dach miały stanowić o czyimś szczęściu lub
jego braku? Zawsze myślała, że to ludzie w nim mieszkający o tym decydują. A
tymczasem…
- Jak to, chyba tak – zdziwił się mężczyzna. – Nie można być trochę
szczęśliwym, trochę nieszczęśliwym. Chyba jestem, chyba nie jestem… -
parafrazował słowa męża.
Widząc ich zakłopotanie, ośmielił się zadać kolejne, powiedziałaby, pytanie
pomocnicze.
- Czy te ściany, meble, sprzęty, bibeloty, sprawiają, że chętnie państwo do
niego wracają? Na przykład po pracy albo z podróży?
Znów spojrzeli na siebie z mężem, równie
zaskoczeni jak poprzednio. Nad tym też się nie zastanawiali. Mało tego, nie
widzieli związku z tym, co zamierzali zrobić z domem. Przecież ewentualny nowy
nabywca i tak zrobi w nim wszystko po swojemu. Wymieni glazurę, meble i całą
resztę. Pomaluje ściany na inny kolor. Po co więc te pytania?
- Dlaczego pan pyta o takie rzeczy? – odezwała się wreszcie, dzieląc się z nim
swoimi przemyśleniami.
- Bo to dla mnie ważne, droga pani - odparł bez chwili zastanowienia. – Nie do
końca wiem, na czym to polega, ale niektóre domy mają pozytywną energię. Inne
wprost przeciwnie. Ciekaw jestem, jak ten dom wpłynął na państwa życie.
Potem wygłosił krótką pogadankę na temat tego, że nie warto pakować się w coś,
co nie przynosi nam szczęścia i że należy unikać toksycznych ludzi i domów.
I bez jego podpowiedzi doskonale oboje o tym wiedzieli. Tyle że wciąż nie
potrafili odpowiedzieć sobie na pytanie, jak to ma się do ich domu. To przecież
ludzie dokonują życiowych wyborów. W głębi duszy powątpiewali, by mury mogły
mieć na nie jakiś wpływ.
Mężczyzna nie zabawił u nich długo. Spytał jeszcze o cenę i możliwości
negocjacji, po czym odjechał w siną dal, zostawiając obojga z dylematem. Obiecał
jednak, że niebawem powróci. Wyglądało na to, że byłby chętny na jego zakup,
ale najwidoczniej chciał to i owo jeszcze przemyśleć.
- Szczęśliwy dom? – pytał Teoś sam siebie, zamykając za nim drzwi na klucz. –
Myślałaś kiedyś o naszym domu w ten sposób? – Dopytywał się wróciwszy do
kuchni, w której usiłowała dokończyć swoją wcześniejszą pracę, przerwaną przez
niezapowiedzianego gościa. Z wielkim zapałem zmywała plastikowe miski, których
nie można było włożyć do zmywarki i ścierała kuchenne blaty.
- Nie – przyznała szczerze. - Ale myślę, że chyba jest szczęśliwy.
Teoś spojrzał jej w oczy i przypomniał słowa nieznajomego.
- Chyba? Trochę szczęśliwy, trochę nieszczęśliwy? Taki ni w pięć, ni w
dziesięć?
- Co ty mówisz? – zirytowała się.
Ton głosu męża najwyraźniej robił się trochę przykry. Nie rozumiała, skąd ta
nagła zmiana i do czego zmierza. Tego dnia jednak i tak już się nie dowiedziała.
Kilka chwil później mąż zabrał wędkę i udał się nad staw znajdujący się w niedalekiej
odległości od ich miejsca zamieszkania. Domyśliła się, że chciał pobyć sam. Zapewne
dlatego, żeby podumać i spróbować odpowiedzieć sobie na postawione przez
nieznajomego pytanie. Sama zaś usiadła z książką na kanapie, ale czytanie jakoś
jej nie szło. Stale gubiła wątek. W końcu postanowiła ją odłożyć i też się nad
tym zastanowić.
Nie trzeba było zbytnio się wysilać, by wspomnienia ruszyły niczym śnieżna
lawina. Mnóstwo wspomnień. Wspólnie spędzonych w tym domu czterdzieści kilka
lat to szmat czasu. Nieskończona ilość dobrych i złych chwil, trudnych do
spamiętania, a tym bardziej do policzenia. Teraz chronologicznie przywoływane w
pamięci stawały się jakby takim życiowym przeglądem wydarzeń i zarazem pewnego
rodzaju rachunkiem sumienia. Żeby jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, czy
byli w tym domu szczęśliwi, należało dokonać jakiegoś, choćby bardzo ogólnego,
podsumowania. Nie sądziła, że okaże się to takie trudne.
W pewnym momencie postanowiła wspomóc się kartką papieru i długopisem. Po
jednej stronie spisała te dobre chwile, po drugiej te złe. Szybko okazało się,
że jedna kartka nie wystarczy.
Czas biegł nieubłaganie, na zewnątrz powoli zapadał zmrok. Co raz to zerkała
przez okno, martwiąc się jednocześnie, że mąż nie wraca. Już dawno powinien być
w domu. Z drugiej strony nie dziwiła się, że ociąga się z powrotem do domu.
Całkiem prawdopodobne, że i on miał kłopot z dokonaniem oceny wspólnie
spędzonych lat. Być może potrzebował na to znacznie więcej czasu niż sama wcześniej
założyła. Mijały godziny i w końcu zrobiło się całkiem ciemno. Z każdą minutą
Irena stawała się coraz bardziej niespokojna. Zaczęły nachodzić ją złe myśli. W
dodatku telefon komórkowy Teosia nie odpowiadał. Wielokrotne próby nawiązania z
nim kontaktu spełzły na niczym. Zaniepokojona zdecydowała się podzielić swoimi
obawami z bratem męża mieszkającym w tej samej okolicy.
- U mnie go nie ma. Może poszedł do knajpy na kieliszek wódki? – próbował ją
uspokoić przez telefon. – Pewnie tak! Mężczyźni już tak mają.
Tej nocy nie położyła się do łóżka. Teoś nie wrócił na noc, a to mu się jeszcze
nigdy nie zdarzyło.
- Pewnie się schlał i któryś z kumpli go przygarnął pod swój dach. Nie
panikowałbym – bagatelizował problem brat męża Krzysztof, gdy kolejny raz do
niego zadzwoniła.
Niestety, nie miała tego jak sprawdzić. Jeśli nawet było tak jak sugerował
Krzysztof, nie mogła wiedzieć z kim pił i do czyjego poszedł domu. Nieprzespana
noc sprawiła, że tym intensywniej zaczęła myśleć o ich małżeństwie pod kątem
szczęśliwego domu. Nawet dopisała na kolejnych kartkach kilka następnych
punktów. Ale kiedy próbowała dokonać ogólnego podsumowania, z przerażeniem
odkryła, że znacznie więcej jest minusów niż plusów. A co, jeśli i Teoś doszedł
do takich samych wniosków? Może zechce coś z tym zrobić. Na przykład powie: „Do
widzenia, moja droga! Dzieci dorosły. Nie mamy już wobec nich żadnych
obowiązków. Nie łączy nas żaden kredyt, żadna emocjonalna więź… Tylko wspólne
rachunki.”
Powoli w duchu zaczynała przeklinać nieznajomego mężczyznę, który tego dnia
pojawił się w ich domu. Gdyby nie on, pewnie żadne z nich nie wpadłoby na
pomysł, żeby dokonać małżeńskiego remanentu. Wszystko byłoby po staremu. To co,
że na ich koncie pojawiło się manko. Dopóki żadne z nich nie miało tego
świadomości, żyli sobie spokojnie. Może byle jak, może trochę obok siebie, ale
spokojnie. Teraz ten spokój zabrał im jakiś nieznajomy mężczyzna. Wkroczył w
ich prywatną przestrzeń bez ostrzeżenia i zmącił ją jednym durnym pytaniem.
Teoś nie pojawił się w domu tego dnia, ani następnego. Przerażona postawiła na
nogi chyba całą okolicę, rozpytując o małżonka, ale nikt nie był w stanie jej
pomóc. Brat z kolegami, zakładając najgorsze, przeszukali okolicę stawu, ale
nic podejrzanego nie znaleźli. Zawsze to jakaś dobra wiadomość, ale przecież…
Trzeciego dnia odezwał się telefon męża. Odebrała go drżącymi rękami w nadziei,
że usłyszę jego głos, a nie na przykład kogoś obcego, czy policji.
- Przepraszam, że się nie odzywałem – usłyszała głos Teosia i odetchnęła z
ulgą. Szybko jednak okazało się, że przedwcześnie. – Sama rozumiesz, musiałem pomyśleć
– mówił spokojnym głosem.
- Jasne! Ja też!
Teoś długo nie umiał wydusić z siebie kolejnych słów. Zaczynał i wpół słowa
kończył.
- Bo widzisz, ja… ja chyba dalej… nie wiem, czy chcę…
- Co chcesz mi powiedzieć? – zaczęła na dobre się denerwować.
Gdzieś w głębi duszy czuła, że to, co za chwilę usłyszy nie będzie miłe. Ba,
mało tego! Jakaś część niej powoli zaczynała odbierać sygnał płynący z wnętrza,
który docierał do głowy Ireny w postaci bolesnych impulsów. Jakby ktoś
delikatnie raził ją prądem. W istocie stała cała nim porażona i przerażona
jednocześnie.
- Bo widzisz – zaczął po chwili nieco nieskładnie – wszystko przemyślałem. To
znaczy, nasze małżeństwo. I nie będę dłużej ukrywał, że nie byłem ani w tym
domu jako takim, ani z tobą w ogóle szczęśliwy.
Nie była w stanie opisać, co czuła słysząc jego słowa. W tym samym momencie
włączyła się jej podświadomość i zaczęła krzyczeć.
- Przecież ty też! Dlaczego mu tego nie powiesz? Dlaczego milczysz?
Milczała, bo zabrakło jej słów. Prostych słów, które byłyby w stanie oddać jej
stan ducha, który nagle zdawać by się mogło, że siłą wielkiej koparki
wywrócił całe jej życie do góry nogami.
W międzyczasie małżonek nabierał coraz większej pewności siebie i pokusił się
na więcej. Bez cienia wątpliwości oznajmił zdezorientowanej małżonce, nie
dopytując się, co ona o tym sądzi:
- Sprzedamy ten dom i pójdziemy każdy w swoją stronę.
Przez moment przemknęło jej przez myśl, że po prostu powiedział tak, żeby
sprowokować ją do kłótni. Często, gdy sam nie potrafił czegoś jednoznacznie rozstrzygnąć,
podstępnie podsuwał temat, oczekując, by zrobili to za niego inni. A potem, gdy
sytuacja stawała się uciążliwa, uchylając się od odpowiedzialności z miną
niewiniątka mówił: „Przecież tak chciałaś/eś! Ale teraz niczego już nie była
pewna. Musiała jednak zareagować.
- Nie sądziłam, że z taką łatwością przejdzie ci to przez gardło. Tyle lat
razem pod jednym dachem! Nie do wiary…
Na chwilę opuściła dom, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Poczuła bowiem, że
pod wpływem złych emocji zaczyna robić jej się duszno. Usiadła na schodach
prowadzących do domu. Teofil powędrował jednak za nią, chwilę później
przysiadając się do niej.
- No to teraz możesz jasno odpowiedzieć nieznajomemu mężczyźnie na jego pytanie,
kiedy znowu do nas zawita – rzekła, nie wdając się zbytnio w dyskusję.
Nigdy wcześniej nie brała pod uwagę tego, że mogliby się kiedykolwiek rozstać.
I to w taki sposób. Przez następne dni chodziła rozżalona, sprawiając wrażenie jakby
zła wróżka rzuciła na nią jakieś zaklęcie i zamieniła w kałużę wody, albo w nic
niewartą kupkę piasku. Piasku, który rozsypał się kopnięty butem jakiegoś
nieznajomego przechodnia, który pojawił się znikąd i dokonał życiowej demolki
za pomocą jednego nieskomplikowanego pytania.
Kolejne dni wlekły się niczym stary, drewniany wóz drabiniasty prowadzony przez
zmęczonego, na wpół zaspanego woźnicę. Woźnicę, któremu w zasadzie było
wszystko jedno, kiedy dotrze do celu. Miał do przebycia pewien odcinek drogi,
wyznaczony czas i polecenie dowiezienia czegoś do konkretnego punktu. Droga
była długa, ciężka i wyboista. Utracił więc cały swój życiowy wigor,
zesłabł i zdążył zsiwieć. W miarę jak
zbliżał się do kresu swojej podróży, być może ze zmęczenia przestawał zauważać
mijane po drodze rzeczy ważne i mniej ważne, interesujące i te małoznaczące. W ogóle
niewiele zauważał, choć to wszystko nadal gdzieś tam było. On patrzył tunelowo.
Tak jak oni.
Życie w tunelu na dłuższą metę jest niezmiernie męczące. Z czasem wręcz
niemożliwe. Nie mogła sobie wybaczyć, że tak późno oboje zdali sobie z tego
sprawę. Że musiał zjawić się ktoś obcy, żeby im to uświadomić.
Niespełna miesiąc później stała przed ich, a w zasadzie już nie ich, domem w
towarzystwie kilku waliz i tekturowych pudeł. Czekała na umówiony transport.
Znajomego kierowcę, który miał ją zawieźć z tym wszystkim do jej nowego lokum.
Niewielkiej kawalerki na obrzeżach miasta, którą wynajęła dla siebie, jak
mawiała w myślach, na resztę swoich dni. Mąż miał zasobniejszy portfel, większą
emeryturę, więc stać było go na wynajęcie połowy domu w okolicy. W ich domu niebawem miała zamieszkać inna rodzina.
Było trochę chłodno i zbierało się na deszcz. Martwiła się, by jej kierowca
zdążył przed czasem. Bagaże nie powinny były przecież zmoknąć. Zamiast niego
jednak ujrzała na horyzoncie znajomy czarny pick-up, którego bynajmniej się
wtedy nie spodziewała. Łysawy i nieco otyły mężczyzna zaparkował przed bramą
ogrodzenia, a potem wysiadł i ruszył wprost w jej kierunku.
- Dzień dobry! Czyżbym się spóźnił? – pytał, idąc i nieco dysząc.
- Zależy na co? – odparła bez entuzjazmu.
- Założyłem, że szybko państwo nie sprzedadzą tego domu i uda mi się go tanio kupić.
Jest przecież taki sobie, bez wyrazu. Ale chyba się pomyliłem… Nie wierzę, że
tak szybko znalazł się nabywca – najwyraźniej się z nią droczył, wprawiając
przy tym w irytację.
- Może i jest taki sobie, ale tylko na niego było nas stać, pomyślała sobie w duchu.
- No proszę! Chciał go pan jak najtaniej kupić! A ja myślałam, że przyjechał
pan, żeby usłyszeć odpowiedź na zadane przez pana pytanie – próbowała z nim
polemizować.
Mężczyzna zaczął przyglądać jej się spod oka, udając, że nie bardzo wie, o czym
mówi. Tarmosił przy tym swoją nieogoloną brodę, jakby ręką chciał z niej usunąć
dwu, może trzydniowy, zarost. Nie spodobało jej się, że pojawił się w takim
momencie, ba, że w ogóle się pojawił!
- Proszę spojrzeć! – pokazała dłonią na tkwiące obok niej toboły. – Na swój
sposób przyłożył pan do tego rękę! Uświadomił nam, że nie byliśmy tu
szczęśliwi.
Na krótką chwilę zapanowało milczenie. Na jego twarzy nie widać było, żeby się
za cokolwiek kajał. Zresztą, za co? Nic tu nie zawinił. Stał wyprostowany jak
strzała z rękami w kieszeniach spodni, co ewidentnie było wyrazem ignorancji.
Nie tylko wobec jej osoby, ale całej sytuacji, do której niechcąco doprowadził.
I ta twarz… nazbyt pewna siebie! Irytująca. I te oczy! W duchu nazwała je
rentgenowskimi. Swoje spuściła najniżej jak się dało. Trochę z rozczarowania,
trochę z poczucia winy przed samą sobą. Bo przecież nigdy nie jest tak, że gdy
rozpada się jakiś związek, za jego rozpad odpowiada tylko jedna strona. Co
prawda od każdej reguły są wyjątki, ale nie w tym przypadku. Po krótkiej chwili
milczenia odezwała się ponownie:
- To moje. Mąż już wyprowadził się wcześniej. Zaczął nowe życie – powiedziała
nieco sarkastycznie, wskazując oczami na bagaże.
- Ależ, droga pani, nie miałem wtedy nic złego na myśli… Wszystko zależy od
punktu widzenia –próbował coś tłumaczyć.
- A nie od punktu siedzenia, jak mawiają niektórzy? – syknęła.
Rozmowa z nieznajomym nie trwała długo, bo zza opłotków dojrzała światła
samochodu, którym miała udać się do
nowego, wynajętego mieszkania, a które to od teraz miało w pewnym sensie
stanowić o jej dalszym losie. W pewnym sensie, bo przecież to ona decydowałam o
tym, jak sobie ułoży w nim życie. W międzyczasie niebo przed deszczem poczerniało
na tyle, że światła samochodu były aż nadto widoczne. Poderwała się więc i
złapała za pierwszy z brzegu karton.
- O! Jest moje światełko w tunelu! – Krzyknęła na pożegnanie i poprosiła, żeby
opuścił posesję.
- Kto to był? – spytał znajomy w trakcie jazdy, widząc jak mężczyzna odjeżdża
sprzed domu. – Jakiś kolejny chętny na kupno domu?
- Nie. Posłaniec z nieba – powiedziała wymyślając naprędce pierwsze lepsze
określenie, wprawiając go, a jakże, w zaskoczenie.
Nagle uświadomiła sobie, że kto wie, może rzeczywiście taką miał rolę do
spełnienia. Teoś zawsze mawiał, że w życiu nic nie dzieje się przez przypadek.
A ona? Podchodziła do tego sceptycznie. Od tej pory już nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz