poniedziałek, 26 grudnia 2016

TANIEC CIENI

Pośród świateł jeden cień
jakby ze snu obudzony
słabej i bezbronnej ćmy
dniem codziennym zniechęcony

w rozedrganym blasku świec
wije się maleńka ćma
nie wie, w którą stronę biec
szuka, błądzi, tak jak ja

poparzonych skrzydeł ból
znosi dzielnie w samotności
wokół ludzkich istnień ul
pełen różnych przypadłości

w niezgłębionym świecie dusz
cichy taniec cieni trwa
lecz jej brakło siły już
rytm zgubiła biedna ćma

spopielonych skrzydeł wir
nie pomoże podnieść się
trzeba by nieziemskich sił
żeby wskrzesić biedną ćmę






poniedziałek, 12 grudnia 2016

UTRACONE MARZENIA

Gdzieś zaplątały się w nuty marzeń
gdzieś w sieci zdarzeń
wetknął je wiatr
tkwią zapomniane
zasznurowane
wyrwać je może jedynie fart

to „gdzieś” daleko, jawi się mgliście
mało przejrzyście
jak ciemny las
jest, to znów blednie
znika bezwiednie
w tej grze nierównej jestem bez szans


niedziela, 11 grudnia 2016

KROPLE NA SZYBIE

Rozpłynęły się krople wody
po szybie zmoczonej deszczem
zamazały widok za oknem
razem z wilgotnym powietrzem

świat zmienił wygląd na ponury
smutny i obcy zarazem
próbuję palcem zmazać krople
lecz tylko tworzę maz za mazem

mnożą się krople, mnożą mazy
spływają hurtem po oknie
przesiąkłam cała ich widokiem
powoli ma dusza już moknie…

rozpłynęły się krople wody
nieskończonym płynąc potokiem
czekam cierpliwie aż znikną
zmęczona już ich widokiem




wtorek, 1 listopada 2016

JUTRO ZACZYNA SIĘ DZISIAJ

Wyprzedzam myślami
jutrzejszy poranek
i słońce, co zajrzy
zza bieli firanek
i chmury, co niebo
przysłonią przez chwilę
by okryć swym cieniem
zmęczone motyle

zaglądam do domów
poznanych mi ludzi
by sprawdzić, czy ze snu
dzień nowy ich zbudził
czy uniósł już w górę
nad łąką latawce
oglądam dzień cały
w maleńkiej migawce

poczekam cierpliwie
aż jutro nadejdzie
na chmury i deszcze
na słońce, co wzejdzie
na ludzi, co zajrzą
w gościnne me progi
lecz póki co wieczór
przede mną sen błogi…

piątek, 21 października 2016

Stosownie do wieku - felieton

Niedawno odwiedziła mnie Marta, moja znajoma. Wpadła niezapowiedziana, w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale nie to było najgorsze. Już od progu zauważyłam, że jest poirytowana i jak się domyśliłam, przyszła się wyżalić. Nie za bardzo miałam na to ochotę, zwłaszcza, że była sobota. A w soboty, jeśli akurat nie mamy z mężem w planach jakiegoś wyjazdu, to najczęściej zabieram się za domowe porządki, albo za uporządkowanie przydomowego ogródka. Tego dnia akurat czyściłam dywan. Niezadowolona z takiego obrotu sprawy, mimo wszystko zdjęłam gumowe rękawiczki i odstawiłam wiaderko ze środkiem czyszczącym.
- Siadaj, proszę! Tylko uważaj, bo dywan jest mokry, a i tapicerka na niektórych krzesłach także – podpowiadałam, żeby wybrała sobie odpowiednie miejsce.
Nie musiałam pytać, co ją do mnie sprowadza, bowiem Marta ma to do siebie, że strasznie dużo mówi. W ogóle trudno wejść jej w słowo. I jak to zwykle bywało, teraz też ledwo przekroczyła próg domu, zaczęła narzekać.
- Nie mogę już wytrzymać w tym moim domu! Musiałam gdzieś wyjść, żeby nie zwariować! – zaczęła swojej wywody. – Do mojej córki stale przychodzą koleżanki! – mówiła oburzona. – W dodatku ze swoimi dziećmi!
Córka Marty, Luiza, jakiś czas temu wyszła za mąż, a niedługo potem urodziła dziecko. Wydawało mi się naturalną koleją rzeczy, że ten stan rzeczy skłaniał ją do szukania przyjaciółek w kręgu młodych matek. Marta niby to rozumiała, ale niestety nie akceptowała.
- Ciągle rozmawiają tylko o pampersach, zupach w słoiczkach, soczkach i takich tam bzdurach! Nie mogę już tego słuchać! W kółko to samo! Nie rozumiem, jak można tak spędzać czas. Co to za przyjemność? No i te ciągłe popłakiwania dzieci… Oszaleć można!
Spojrzałam na znajomą wymownym wzrokiem. Oszczędziłam jej powiedzenia „Zapomniał wół jak cielęciem był”, bo przecież obie też kiedyś przez to przechodziłyśmy. To prawda, że z biegiem lat, (nasze dzieciaki już wyrosły), niechętnie wraca się myślami do nieprzespanych nocy, wiecznego płaczu niemowlaków, pieluch i wszystkiego z tym związanym. Cieszy za to każda, najmniejsza nawet chwila spokoju. Poniekąd rozumiałam Martę. I pewnie nawet bym ją troszkę pożałowała, gdyby chwilę później nie zaczęła znów narzekać. Tym razem na swoją starszą wiekiem już matkę.
- Ilekroć ją odwiedzam, o niczym innym nie rozprawia, tylko o chorobach. Zwariować można! – żaliła się na swoją rodzicielkę. – Tam ją boli, tu ją strzyka, to coś jej spuchło, to znowu rwie! I na wszystko ma jakieś lekarstwa, o których bez końca opowiada. No i te jej odwieczne pytania! Z domu już nie wychodzi, wiec ciągle pyta, czy na tablicy ogłoszeń nie wisiała znowu jakaś klepsydra…
Okazało się, że matka Marty nie poprzestaje tylko na sobie. Sąsiedzi i znajomi starszej pani też przecież są już wiekowi i na coś chorują. Marta nie mogła odżałować, że traci swój cenny czas na coś, co ją kompletnie, jak mówiła, dołuje i rozwala. 
Próbowałam coś jej wytłumaczyć, albo raczej przypomnieć. Słuchała jednak tego z zawiedzioną miną.
- Tak to już jest. Każdy wiek ma nie tylko swoje prawa, ale także swoje klimaty – powiedziałam ku jej wyraźnemu niezadowoleniu.
Chyba liczyła, że podzielę jej zdanie, pożałuję biedaczki i być może podpowiem jakieś sensowne rozwiązanie. Tymczasem usłyszała nie to, co chciała.
- Bo czyż nie jest tak, że najoględniej mówiąc, najpierw szukamy swojej drugiej połówki, potem rodzimy dzieci, wychowujemy je, aż w końcu starzejemy się, chorujemy… i żegnamy swoich bliskich i znajomych.
A potem dodałam:
- Musisz otaczać się ludźmi w twoim wieku. Najlepiej o podobnych preferencjach kulturowych. Innego wyjścia nie widzę – powiedziałam do znajomej.
- Myślisz, że tego nie wiem? – obruszyła się. - Ale oni wszyscy tacy zapracowani. Ty też! – wytknęła mi, że nie mam dla niej zbyt wiele czasu.
- Moja droga, mam rodzinę, dom, który muszę oporządzić. Czasem odwiedzić, dorosłe już, dzieci, które mieszkają w innych miastach. Zajrzeć do ojca, do kuzynki… No i chcę też mieć trochę czasu na swoje hobby.
Doprawdy staram się jak mogę, żeby nikogo nie zaniedbywać, ale nie zawsze mi to wychodzi.
- Ale teraz, jak widzisz, rzuciłam wszystko w kąt i chętnie poświęcę ci trochę czasu. I przyrzekam, że nie będziemy gadać o dzieciach, chorobach, wrednych szefach, bo obie już ich nie mamy, z wyjątkiem chorób oczywiście.
- W takim razie o czym? – Spytała, choć na dobrą sprawę to ja powinnam zadać to pytanie. Tak, żeby moja koleżanka była ukontentowana.
- Rzuć jakiś temat – podpowiadałam jej, ale nie mogąc się doczekać, zaczęłam opowiadać o modzie.
Konkretnie o moich ostatnich babskich zakupach. Niestety Marta już na wstępie znów się zirytowała.
- O Modzie! Po co? Przecież jestem już stara. Nikt nie zwróci na mnie uwagi. Myślisz, że ktoś zauważy, że mam na sobie nową kieckę? A poza tym nie mam pieniędzy!
Zrozumiałam, że w tym wypadku o kosmetykach i biżuterii raczej też nie. Przyszło mi na myśl, że może o wyjazdach w fajne miejsca, ale zanim zdążyłam otworzyć usta, zaprotestowała.
- Na wczasy na Teneryfie też nie mam kasy! – usłyszałam. - O facetach nawet nie wspominaj! Mąż tak mnie wnerwia, że czasem przysłowiowy nóż w kieszeni sam się otwiera!
- Hmn, to może po prostu pójdźmy na spacer! – Zaproponowałam. – W tym wypadku pieniądze nie są nam potrzebne.
Okazało się jednak, że aż tyle czasu to ona nie ma. A tak w ogóle nogi ją bolą. Stawy dokuczają. No i ma zadyszkę, trudno jej się chodzi. Przy okazji dowiedziałam się, co i na co stosuje. Jakie lekarstwa jej pomagają, a które szkodzą. Kto i co jej w tym temacie polecił i gdzie można je kupić najtaniej. Ani się zorientowałam, jak dałam się wciągnąć w tę rozmowę. I tak właściwie spędziłyśmy wspólnie całkiem sporo czasu. W myślach obliczyłam, że w tym czasie zdążyłybyśmy przejść ze dwa, może trzy kilometry drogi, albo obejrzeć jakiś dobry film.
- Nie myślałam, że osiągnęłyśmy już ten etap, o którym wspomniałaś wcześniej, mówiąc o twojej starej, schorowanej matce – zaśmiałam się. – Rozmawiamy w zasadzie tylko o chorobach!
- Jak to? – spytała trochę jakby się pesząc.
- Nie o miłości, nie o mężczyznach, nie o dzieciach, nie o naszych zainteresowaniach… - wyliczałam.
- O zainteresowaniach zawsze możemy porozmawiać – wtrąciła nieco nadąsanym głosem. – Ja na przykład uwielbiam pracę w ogródku. Zwłaszcza lubię sadzić kwiaty. Tyle że z każdym rokiem jest mi coraz trudniej – przyznała, a potem zaczęła… w zasadzie od początku!
Bo schylać przecież się nie może przez chory kręgosłup, no i kolana ją bolą, i ciśnienie od razu jej się podnosi, gdy ciężko pracuje. I tak dalej! Słuchałam i w duchu się śmiałam. I z niej, i z siebie, bo w zasadzie jestem taka sama.
- No i widzisz! Prawo naszego wieku! Z emerytury na niewiele nas już stać. Wyjazdy i ciuchy z wiadomych powodów odpadają! Pozostaje kanapa i filmy, no i ploteczki, ewentualnie krótkie spacery. Tyle że nasze dzieci zapewne strasznie to irytuje. Naszych rodziców z pewnością też. Nie rozumieją, dlaczego tak spędzamy czas. Tak, jak nam czasem trudno zrozumieć ich.

poniedziałek, 19 września 2016

Reklama w tv, czyli przerwa na siku

Na temat reklam w tv, które przerywają nadawanie programu zwykle w najciekawszym momencie, zdania są podzielone. Jedni psioczą, inni się cieszą, z przewagą tych drugich. Patrząc na to wszystko z boku, można odnieść wrażenie, że na swój sposób nam się przysługują. Na przykład w czasie ich nadawania można wyjść do toalety, albo przyrządzić sobie małe co nieco do jedzenia. Jakaś kawa, herbata, deser. Można też zadzwonić do znajomego, czy choćby wysłać sms. Albo wykonać szybki numerek. Uwierzcie mi, znam takich! Wachlarz możliwości jest szeroki.
I pomyśleć tylko, że za te nasze krótkie chwile przerwy płacą bajońskie sumy właściciele mniej lub bardziej znanych firm. Kosztem oczywiście swoich pracowników. Najczęściej ci niewolniczo wykorzystywani i źle opłacani pracownicy, bynajmniej nie dobrowolnie, fundują nam te wątpliwej jakości krótkie filmiki, które jednych przyprawiają o mdłości, innych prowokują do przekleństwa. Jeszcze innym przynoszą ulgę.
Mój znajomy, właściciel pewnej dużej firmy i zarazem reklamodawca, widzi to zgoła inaczej.
- Ty nic nie rozumiesz! – Usiłuje wpoić mi do głowy nie od dziś, że gdyby nie umieszczał reklamy w tv, jego towarów nikt by nie kupował. Zaś w sklepach stawiano by je w najmniej widocznym miejscu.
- Dobry towar powinien obronić się sam – zwykle ripostuję, ale znajomy ma na to inne wytłumaczenie.
- Mniejsza sprzedaż, mniejsze zatrudnienie – tłumaczy, co wydaje się oczywiste, ale nie do końca tak jest.
Za reklamę płaci przecież nie z własnej kieszeni, a z kieszeni swoich pracowników, którym przez to wypłaca niższe pensje. Albo też odbywa się to kosztem kilku stanowisk pracy, które mogłyby być obsadzone pracownikami, ale właśnie z braku na nie funduszy, nie są. Kiedyś zapytałam go, co czuje, kiedy ktoś, tak jak na przykład ja, mówi mu prosto w oczy, że w trakcie nadawanych reklam biega do toalety i nie ma bladego pojęcia, jaka i czego reklama akurat jest emitowana. A takich jak ja są setki tysięcy, jeśli nie miliony.
Konkretnej odpowiedzi się nie doczekałam. Burknął jedynie:
- No wiesz… A jak inaczej sprawić, żeby znaleźli się chętni na kupno moich towarów?
Nie znam się na sztuczkach marketingowych, ale wiem jedno. Jeśli przychodzę do sklepu i widzę, że na półce nie ma towaru, który mnie interesuje, zwykle pytam obsługę, dlaczego go nie ma. W dzisiejszych czasach praktycznie do lamusa odeszło powiedzenie „nie dowieźli”. Każda firma stara się, by wszędzie był ich towar grubo przed czasem. Na moje pytanie obsługa sklepu zwykle odpowiada:
- Dopiero co był na półce. Schodzi jak ciepłe bułeczki. Nie nadążamy go wypakowywać z kartonów! – i dodaje: - Już biegnę do magazynu po kolejne sztuki!
I to jest, moim skromnym zdaniem, najlepsza reklama! W dodatku nic nie kosztuje.
Drugim wyznacznikiem, że jakiś towar jest godny uwagi są… częściowo opróżnione z niego półki. Znaczy to, że klienci go biorą, czyli jest dobry. Ktoś postronny mógłby wtrącić: „Albo tani”. Owszem, też. Ale staliśmy się ostatnio społeczeństwem wybrednym i bardziej świadomym, jeśli chodzi o kupowane przez nas towary. Oglądamy etykiety, czytamy skład, patrzymy na datę przydatności do spożycia. Cena też nas interesuje. Tyle że już nie decyduje o naszym wyborze. I coraz częściej patrzymy na pozostałe półki. Nie tylko te na wysokości naszego wzroku. Patrzymy w dół i w górę. Ignorujemy promocje, przez które już nieraz zostaliśmy oszukani. Kalkulujemy.
Może więc pora, by i zleceniodawcy telewizyjnych reklam wzięli to pod uwagę?
Coraz częściej też z przekory nie kupujemy reklamowanego towaru. W myśl zasady, że jeśli jakaś firma musi go reklamować, to pewnie niechętnie jest kupowany. Albo dla odmiany nie wart swojej ceny, czy też po prostu wątpliwej jakości.
Często też słyszymy, że coś jest przereklamowane.
Tak jak, śmiem twierdzić, przereklamowane są reklamy w telewizji. No, bo na dobrą sprawę, kto dziś ogląda reklamy? Chyba jedynie sami reklamodawcy, sprawdzając, jak wyszli na tle pozostałych reklam. Albo ich konkurencja. I na tym koniec. Reszta Polaków już dawno poszła po rozum do głowy i nie patrzy na to badziewie. Szkoda na to czasu!
Ale podobno nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Korzystajcie więc, Kochani! Można przecież pobiec na siku…

sobota, 17 września 2016

Wiatr chyłkiem wtoczył się w moje życie
niegdyś spokojne
poukładane
białą rzucając mi rękawicę
na pojedynek
rzucił wezwanie

bitwa za bitwą toczę samotnie
ze skutkiem często
wręcz opłakanym
i tylko czasem los łezkę otrze
miodem okrasi
moje staranie


poniedziałek, 8 sierpnia 2016

WIECZÓR NA ZAMKU

Nadchodzi wieczór, cicho, powoli
noc niemal drepcze mu po piętach
kamienne hole chłoną kroki
gubiąc się rychło w nocy odmętach

pod jej naporem gdzieś skrzypią drzwi
cisza rozmawia ze swoim echem
palą się świece w srebrnych lichtarzach
tłamszone nieco nocy oddechem

w prastarych ramach szepczą przodkowie
panie w jedwabiach i krynolinach
z szablą przy boku zacni panowie
mali szlachcice w miękkich muślinach

do ciemnych komnat, przez szyby w oknach
księżyc się wdziera resztkami sił
na stary zegar spogląda chyłkiem
jakby z przeszłością w myślach się bił

po kątach snuje się biała dama
mrokom oddając się wskroś z lubością
ziewając gasi płomienie świec
znużona chłodem i bezczynnością

co raz zagląda w księgi prastare
wertując karty ich zawzięcie
z zatkniętym w dłoni okularem
przegląda strony z wielkim przejęciem

czyżby szukała nań podpowiedzi
o cennych skarbach ukrytych w lochu?
któż lepiej w końcu miałby to wiedzieć
jeśli nie duch
co bladym świtem znika w popłochu



poniedziałek, 27 czerwca 2016

LAWENDOWA PANI

Jak statek na fali dryfowała lekko
lawendowe pole było dla niej Mekką
płynęła dostojnie i niepostrzeżenie
pobożnie, jak wierni
dążyła do celu
żeby wreszcie spocząć
pośród kwiatów wielu

przemierzała wzrokiem dorodne poletko
dotykając dłonią drobnych kwiatków lekko
delikatny podmuch naginał im grzbiety
ukazując przy tym
wszelkie ich zalety
wzbudzając euforię
na twarzy kobiety

w lawendowym polu lawendowa pani
a i dżdżu kropelki miała sobie za nic
co wkrótce spłynęły nieoczekiwanie
na liliowe kwiaty
po jej ciemnych włosach
małe i subtelne
jak poranna rosa

cudownym zapachem wprost zauroczona
i mnogością kwiatów niemal otulona
na swej śniadej twarzy jakby wypisany
miała błogi spokój
wprost wymalowany
przez liliowe kwiaty
jej podarowany

kwiaty, co balsamem dla zmęczonej duszy
były jak śpiew ptasi pośród leśnej głuszy
oplatając ciało jak aksamit miękki
zapachem lawendy
deszczu kropelkami
podkreślały urok
lawendowej pani



poniedziałek, 13 czerwca 2016

SMUTNYCH WERSÓW PARĘ

Zapłakało niebo łzawymi kroplami
pewnie łka z rozpaczy
za tym, co za nami
smucą go dni szare utracone w pędzie
marzenia jak mrzonki,
których pełno wszędzie
nierozważne słowa, co ranią jak strzała
bezduszności bezmiar
niczym twarda skała

łzy utkane w woal przesłaniają oczy
i jasność myślenia
co swą drogą kroczy
jak czapka niewidka, co niby jej nie ma
zatknięta na duszę
pełną przerażenia
toczy niebo chmury wiatrem wspomagane
ach, to nasze życie
smutkiem przeplatane…

poniedziałek, 23 maja 2016

Grocholopodobne - felieton

- Co to jest coach? – Zapytała starsza pani, trącając mnie delikatnie łokciem,
w trakcie spotkania autorskiego jednej z poczytnych pisarek młodszego pokolenia. Siedzącą koło mnie przy stoliku kobietę wyraźnie drażniły co jakiś czas wtrącane przez autorkę anglojęzyczne słówka. Nie spodobało jej się również to, że gdy wymieniała nazwę uczelni, na której studiowała, wyraźnie podkreśliła, że to renomowana uczelnia, kładąc nacisk na trudną do zapamiętania nazwę w języku angielskim, oczywiście z tymże językiem wykładowym. Słysząc to starsza pani kiwnęła z dezaprobatą głową, na wznak, że mogłaby sobie darować te przechwałki. I cicho szepnęła pod nosem:
- Teraz mamy zatrzęsienie prywatnych uczelni o angielskich nazwach, co nie znaczy, że kończący je studenci są lepiej wykształceni. Z reguły bywa odwrotnie – dodała prawie niedosłyszalnym głosem.
No tak, pomyślałam sobie. Kto to sprawdzi, gdzie i kiedy studiowała. Zresztą, po co?
W odczuciu pisarki wywodzącej się z Trójmiasta podkreślenie tego było niewątpliwie plusem. W odczuciu jej czytelniczek siedzących tego dnia w małej, gminnej bibliotece, niekoniecznie. Nie zauważyła, czy nie chciała zauważyć, że za wyjątkiem jej recenzentki, która przybyła na spotkanie wraz ze swoim chłopakiem, a którą nie omieszkała przedstawić i stale komplementować, na sali nie było nikogo poniżej czterdziestego roku życia? Przeważała bowiem publiczność w wieku jej rodziców. I raczej wątpliwe, by znała jęz. angielski. Jeśli już, to jęz. rosyjski, który w czasach ich młodości obowiązywał w szkołach jako dodatkowy. Chwalenie się przez pisarkę tym, że posiada osobistego coacha i między innymi liczne znajomości w wydawnictwie, w którym wydawała swoje książki, moim skromnym zdaniem nie było na miejscu. Co poniektórzy bowiem mogli to źle odebrać.
Wracając do coacha, przyznanie się do tego, że ktoś nami steruje, przez niektórych poczytywane jest jako wyjątkowy akt odwagi, przez innych, akt desperacji. Jakby tego nie ubrać w słowa i jakiej by nie przypisać coachowi roli, świadczy to przecież o naszej słabości. O tym, że nie stać nas na indywidualność… albo boimy się ją okazywać. Że wstydzimy się swojej niedoskonałości, która w jakiejś części w każdym człowieku przecież jest. Nie ma ludzi idealnych.
- Coach to taki wielki manipulator – odpowiedziałam ściszonym głosem pytającej mnie pani. – To takie kilka w jednym: rodzice, ksiądz, nauczyciel, psycholog, sąsiadka. W wielkim skrócie to ktoś, kto mówi nam, jak mamy wyglądać i jak się zachowywać.
Pani obrzuciła mnie zdziwionym i pytającym wzrokiem, jakby czekała na dalsze wyjaśnienia, ale nie doczekawszy się ich, cicho westchnęła.
- Ooo! To ja dziękuje bardzo! Mam ich koło siebie wystarczająco dużo – niemal jęknęła moja rozmówczyni, dodając: -  Nie chciałabym mieć jeszcze kolejnego. I w dodatku słono płacić mu za usługę.
Wieczór autorski pani Magdaleny przebiegał w miłej atmosferze. Pani opowiadała o sobie, swoich rodzicach, mężu, dzieciach i znajomych w sposób bardzo zabawny, przez co atmosfera na sali była luźna i przyjemna. Na swoim koncie miała całkiem sporo wydanych książek. Jak się potem okazało, pisanych prostym, dowcipnym językiem, co też poczytałam jej za plus. We współczesnym świecie, ludzi zagonionych i zapracowanych, jest to bardzo ważne. Mało kto bowiem ma ochotę sięgnąć po ciężką, dołującą lekturę. Czytelnicy mają dość własnych zmartwień i nie chcą żyć jeszcze zmartwieniami obcych, w dodatku wymyślonych osób. Nie chcą zastanawiać się, co autor miał na myśli. Nie mają na to czasu ani chęci. A poza tym, przecież i tak niekoniecznie są w stanie odgadnąć, co tak naprawdę autor czuł i jaki chciał, bądź nie, pozostawić przekaz. Większość z nich pisze jedynie dla pieniędzy. I nie należy gorszyć się z tego powodu. Trzeba przecież z czegoś żyć.
Pani Magda też coś o tym wspomniała. W moich oczach dostała za to kolejny plus. Nie lubię, gdy ktoś ściemnia. Pani Magda nie ściemniała. Także w sowich książkach. Pisze jak jest. Przy czym lekko i przyjemnie. Zadowolona więc wróciłam do domu i jeszcze tego samego dnia zagłębiałam się w lekturę, „Awarię małżeńską”, napisaną przez ową autorkę wspólnie z jej koleżanką. Było już trochę późno, więc wiele nie zdążyłam przeczytać, ale postanowiłam wrócić do lektury zaraz następnego dnia z rana. Zanim jednak na dobre rano zdołałam pozbierać się po niezbyt dobrze przespanej nocy i „rozkręcić się”, zadzwoniła do mnie jedna ze znajomych, która też tego dnia była na spotkaniu autorskim z panią Magdą.
- Zwróciłaś uwagę, co powiedziała do mnie pisarka, kiedy kupowałam u niej „Szkołę żon” i wpisywała mi dedykację? – spytała jakimś dziwnym, jakby niezadowolonym głosem.
- Tak, pamiętam. Spytała, czy oby na pewno chcesz kupić tę książkę – odparłam. – Bo jej zdaniem jest mocno erotyczna…
- No tak. A ja przecież jestem już stara baba!
- Może bała się, że będziesz zgorszona…
- Właśnie! A niby czemu miałabym być zgorszona? Fakt, że jestem, być może, starsza od jej matki, nie znaczy jeszcze, że nie jestem już kobietą i nie czuję tego samego, co wszystkie inne kobiety – moja znajoma sprawiała wrażenie wyraźnie oburzonej.
Pamiętam, że na pytanie autorki, odpowiedziała wtedy żartobliwie, iż niby chce sobie przypomnieć, jak to dawniej było. Bo co niby miała jej odpowiedzieć? Młodym ludziom wydaje się, że na starość ludzie nie mają już żadnych uczuć ani chęci, przynajmniej w tej dziedzinie życia. Ale patrząc na to z boku, skąd mają to wiedzieć, skoro jeszcze nie są starzy.
Sama nie jestem już młoda, ale z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że w tej kwestii nic się nie zmienia z biegiem lat. Czasem wręcz bywa odwrotnie. Kiedy już pewne rzeczy z jakichś powodów nie są osiągalne, ma się na nie jeszcze większą ochotę. Albo przynajmniej myśli się o nich z nostalgią. Nasza pani Magda będzie musiała pożyć jeszcze parę lat, żeby to zrozumieć. Tymczasem moja znajoma kontynuowała swoją rozmowę:
- To, że w czasach naszej młodości nie wolno było nam o tych sprawach mówić, nie znaczy, że jesteśmy z innego świata. A tak odbiera nas młodsze pokolenie.
Na koniec przyczepiła się do ubioru biednej pani Magdy, choć ja nie widziałam w tym nic złego.
- Na wieczór autorski mogłaby założyć coś elegantszego – stwierdziła znajoma. – Czy przystoi ubrać się na taką okazję w czarny, powyciągany tshert? I w buty adidasy? – pytała.
- Moja droga, wspomniała, że od tygodnia jest w trasie i ma po kilka spotkań dziennie. Nie dziw się więc, że wybrała luźny strój – próbowałam ostudzić krytykę znajomej. – Chyba nie byłaby w stanie od świtu do nocy biegać w szpilkach i eleganckich ciuchach. To strasznie niewygodne.
- Może i masz rację, ale irytuje mnie to – przyznała. – To jest lekceważenie czytelników…
- A tam! Zaraz lekceważenie – powoli zaczynała irytować mnie ta rozmowa.
- A nie? Nawet nie była w stanie wymienić nazwy miejscowości, w której obecnie się znajdowała – dodała.
Akurat w tej kwestii trudno było się z nią nie zgodzić. Czasem można pomylić się w wymowie nazwy miejscowości i jest to jak najbardziej wybaczalne. Ale niewybaczalnym jest, kiedy zaproszony gość myli się kilka razy z rzędu. „Brenna, Górki, Skoczów” – w pewnym momencie autorka usiłowałaś sobie przypomnieć, gdzie aktualnie się znajduje.
- Jasienica – podpowiedziała jej któraś z czytelniczek na sali.
Znajoma nadal nie odpuszczała.
- Nie powiesz mi, że to jest zwykłe bieganie za pieniądzem – mówiła do słuchawki. – A poza tym one, te pisarki, wszystkie teraz są takie same!
- Jak to? – nie rozumiałam, do czego zmierza.
- Nie mogłam spać w nocy. Jak to na starość – szybko mi wyjaśniła. - Przeczytałam więc tę książkę od deski do deski.
- I? – Spytałam, oczekując, że w końcu usłyszę coś dobrego, co prawda po niewyspanej koleżance nie należało się wiele spodziewać, ale jednak.
- Fajna – skwitowała krótko. – W sumie podoba mi się. Taka trochę w stylu chichichi - chachacha, ale może być. Tyle że jutro nie będę pamiętała, czy napisała ją pani Witkiewicz, czy pani Michalak, czy też pani Grochola, albo jeszcze ktoś inny, im podobny, równie uchachany. W ogóle nie będę pamiętała, o czym była ta książka. One wszystkie piszą tak samo i o tym samym. Grochola przetarła im ścieżki i teraz wszystkie tak piszą.
- To się nazywa naśladownictwo – tłukłam jej do głowy. - Funkcjonuje od lat w każdej dziedzinie, nie tylko w sztuce. W życiu w ogóle. - Grunt, że fajnie piszą i chce się sięgać po ich książki – podsumowałam znajomą i tym samym wszystkie panie pisarki.
 - A wracając do twoich zarzutów, każdy ma jakiś sposób na życie. Jedni szyją buty, inni piszą książki. Zawsze znajdzie się ktoś, kogo coś będzie uwierać – powiedziałam na koniec rozmowy ze znajomą, malkontentką.
No cóż, niestety tak już jest, że jak ktoś chce się do czegoś doczepić, to zawsze znajdzie sobie jakiś powód. Grunt, to nie szukać dziury w całym. I pozwolić ludziom robić to, co lubią.

sobota, 7 maja 2016

Nie ozusowany tort - felieton

Czasem ręce same opadają. Zwłaszcza, kiedy słyszy się takie rozmowy jak ta, którą zmuszona byłam wysłuchać, czekając na swoją kolej do lekarki.
Pacjentów oczekujących w przyszpitalnej przychodni na przyjęcie do lekarki było sporo. Czyli norma. Nie to jednak mnie martwiło. O wiele gorsze, przynajmniej moim zdaniem, zwykle w takich przypadkach jest zgoła coś innego. Rozmowy o chorobach prowadzone pomiędzy oczekującymi. Czasem pacjenci z braku innego zajęcia czują przemożną chęć zwierzenia się komuś ze swoich trosk, tudzież dręczących ich chorób. Najczęściej sąsiadowi z kolejki, i to z detalami. Jest to dla mnie niezrozumiałe. Mało mnie obchodzi, że jakiś, dajmy na to starszy pan, co piętnaście minut musi biegać do toalety, bo ma chore nerki albo prostatę. Na Boga, nie chcę też wiedzieć, jak zakładano cewnik nieznanej mi pani podczas jej ostatniej operacji, albo jak przebiegała kolonoskopia jeszcze innej osoby. Są też opowieści o toczonej, bądź przegranej walce z rakiem i o tym, jak inni żegnali się z tym światem.
Tego dnia, widząc, że kolejka oczekujących jest dość spora, miałam prawo mieć słuszne obawy, że prawdopodobnie znów ktoś zechce pociągnąć ten temat, a bardzo nie miałam na to ochoty. Ucieszyłam się więc, kiedy siedzące obok mnie na krzesłach dwie panie w wieku sześćdziesiąt plus uznały za stosowne poruszyć inny temat. Tyle że ucieszyłam się przedwcześnie, bowiem szybko okazało się, iż ów temat był równie męczący. W poczekalni panowała względna cisza, ale kobiety rozmawiały na tyle głośno, że wszyscy w niej obecni bezwzględnie musieli ich usłyszeć. Jedna z nich koniecznie musiała ponarzekać, a właściwie pożalić się na pracodawcę swojego wnuczka.
- Patrz pani! – zwróciła się do swojej rozmówczyni. - Młody chłopak, dopiero co przysposabia się do życia, a już na starcie spotyka go tyle chamstwa i wyzysku – relacjonowała kobiecie obok niej, stopniując napięcie. – Na dzień dobry oskubali go z pieniędzy jak nic! Tych pracodawców to teraz powinno wieszać się na latarniach! – nie przebierała w słowach. – Oszukują na każdym kroku! Śmieciowe umowy, marne płace, Zusu nie płacą. A jak zapłacą to tylko za pół etatu. A drugie pół na czarno! Jednym słowem wyzysk przez duże W! Pani wie, ile dostał na godzinę mój wnuk, Jarek? – Pytała swojej sąsiadki, choć niby skąd kobieta miała wiedzieć, jak jeszcze nawet nie zdążyła dowiedzieć się, jaką wykonuje pracę.
- Dziesięć złotych na rękę! Pani słyszy?! Dziesięć złotych! Złodzieje jedne! – pokrzykiwała. – Reszta idzie do ich kiesy! I pewnie jeszcze podatków nie płacą!
Jakiś pan w sile wieku uznał za stosowne wtrącić się do rozmowy i uświadomić nieszczęsnej kobiecie, że gdyby ZUS i skarbówka nie ograbiliby pracodawcy, to jej biedny Jarek dostałby drugie tyle, a może i trzecie. Ale kobieta nie przyjmowała tego do wiadomości. Ktoś inny więc przyszedł w sukurs mężczyźnie. Dyskusja rozgorzała na dobre. Pewnie trwała by jeszcze długo, ale z gabinetu nieoczekiwanie pani wyszła doktor i ku niezadowoleniu wszystkim oznajmiła, że musi zrobić sobie małą przerwę, bo jest po nocnym dyżurze. Kawa miała postawić ją na nogi. Odpuszczono więc pracodawcom, a zajęto się rozmową na temat służby zdrowia. Dodam, że równie ciekawej. Ale że temat to ogólnie znany, więc niebawem rozmowy przycichły. Niestety, kobieta, babcia Jarka, chyba tego dnia była w transie, bo nie zamierzała ucichnąć. Szybko znalazła kolejny temat do rozmowy ze swoją sąsiadką z kolejki. Tym razem o pieczeniu ciast. Konkretnie przechwalała się, jakie to niby piecze przepyszne torty. Do głowy by mi nie przyszło, że taki z pozoru niewinny temat może okazać równie drażliwy. Tymczasem kobieta „nadawała”.
- Da pani wiarę, wszyscy w okolicy przychodzą do mnie i proszą, żeby upiec im tort. A to na imieniny, a to na urodziny, a to ślub, a to jakaś rocznica. Stale mam pełne ręce roboty.
Wynikało z tego, że siedząca na sąsiednim krześle pani nie znała owej kobiety, ale tamta była tak przekonująca, że chcąc nie chcąc musiała dać jej wiarę.
- Dobrze, że mam emeryturę i sporo wolnego czasu, bo gdyby nie to, to nie wiem, kiedy kładłabym się do łóżka, i czy w ogóle – kontynuowała babcia kucharka. – Od dwóch tygodni nie mam chwili odpoczynku. Codziennie piekę po kilka tortów. Tyle mam zamówień!
- Ma pani tyle siły? – spytała jej rozmówczyni, dziwiąc się, i całkiem słusznie, bo to przecież ogrom pracy.
- Mam i nie mam! – odparła. - Sąsiadka mi pomaga. Przychodzi codziennie na osiem godzin. Jak jest więcej zamówień, to zostaje dłużej.
- Tak bezinteresownie? – dopytywała się owa kobieta.
- No, nie całkiem – przyznała. – Nagradzam ją tortem, albo jakimś ciastem. Ma przecież rodzinę, czasem ktoś do niej wpada.
- O Boże! – wymsknęło mi się! – W życiu bym się tak nie poświęcała! Za jeden tort, cały tydzień pracy? Ile może kosztować taki tort? Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt złotych? – pytałam bardziej siebie niż ją. - A ciasto jeszcze mniej… Przepraszam, to ile ona dostaje na godzinę? Jakieś dwa złote? – spytałam.
Moje pytanie było czysto retoryczne, ale nie była w stanie na nie opowiedzieć. Patrzyła na mnie swoimi wielkimi oczami, które zdawać by się mogło, zaraz wyskoczą z oczodołów i poszybują na orbitę. A potem upadną z impetem wprost na moją biedną głowę i wyparzą w niej dwie wielkie dziury. Żebym sobie zapamiętała raz na zawsze, że nie zadaje się takich kłopotliwych pytań. A już na pewno nie w obecności innych osób. Reakcja pacjentów była do przewidzenia. Ich oczy zrobiły się równie okrągłe i wielkie jak u kobiety. Na domiar tego, błyszczące z ciekawości. W poczekalni zapanowała przejmująca cisza. Ale tylko na chwilę, bowiem mężczyzna, ten sam, który wcześniej usiłował oświecić kobietę w kwestii ZUS-u i skarbówki, nagle wypalił jak z dwururki, bez ostrzeżenia.
- Rozumiem, że odprowadza pani ZUS, że nie wspomnę o pracownicy…
Tego było już za wiele dla kobiety. Nagle wstała, wyprostowała się jak strzała i ryknęła z całych sił:
- A co pan sobie myśli! Że, ile ja na tych tortach zarobię?! Że mnie stać na ZUS i skarbówkę? – krzyczała z całych sił. Wy, to byście wszystko ozusowali!
Trudno było zgadnąć, kogo konkretnie miała na myśli. „Wy” to taka dziwna bezosobowa forma. Niby bezosobowa, bo po drugiej stronie stoi zawsze ktoś, kto nam z reguły nie pasuje. Ale jego imienia najczęściej się nie wymienia. Wy w czymś przeszkadza. Czasem w zwykłym funkcjonowaniu. Innym razem tylko w myślach. Ale Wy musi być. Wy jest bardzo ważny. W przypadku kobiety posłużył do wylania swoich żali. Pod Wy z pewnością nie krył się ów mężczyzna, ale zdenerwowana kobieta mierzyła w niego palcem, jakby chciała przeszyć go nim na wylot.
- A co? Ze skarbówki pan jest?!
- Ależ nie… Ja tylko chciałem pani coś uświadomić…
- Lepiej się pan nie mieszaj!
Mężczyzna machnął tylko znacząco ręką i zakończył dialog, nie widząc w tym dalszego sensu.
Za to we mnie nagle wstąpił jakiś duch, którego też nie umiałam nazwać z imienia, ale duch podpowiadał mi, żeby uświadomić kobiecie to, czego ona nie jest w stanie zrozumieć. Próbowałam żartobliwym tonem, przywdziewając uśmiech na twarzy, który miał potwierdzać, że to nie jest napaść. Jedynie drobna uwaga.
- Nie ma pani zarejestrowanej firmy – wzruszyłam ramionami. -  Z pewnością nie płaci też Zusu ani podatków. Podobnie jak nie płaci pani swojej sąsiadce, która jak sama pani przyznała, pracuje po osiem, czasem i więcej godzin dziennie. Ale za upieczone torty zwija kasę do swojej kieszeni. Tylko i wyłącznie swojej – mój ton powoli z żartobliwego robił się coraz bardziej poważny. Uświadomiłam sobie bowiem, że w gruncie rzeczy mam do czynienia z niezwykle przebiegłą kobietą. W dodatku hipokrytką.
- Czyli okrada pani państwo i swoją sąsiadkę. Wynika z tego niezbicie, że jest pani jak ten pracodawca wnuczka. Tyle że o wiele gorsza – tłukłam do głowy kobiecie, przy ogólnym potakiwaniu i poparciu pozostałych słuchaczy.
Nie spodziewałam się, że słysząc to, kobieta wystrzeli z poczekalni jak torpeda. Ale nie powiem, żeby mnie to zmartwiło. Owszem, byłam niemiła. Może nawet bezwzględna. Ale musiałam jej to powiedzieć. Może w końcu coś zrozumie. Chociaż, kto wie. Może niekoniecznie.
Po chwili jednak poczułam wyrzuty sumienia. Jakby nie było, z pewnością miała marną emeryturę. Przynajmniej tak wspomniała. Trudno mieć jej za złe, że chciała jakoś do niej dorobić, żeby po prostu móc z czego żyć. Nawet podzieliłam się swoimi przemyśleniami z kobietą, która była jej bezpośrednią, cierpliwą słuchaczką. Usłyszeli to jeszcze inni oczekujący pacjenci.
- Przez ten ZUS i skarbówkę wszyscy zaczynamy powoli wariować – podchwycił temat jakiś młody mężczyzna. – Trudno już się czasem połapać, kto kogo bardziej okrada. Błędne koło. A tu ciągle słyszy się, że jeszcze to i jeszcze tamto trzeba ozusować! A baty zbierają pracodawcy… Zwłaszcza ci uczciwi, którym trudno związać koniec z końcem. Nieuczciwi i tak zawsze wyjdą na swoje. Mają przecież kasę i znajomości. Wiem, co mówię, bo sam prowadzę firmę. Trzeci rok. Jeszcze nie dorobiłem się na tyle, by móc zapłacić pracownikom tyle, ile by oczekiwali.
Po chwili druga z kobiet weszła do gabinetu lekarki. Kiedy go opuszczała, pożegnała się ze mną i z innymi zwyczajowym do widzenia. Na odchodnym wspomniała:
- No, to ja już spadam! Spieszę się. Muszę uszyć jeszcze dzisiaj trzy spódniczki.
- Wszystkie trzy dla pani? – spytał rozbrajająco młody człowiek.
- Nie. Znajome u mnie zamówiły. Kiedyś pracowałam jako krawcowa – powiedziała i wyszła.
- Pewnie też nie ozusowane – wtrącił żartem starszy jegomość.
A mnie doszedł kolejny temat do rozmów, którego należałoby unikać jak ognia. Zwłaszcza w kolejkach do lekarzy. Ale nie tylko. Między nim a opowieściach o czyichś chorobach postawiłam znak równości. Oba wywołują skrajne emocje.
Jakiś czas później potrzebowałam tort na pewną okoliczność. Sama nie umiem upiec, pomyślałam więc o mojej dobrej znajomej. Piecze wyśmienite. I zapłaciłabym o wiele taniej niż w cukierni. Na pewno by mi nie odmówiła. Ale jest jeden problem. Tym sposobem, cha, cha, dobre sobie (!), sama nakłaniałabym ją do pracy na czarno...

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

ZAŚPIEWAM CI LOSIE PIOSENKĘ

Pozostało gdzieś w tyle chwil tyle
za nami
przed oczami cień nocy
wspomnienie dnia
myśli schodzą lawiną i giną
po prostu
rozpędzona machina
w nieznane gna
jutro spojrzysz mi w oczy, zaskoczysz
jak zawsze
zmącisz spokój mej duszy
ot, taka gra
wisieć będziesz nade mną, przede mną
codziennie
nie wiadomo jak długo
i co mi dasz
zbierzesz losie jak zwykle pokłosie
swej pracy
możliwie ile się da
i tak to trwa
la, la, la, la
i tak to trwa
la, la, la, la…
Zaśpiewam ci, losie, piosenkę
a ty chwyć mnie do tańca pod rękę
zatańczymy ze sobą walczyka
tylko, losie, mi znowu nie fikaj
la, la, la, la
niech tak to trwa
la, la, la, la
nich tak to trwa

czwartek, 7 kwietnia 2016

Wirtualne ciasteczka - felieton

Za oknem padał deszcz. Kwietniowa aura nie zachęcała do wyjścia z domu. Postanowiłam więc usiąść przed komputerem i trochę pobuszować w Internecie. Powoli trzeba było przymierzyć się do wakacyjnego wyjazdu i poszukać turystycznych ofert. Znalazłam nawet kilka interesujących. W sam raz na naszą kieszeń. Skopiowałam potrzebne linki, by móc skonsultować oferty z mężem po jego powrocie z pracy. Potem sprawdziłam jeszcze to i owo. Na porządku dziennym było też zerknięcie w małe okienka-zdjęcia, pojawiające się po prawej stronie ekranu monitora, bezpośrednio na samej górze, czasem na dole, w zależności od portalu. Tak zwane cookies, czyli ciasteczka. Przedstawiały buty, sukienki, biżuterię i inne precjoza. Pojawiały się i znikały. Z czasem ustępowały miejsca innym przedmiotom, które wzbudziły moje zainteresowanie. Mogłam w wielkim skrócie zobaczyć niemal wszystko to, czego ostatnio szukałam, przeglądając Internet.
Przyznaję, czasem kupuję coś w Internecie, a czasem tylko podglądam, co jest modne w obecnym sezonie. Szukam podpowiedzi, co warto kupić, a czego absolutnie należy unikać. Jak wszyscy użytkownicy Internetu. Ale irytuje mnie, kiedy pozostali użytkownicy komputera poprzez owe ciasteczka natychmiast muszą o tym wiedzieć, znać wszystkie odwiedzane przez mnie „internetowe ścieżki”.
Moje zdanie w pełni podzielała przyjaciółka Baśka. Tego dnia starym zwyczajem wpadła na kawkę.
- Wyobraź sobie, że ostatnio oberwałam za to od szefa w pracy – pożaliła się. – Znalazł w moim komputerze kilka ciasteczek „zdrajców”, które nijak nie można było pokojarzyć z wykonywaną przez mnie pracą.
- No i słusznie, że oberwałaś! – nie żałowałam jej. – W pracy się pracuje, a nie buszuje po Internecie.
- Tyle że akurat z pozostałymi pracownicami szukałyśmy prezentu dla odchodzącej na emeryturę koleżanki…. – tłumaczyła się.
Nie miałam powodu jej nie wierzyć, co nie znaczy, że ją rozgrzeszałam. I niezrozumiałe dla mnie było, dlaczego robiła to w pracy, skoro miała świadomość, że szef czasem zagląda do ich służbowych komputerów. Ale przyjaciółka miała na to swoje wytłumaczenie.
- Chciałyśmy wszystkie wspólnie to skonsultować, więc wysyłałyśmy do siebie linki... No i nie dość, że szef mnie zwymyślał przed wszystkimi, to jeszcze Marysia dowiedziała się, czego dla niej szukamy – biadoliła Baśka.
Rzeczywiście głupio wyszło, ale nie zamierzałam się przejmować narzekaniem Baśki. Zwłaszcza że do drzwi zapukał Michał, mój kuzyn, więc pobiegłam je otworzyć. Przywitał się z nami i dołączył do grona delektujących się kawą i ciasteczkami. Tymi realnymi, kupionymi w pobliskim sklepie.
- Częstujcie się – zachęcałam ich. – Są naprawdę wyśmienite!
- Rzeczywiście, choć tuczące – przyznała Baśka, która nie byłaby sobą, gdyby nie pogrymasiła. I jak zwykle dodała: – Znowu mi przybędzie trochę tłuszczyku po bokach. Ale przynajmniej „nie leżą na wątrobie”, jak te wirtualne.
Michał nie zrozumiał jej komentarza, więc musiałyśmy mu wytłumaczyć, dlaczego ciasteczka stały się solą w oku Baśki, a po trochę i moim.
- Cha, cha! - Roześmiał się nagle. – Ja to mam większy problem!
Potem opowiedział, co odkryła jego żona.
- Dopóki szukałem w Internecie elektroniki, części do samochodów i takich tam drobiazgów, wszystko było w porządku. Ale nie chcecie wiedzieć, jak zareagowała, kiedy zacząłem odwiedzać strony dla dorosłych.
Prawdę mówiąc chciałyśmy wiedzieć. Ale Michał, rozbawiony, nie za bardzo był w stanie mówić. W każdym razie mówił nieskładnie, nadrabiając gestykulacją rąk.
- Nie mów! – Chichotała Baśka, a ja razem z nią. – Na widok takich „ciasteczek” z pewnością wpadła w furię.
Obie doskonale wiedziałyśmy, że kto jak kto, ale żona Michała jest straszną zazdrośnicą. Ale żeby zaraz wściekać się o to, że Michał ogląda w necie pornostrony? Było to dla nas niezrozumiałe. Zrozumiałyśmy, że jej reakcja jednak była adekwatna do sytuacji, kiedy kuzyn uznał za stosowne do czegoś się jeszcze przyznać.
- Pech chciał, że wcześniej szukałem w necie prezerwatyw… Można je tam kupić o wiele taniej.
I wszystko jasne! Naszym śmiechom nie było końca. Kiedy wreszcie emocje opadły, wspólnie uznaliśmy, że wirtualne ciasteczka w niektórych sytuacjach mogą nam bardziej zaszkodzić niż te realne. Michał dodał, że po tym, jak się wszystko wydało, na widok wirtualnych ciasteczek do dziś go mdli. I jest namacalnym dowodem na to, że wtedy nie tylko podskoczył mu cukier, ale też, bez dwóch zdań, wzrósł mu poziom adrenaliny i cholesterolu. No cóż, nie od dziś wiadomo, że stres szkodzi zdrowiu.
Suma summarum: Wszyscy je uwielbiamy, ale jakie by one nie były, zawsze mogą zaszkodzić.


poniedziałek, 4 kwietnia 2016

PRZEZ RÓŻOWE OKULARY

Bywa że mnie wszystko męczy
drażni, nuży, irytuje
stres zatruwa myśli, duszę
siadam wtedy w ciemnym kącie
i jak mantrę wciąż powtarzam
że już pora
coś z tym w końcu zrobić muszę

przez różowe okulary
spojrzeć na świat chciałoby się
on co prawda dalej szary
lecz inaczej widzi go się
wzrok oszukać łatwo da się
lecz nie duszę
ona temu nie da wiary

piątek, 4 marca 2016

KTOKOLWIEK WIDZIAŁ, KTOKOLWIEK WIE

Poszukiwana:
moja młodość

Wiek
:
około dwadzieścia pięć lat
przed sobą życia spory szmat

Wzrost:

taki sobie, średni, nieduży
mniejszy po każdej życiowej burzy

Oczy:
zależy; często zdziwione
ni to niebieskie, ni to zielone

Znaki szczególne
:
uśmiech na twarzy i wzrok sokoli,
dobry stan zdrowia, nic ją nie boli,
rozwiane włosy, brak oznak siwizny,
serce i dusza bez żadnej blizny

Ubrana:

zwiewnie w kolorach lata
żółty kapelusz tonący w kwiatach
błękitną suknię jak niebo w maju
w kieszeni bilet prosto do raju…

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie
niech sobie mówi o niej, co chce
minęło wprawdzie tyle już lat
lecz może jest gdzieś po niej choć ślad…


piątek, 26 lutego 2016

ZNÓW POSZŁO NIE TAK

Ażeby tak choć raz
upić się ze szczęścia…
ba, trzeba mieć powody,
koligacje, wejścia,
bo, gdy ma się chody
to i szczęście sprzyja.
Niestety, ja nie mam,
więc szerokim łukiem
szczęście mnie omija.
Ale zawsze można
upić się z rozpaczy.
Smutek zwykle znika,
kiedy dno zobaczy…

niedziela, 7 lutego 2016

FOTOLOTEK

Tak na chybił trafił
wrzuciłeś do sieci
wiele różnych fotek
po prostu, jak leci

ruszyła machina
wspomnień, myśli, marzeń
jeden wielki tumult
historia wydarzeń

odtąd krąży info
w bębnie tego świata
pewnie ktoś wyciągnie
coś z tego po latach

nie wiesz kto i kiedy
w dobrej czy w złej wierze
nagle cały spokój
w mig tobie odbierze…


środa, 3 lutego 2016

Lepiej być hipokrytą - felieton

Krystyna i Mateusz rzadko nas odwiedzają. Ale jak już wpadną, długo nie mogę dojść do ładu ze swoimi myślami. Dzisiaj było podobnie. Byłam akurat sama w domu, kiedy złożyli mi wizytę.
- Byliśmy w Cieszynie, więc wstąpiliśmy po drodze – szczebiotała Kryśka ledwo przekroczywszy próg domu.
Nie wiedziałam, czy mam się cieszyć, czy martwić z ich wizyty. Krystynie i Mateuszowi zwykle nic się u nas nie podoba. Jak nie kolor ścian, to zasłony. Jeśli nawet nie zasłony, to serweta na stoliku albo wazon. Czasem kawa jest nie taka jak oni przywykli pić, to znów herbata. Albo jeszcze coś innego. Czasem mam ochotę oddać im pięknym za nadobne. I dziwię się sama sobie, że jeszcze dotąd tego nie zrobiłam. Nie przypuszczałam, że tego dnia jakoś samo tak wyjdzie…
Tego dnia na odmianę nie spodobał im się nasz kot.
- Dlaczego on taki brudny? – Spytał Mateusz, niemiłosiernie krzywiąc się na jego widok, a Kryśka odganiała się od niego, niczym diabeł od święconej wody.
- Właśnie wrócił ze swojej kociej wędrówki po okolicy. A jak wiadomo deszcz (ze śniegiem) dopiero co przestał padać. Na zewnątrz straszne błoto… - usiłowałam go usprawiedliwić.
Nie wiem, czemu tłumaczyłam się za kota i za brzydką pogodę za oknem. Przecież moi znajomi są na tyle inteligentni, tak myślę, że powinni zauważyć, jak wygląda wszystko dookoła. Mateusz jednak nie odpuszczał.
- Na twoim miejscu nie wypuszczałbym go na zewnątrz – zasugerował.
Jasne! Przecież to wiejski kot. Załatwia się poza domem. Niestety, nie wiem, jak mu wytłumaczyć, że mógłby skorzystać z toalety. Zresztą, nawet bym nie chciała, żeby siadał na desce klozetowej. Fuj!
Na szczęście kot w miarę szybko stracił zainteresowanie znajomych, bo przecież po to do mnie przyjechali, żeby gównie skupić je na sobie. Kryśka dodała jedynie, że gdyby był czysty, to ona chętnie przyłożyłaby mojego Mikiego Mateuszowi na plecy, zamiast biegać za żywokostową maścią. Bo podobno taki kot wyciąga z człowieka wszystkie choroby. A przynajmniej na pewno reumatyzm i leczy rwę kulszową. Tak przynajmniej sądzi moja znajoma.
- Byliśmy w Cieszynie, Czeskim – dodała. – Na zakupach.
Jak się potem okazało, zakupy w Cieszynie, po drugiej stronie granicy, ograniczyły się głównie do kupienia właśnie osławionej maści żywokostowej. Czeska podobno jest najlepsza, tak uważa Mateusz. Na chory kręgosłup, bolące mięśnie i reumatyzm. Wpadli zaś do mnie po to, żeby się pochwalić swoim nowym zakupem. Meblami z drewna.
- Zrobione na zamówienie – tłumaczyła Kryśka. – Z porządnego drewna. Wszystkie, jak jeden. Od  trzech komód, dwóch kanap, po stół i stołki – chwaliła się.
Małżonek Kryśki nie omieszkał dodać, że nie stać ich na wydawanie pieniędzy na byle co. A te, dębowe, są niezwykle solidne i przetrwają lata, a może i wieki. Drewno przecież nie ma sobie równych.
- Zauważ, ile lat przetrwały drewniane meble na zamkach!  Bo są porządne! Nie z jakiejś sklejki czy plastiku –  pysznił się, próbując wymieniać ich zalety i porównując je do swoich, sądził zapewnie, że i z ich meblami będzie podobnie.
Miałam ochotę napomknąć, że do tych mebli dobrze byłoby jeszcze dokupić zamek, ale na szczęście w porę ugryzłam się w język.
Na koniec uparli się, że muszę je koniecznie zobaczyć. Zaproponowali, że zabiorą mnie z sobą do Bielska-Białej, gdzie mieszkają, a potem Mateusz odwiezie mnie z powrotem do domu. A jeśli nawet nie, to zamówią mi taksówkę na ich koszt.
Propozycja była kusząca, więc dałam się namówić. Potem żałowałam. Ale trudno! Pojechałam.
Meble jak meble. Ładne. Trochę jak na mój gust zbyt „ciężkie”, przytłaczające, ale ogólnie dobrze wykonane. Mateusz stale powtarzał, że z pewnością wytrzymają wieki i będą dla następnych pokoleń.
- No nie wiem – w pewnym momencie wyraziłam swoje wątpliwości. – Ja tam wolę, żeby przedmioty zbyt długo nie wytrzymywały. Przynajmniej mam okazję wymienić na nowe. Tym samym podążyć z duchem czasu, za modą. Poza tym, jedno i to samo szybko się nudzi…
Delikatnie wyraziłam też swoje obawy na temat tego, czy oby następnym pokoleniom będą się podobały. Wspomniałam coś o nowoczesnych, a nawet kosmicznych technologiach, choć w gruncie rzeczy mam mgliste o tym pojęcie. Obecne przy rozmowie ich nastoletnie dzieci natychmiast podchwyciły temat.
- Obojgu z Markiem bardziej podoba nam sie szkło, aluminium, stal, ceramika – zdradziła Jagoda. – To nie nasze klimaty!
- Fajnie jest, jak coś można poskładać, zamienić na coś innego, wykorzystać na różne sposoby. O takich drewnianych meblach raczej powiedzieć tego nie można – zawtórował jej Marek.
Mateusz słysząc to poczerwieniał na twarzy. Krystynie też zrzedła mina. Wyraźnie nie spodobało im się, że nie podzielamy ich gustu. Tym bardziej, że oboje z żoną wydali na nie górę pieniędzy. Dla nich była to wielka inwestycja, poczyniona w pewnym sensie także w przyszłość swoich dzieci. Szkoda tylko, że nie zapytali ich o zdanie.
Nikt nikogo nie chciał urazić, a wyszło jak wyszło. Zrobiło się trochę nieprzyjemnie. Zaczęłam więc spoglądać na zegarek, dając tym do zrozumienia, że pora wrócić do domu.
- Przepraszam was, każdy ma inny gust. Nie możecie mieć pretensji do swoich dzieci. Ani do mnie. Przyznaję, meble są solidne i ładne. Ważne, że wam się podobają. I cieszcie się nimi tak długo jak się da! – próbowałam ratować sytuację.
Niestety, najwyraźniej mi się nie udało. Chwilkę później, gdy wspomniałam, że chciałabym wracać, Mateusz nagle sobie o czymś przypomniał.
- Chyba nie będę mógł cię odwieźć do domu. Zapomniałem, że za godzinę mam zebranie w firmie – poinformował mnie lakonicznie i czym prędzej gdzieś się ulotnił.
Krystyna zaś nieoczekiwanie oznajmiła mi, że wprawdzie może zamówić mi taksówkę, ale niestety nie będzie mogła za nią zapłacić, bo zapomniała wybrać pieniądze z bankomatu. W domu ma tylko kartę, ale przecież karty mi nie da.
Rzadko korzystam z taksówek ze względów finansowych. Tym bardziej, kiedy w grę wchodzą większe odległości. Za 25 km jazdy zapłaciłabym całkiem słono. Tym sposobem zostałam bez środka lokomocji, więc musiałam zdać się na państwowe. I to aż dwa autobusy, bowiem moi znajomi mieszkają na podmiejskim osiedlu. Z dala od dworca autobusowego, skąd odchodzą autobusy w stronę mojej miejscowości. W dodatku na zewnątrz znów zaczął padać deszcz ze śniegiem. I w dodatku wiał silny wiatr. Przeziębienie murowane! Ale jakaś kara przecież mi się należała. Za głupotę. Albo to pierwszy raz przekonałam się, że nie należy głośno wyrażać swoich poglądów? I to nieważne w jakim temacie. Hipokryzja zawsze miała się dobrze. Niestety, ciągle o tym zapominam.
Po owej wizycie u znajomych pozostał mi niesmak, katar i kaszel, którego nie mogę się pozbyć do dziś. Znajomi nie odbierają ode mnie telefonów.  Bywa że  niekiedy w duchu życzę im, żeby te nieszczęsne meble zjadły im korniki! Przyznaję, czasem bywam trochę złośliwa. I nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Chyba tylko to, że jestem jaka jestem, jak większość naszych rodaków.

Jest jak jest - felieton

- A niech to wszyscy diabli! – tymi słowami przywitał mnie mój kuzyn, Michał, składając mi wizytę.
- Aha… - zaczęłam rozmowę nieco podejrzliwie, od razu domyślając się, że coś go gnębi.
- No, mów, co cię trapi – zachęcałam go do zwierzeń, sadzając przy stole i częstując kawą.
Michał rozejrzał się wokół, jakby czegoś szukał, wykrzywił usta i pokręcił nosem.
- W zasadzie nic konkretnego, ale czasy teraz takie…
- A! Czyli to, co wszystkich! – błysnęłam swoją elokwencją.
- Ty też masz wrażenie, że stale ktoś cię śledzi i podsłuchuje? – spytał dziwnie tajemniczo.
- Nie… Ale chyba wiem, do czego zmierzasz. To się podobno nazywa schizofrenia – odparłam żartobliwym tonem.
- Żartuj sobie, żartuj! A ja całkiem poważnie. No, bo jak wytłumaczyć to, że jeśli do kogo telefonuję, to ten ktoś błyskawicznie kończy rozmowę, tłumacząc się, że ma coś ważnego do załatwienia. W słuchawce zaś słychać jakieś podejrzane echo. Albo inny przykład. Wokół mnie ciągle jest mnóstwo ludzi. Snują się bez celu. Ale, gdy próbuję z kimś wdać się w rozmowę, to niemal zawsze jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nagle okazuje się, że mu się spieszy i nie ma czasu na pogawędkę?
- Czasy teraz takie. Wszyscy stale się gdzieś spieszą. Albo po prostu unikają z tobą kontaktu, bo jesteś nudziarzem – dokuczałam Michałowi bynajmniej nie złośliwie.
My już tak mamy. Ilekroć się spotykamy, nasza rozmowa przebiega mniej więcej podobnie. Trochę w niej żartów, trochę ironii, wzajemnego prześmiewania się. Ale nikt się nigdy nie obraża. Bo i po co? A poza tym, takie mamy geny. Dzisiaj też było podobnie. Szydziliśmy z siebie nawzajem.
- Nie masz czegoś rozgrzewającego do tej kawy? – spytał po chwili, zmieniając temat, tłumacząc, że na zewnątrz strasznie zimno.
- Tylko imbir i cynamon. Może być? – odparłam robiąc przy tym jak najbardziej poważną minę.
Okazało się, że jednak nie o to mu chodziło. Zdradził, że przez mróz samochód nie chciał rano mu odpalić i zmuszony był pojechać do miasta autobusem. Nie to jednak było najstraszniejsze. Na przystanku spotkał, także oczekującą na przyjazd autobusu, naszą wspólną znajomą. Awersję do owej pani przejawiał od dawna, ale tego dnia dla odmiany rozbawiła go na dobre.
- Wyobraź sobie – zaczął swoją opowieść kuzyn – Bentlejka siedziała na ławce i na głos odmawiała modlitwę różańcową. Niby nic w tym złego, ale na przystanku było jeszcze kilku podróżnych. Chciałabyś widzieć ich miny? – spytał.
- Niekoniecznie – odpowiedziałam, domyślając się ich reakcji. – Pewnie modliła się, żeby autobus szybciej przyjechał – żartowałam. – Ale zaraz, jak ty ją nazwałeś? – spytałam z zaciekawieniem.
Od razu domyśliłam się o kogo chodzi.
- Bentlejka?
- No tak. Wszyscy tak na nią mówią. Nie słyszałaś?
- Jakoś nie, ale zapamiętam – roześmiałam się.
- Bentley to samochód Ojca Dyrektora – tłumaczył z namaszczeniem, gdy ja pokładałam się ze śmiechu. - Nie wiesz, że teraz trzeba mówić szyfrem i każdy powinien mieć swój pseudonim, który utożsamiałby go z tym, czym się zajmuje i interesuje? – spytał rozbrajająco.
- Po linii partii, czy według rozdzielnika? – naśmiewałam się. – Jakiego?
Tak postawione pytanie rozbawiło mnie jeszcze bardziej.
Michał jednak nie podzielał mojej wesołości. Powiedziałabym, że wręcz zachowywał się jak małe, przestraszone dziecko i wszędzie wietrzył inwigilację.
Przyznam, że docierają do mnie wiadomości z kraju i ze świata, ze wsi oczywiście też. Pilnie śledzę Internet i telewizję oraz słucham wiejskich plotek, ale widocznie coś mnie ominęło, bo nie rozumiałam nagłej zmiany w jego zachowaniu.
- Mój drogi! Czy ty nie za bardzo przejąłeś się zmianą władzy w naszym kraju? – spytałam czysto retorycznie. - Bo jeśli tak, to pozwól, że ci przypomnę, iż nie masz na to najmniejszego wpływu.
Przypomnienie mu o tym zaowocowało wielkim obruszeniem się. Zauważyłam, że podobnie reaguje niemal każdy mężczyzna, który choć trochę interesuje się polityką. Wielu wydaje się, że najlepiej się na niej znają i od ręki znaleźliby lekarstwo na każdą bolączkę tego świata, gdyby tylko dopuścić ich do władzy. Ponadto jeden z drugim bez końca przeżywa niekończącą się traumę właśnie w związku z tym, że go do niej nie dopuszczono. Usiłowałam nawet pociągnąć ten temat, ale kuzyn nie chciał mnie słuchać. A na dowód tego, że jest tak jak jemu się zdaje, czyli wróciły dawne czasy, w zanadrzu miał kolejny przykład, a raczej pytanie.
- O naszym znajomym Zoologu, znawcy lemingów, też pewnie nie słyszałaś?
- Nie – przyznałam szczerze coraz bardziej rozbawiona.
Szybko jednak domyśliłam się, o kogo może chodzić. Był we wsi taki ktoś, kto miał niezwykły dar rozpisywania się na Facebooku na temat byłej władzy, nieustająco nazywając ich członków lemingami. Nie miałam jednak pojęcia, że w związku z tym nadano mu taki przydomek. On sam pewnie też nie był tego świadom.
To, co ja uznawałam za zabawny przydomek, Michał i jemu podobni nazywali pseudonimami, wietrząc w tym czasem niepotrzebną sensację. Nie mniej jednak zaciekawiło mnie, czy i komu nadano jeszcze jakieś mniej lub bardziej zabawne przezwisko. Michał nie dał się prosić. Sypał przykładami jak z rękawa. Okazało się, że w naszej wsi jest pani Rechotka, słynąca z głośnego mówienia i ciętego języka. Jest też Filozof, oczywiście bez pracy. Działkowiec, który nie posiadał własnej działki, ale za to interesowały go wszystkie grunty, które są we wsi do przekwalifikowania i sprzedaży. Jest pan ORMO Czuwa i pan Badyszach. Pani Coco Chanel, która pomimo swojego nieco leciwego wieku często paraduje w mini i w czerwonych szpilkach. Są oczywiście Pijusy, i to aż trzech, których głównie spotkać można w okolicach sklepów. Jest też pani Derektorka, z akcentem na pierwsze e, która zawsze marzyła, by nią zostać, ale jak dotąd się jej nie udało.
Lista była długa. Wszystkiego nie zapamiętałam, ale i tak uśmiałam się jak nigdy. Ciekawiło mnie, jaki przydomek nadano mnie. Niestety Michał nie chciał mi zdradzić. Podejrzewam więc, że nie jest zbyt miły, stąd ta konspiracja.
- A ciebie jak nazywają? Przyznaj się! – wymuszałam na Michale.
- Nie wiem. Ale jak się dowiem, dam ci znać – usłyszałam.
W gruncie rzeczy nie musi. Biorąc pod uwagę obecną sytuację w naszym kochanym kraju i śledcze zakusy kuzyna, nazwałam go Radiem Wolna Europa.


piątek, 22 stycznia 2016

PRZYJACIEL, ANIOŁ BEZ SKRZYDEŁ

Zgubiłeś skrzydła, mój Aniele
błądząc wśród sfrustrowanych dusz
zraniłeś stopy, brnąc w popiele
tlącym się żarem życiowych burz

stargane wiatrem ludzkie losy
splatałeś mocą przebaczenia
wplatając weń anielskie włosy
skręcałeś nić porozumienia

kładłeś na serce plaster miodu
gdy dzień się kończył potokiem łez
w każdej minucie pełnej zachodu
tyle poświęceń w tobie wciąż jest…

czy to dla ciebie nie nazbyt wiele
dźwigać wciąż bezmiar ludzkiej dobroci
dasz jeszcze radę, ziemski Aniele,
szarą codzienność blaskiem ozłocić?




niedziela, 17 stycznia 2016

STARE, NIEDOBRE MAŁŻEŃSTWO

On – jak komando
pokrzykujący
leniwy truteń
wymagający
ona – jak osa
zła i kąśliwa
cięta i ostra
stara pokrzywa

on – ma monopol
zawsze na rację
drżyjcie narody
i wszelkie nacje
ona – i tak się
zawsze odkuje
plotki rozpuści
zaatakuje

on nie wybaczy
jej wszystko jedno
stracili rozum
w tym całe sedno
człek bez rozumu
jest jak roślina
odarta z liści
schnie i się zgina

i tak to czas im
biegnie pospołu
wśród codzienności
i łez padołu