sobota, 7 maja 2016

Nie ozusowany tort - felieton

Czasem ręce same opadają. Zwłaszcza, kiedy słyszy się takie rozmowy jak ta, którą zmuszona byłam wysłuchać, czekając na swoją kolej do lekarki.
Pacjentów oczekujących w przyszpitalnej przychodni na przyjęcie do lekarki było sporo. Czyli norma. Nie to jednak mnie martwiło. O wiele gorsze, przynajmniej moim zdaniem, zwykle w takich przypadkach jest zgoła coś innego. Rozmowy o chorobach prowadzone pomiędzy oczekującymi. Czasem pacjenci z braku innego zajęcia czują przemożną chęć zwierzenia się komuś ze swoich trosk, tudzież dręczących ich chorób. Najczęściej sąsiadowi z kolejki, i to z detalami. Jest to dla mnie niezrozumiałe. Mało mnie obchodzi, że jakiś, dajmy na to starszy pan, co piętnaście minut musi biegać do toalety, bo ma chore nerki albo prostatę. Na Boga, nie chcę też wiedzieć, jak zakładano cewnik nieznanej mi pani podczas jej ostatniej operacji, albo jak przebiegała kolonoskopia jeszcze innej osoby. Są też opowieści o toczonej, bądź przegranej walce z rakiem i o tym, jak inni żegnali się z tym światem.
Tego dnia, widząc, że kolejka oczekujących jest dość spora, miałam prawo mieć słuszne obawy, że prawdopodobnie znów ktoś zechce pociągnąć ten temat, a bardzo nie miałam na to ochoty. Ucieszyłam się więc, kiedy siedzące obok mnie na krzesłach dwie panie w wieku sześćdziesiąt plus uznały za stosowne poruszyć inny temat. Tyle że ucieszyłam się przedwcześnie, bowiem szybko okazało się, iż ów temat był równie męczący. W poczekalni panowała względna cisza, ale kobiety rozmawiały na tyle głośno, że wszyscy w niej obecni bezwzględnie musieli ich usłyszeć. Jedna z nich koniecznie musiała ponarzekać, a właściwie pożalić się na pracodawcę swojego wnuczka.
- Patrz pani! – zwróciła się do swojej rozmówczyni. - Młody chłopak, dopiero co przysposabia się do życia, a już na starcie spotyka go tyle chamstwa i wyzysku – relacjonowała kobiecie obok niej, stopniując napięcie. – Na dzień dobry oskubali go z pieniędzy jak nic! Tych pracodawców to teraz powinno wieszać się na latarniach! – nie przebierała w słowach. – Oszukują na każdym kroku! Śmieciowe umowy, marne płace, Zusu nie płacą. A jak zapłacą to tylko za pół etatu. A drugie pół na czarno! Jednym słowem wyzysk przez duże W! Pani wie, ile dostał na godzinę mój wnuk, Jarek? – Pytała swojej sąsiadki, choć niby skąd kobieta miała wiedzieć, jak jeszcze nawet nie zdążyła dowiedzieć się, jaką wykonuje pracę.
- Dziesięć złotych na rękę! Pani słyszy?! Dziesięć złotych! Złodzieje jedne! – pokrzykiwała. – Reszta idzie do ich kiesy! I pewnie jeszcze podatków nie płacą!
Jakiś pan w sile wieku uznał za stosowne wtrącić się do rozmowy i uświadomić nieszczęsnej kobiecie, że gdyby ZUS i skarbówka nie ograbiliby pracodawcy, to jej biedny Jarek dostałby drugie tyle, a może i trzecie. Ale kobieta nie przyjmowała tego do wiadomości. Ktoś inny więc przyszedł w sukurs mężczyźnie. Dyskusja rozgorzała na dobre. Pewnie trwała by jeszcze długo, ale z gabinetu nieoczekiwanie pani wyszła doktor i ku niezadowoleniu wszystkim oznajmiła, że musi zrobić sobie małą przerwę, bo jest po nocnym dyżurze. Kawa miała postawić ją na nogi. Odpuszczono więc pracodawcom, a zajęto się rozmową na temat służby zdrowia. Dodam, że równie ciekawej. Ale że temat to ogólnie znany, więc niebawem rozmowy przycichły. Niestety, kobieta, babcia Jarka, chyba tego dnia była w transie, bo nie zamierzała ucichnąć. Szybko znalazła kolejny temat do rozmowy ze swoją sąsiadką z kolejki. Tym razem o pieczeniu ciast. Konkretnie przechwalała się, jakie to niby piecze przepyszne torty. Do głowy by mi nie przyszło, że taki z pozoru niewinny temat może okazać równie drażliwy. Tymczasem kobieta „nadawała”.
- Da pani wiarę, wszyscy w okolicy przychodzą do mnie i proszą, żeby upiec im tort. A to na imieniny, a to na urodziny, a to ślub, a to jakaś rocznica. Stale mam pełne ręce roboty.
Wynikało z tego, że siedząca na sąsiednim krześle pani nie znała owej kobiety, ale tamta była tak przekonująca, że chcąc nie chcąc musiała dać jej wiarę.
- Dobrze, że mam emeryturę i sporo wolnego czasu, bo gdyby nie to, to nie wiem, kiedy kładłabym się do łóżka, i czy w ogóle – kontynuowała babcia kucharka. – Od dwóch tygodni nie mam chwili odpoczynku. Codziennie piekę po kilka tortów. Tyle mam zamówień!
- Ma pani tyle siły? – spytała jej rozmówczyni, dziwiąc się, i całkiem słusznie, bo to przecież ogrom pracy.
- Mam i nie mam! – odparła. - Sąsiadka mi pomaga. Przychodzi codziennie na osiem godzin. Jak jest więcej zamówień, to zostaje dłużej.
- Tak bezinteresownie? – dopytywała się owa kobieta.
- No, nie całkiem – przyznała. – Nagradzam ją tortem, albo jakimś ciastem. Ma przecież rodzinę, czasem ktoś do niej wpada.
- O Boże! – wymsknęło mi się! – W życiu bym się tak nie poświęcała! Za jeden tort, cały tydzień pracy? Ile może kosztować taki tort? Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt złotych? – pytałam bardziej siebie niż ją. - A ciasto jeszcze mniej… Przepraszam, to ile ona dostaje na godzinę? Jakieś dwa złote? – spytałam.
Moje pytanie było czysto retoryczne, ale nie była w stanie na nie opowiedzieć. Patrzyła na mnie swoimi wielkimi oczami, które zdawać by się mogło, zaraz wyskoczą z oczodołów i poszybują na orbitę. A potem upadną z impetem wprost na moją biedną głowę i wyparzą w niej dwie wielkie dziury. Żebym sobie zapamiętała raz na zawsze, że nie zadaje się takich kłopotliwych pytań. A już na pewno nie w obecności innych osób. Reakcja pacjentów była do przewidzenia. Ich oczy zrobiły się równie okrągłe i wielkie jak u kobiety. Na domiar tego, błyszczące z ciekawości. W poczekalni zapanowała przejmująca cisza. Ale tylko na chwilę, bowiem mężczyzna, ten sam, który wcześniej usiłował oświecić kobietę w kwestii ZUS-u i skarbówki, nagle wypalił jak z dwururki, bez ostrzeżenia.
- Rozumiem, że odprowadza pani ZUS, że nie wspomnę o pracownicy…
Tego było już za wiele dla kobiety. Nagle wstała, wyprostowała się jak strzała i ryknęła z całych sił:
- A co pan sobie myśli! Że, ile ja na tych tortach zarobię?! Że mnie stać na ZUS i skarbówkę? – krzyczała z całych sił. Wy, to byście wszystko ozusowali!
Trudno było zgadnąć, kogo konkretnie miała na myśli. „Wy” to taka dziwna bezosobowa forma. Niby bezosobowa, bo po drugiej stronie stoi zawsze ktoś, kto nam z reguły nie pasuje. Ale jego imienia najczęściej się nie wymienia. Wy w czymś przeszkadza. Czasem w zwykłym funkcjonowaniu. Innym razem tylko w myślach. Ale Wy musi być. Wy jest bardzo ważny. W przypadku kobiety posłużył do wylania swoich żali. Pod Wy z pewnością nie krył się ów mężczyzna, ale zdenerwowana kobieta mierzyła w niego palcem, jakby chciała przeszyć go nim na wylot.
- A co? Ze skarbówki pan jest?!
- Ależ nie… Ja tylko chciałem pani coś uświadomić…
- Lepiej się pan nie mieszaj!
Mężczyzna machnął tylko znacząco ręką i zakończył dialog, nie widząc w tym dalszego sensu.
Za to we mnie nagle wstąpił jakiś duch, którego też nie umiałam nazwać z imienia, ale duch podpowiadał mi, żeby uświadomić kobiecie to, czego ona nie jest w stanie zrozumieć. Próbowałam żartobliwym tonem, przywdziewając uśmiech na twarzy, który miał potwierdzać, że to nie jest napaść. Jedynie drobna uwaga.
- Nie ma pani zarejestrowanej firmy – wzruszyłam ramionami. -  Z pewnością nie płaci też Zusu ani podatków. Podobnie jak nie płaci pani swojej sąsiadce, która jak sama pani przyznała, pracuje po osiem, czasem i więcej godzin dziennie. Ale za upieczone torty zwija kasę do swojej kieszeni. Tylko i wyłącznie swojej – mój ton powoli z żartobliwego robił się coraz bardziej poważny. Uświadomiłam sobie bowiem, że w gruncie rzeczy mam do czynienia z niezwykle przebiegłą kobietą. W dodatku hipokrytką.
- Czyli okrada pani państwo i swoją sąsiadkę. Wynika z tego niezbicie, że jest pani jak ten pracodawca wnuczka. Tyle że o wiele gorsza – tłukłam do głowy kobiecie, przy ogólnym potakiwaniu i poparciu pozostałych słuchaczy.
Nie spodziewałam się, że słysząc to, kobieta wystrzeli z poczekalni jak torpeda. Ale nie powiem, żeby mnie to zmartwiło. Owszem, byłam niemiła. Może nawet bezwzględna. Ale musiałam jej to powiedzieć. Może w końcu coś zrozumie. Chociaż, kto wie. Może niekoniecznie.
Po chwili jednak poczułam wyrzuty sumienia. Jakby nie było, z pewnością miała marną emeryturę. Przynajmniej tak wspomniała. Trudno mieć jej za złe, że chciała jakoś do niej dorobić, żeby po prostu móc z czego żyć. Nawet podzieliłam się swoimi przemyśleniami z kobietą, która była jej bezpośrednią, cierpliwą słuchaczką. Usłyszeli to jeszcze inni oczekujący pacjenci.
- Przez ten ZUS i skarbówkę wszyscy zaczynamy powoli wariować – podchwycił temat jakiś młody mężczyzna. – Trudno już się czasem połapać, kto kogo bardziej okrada. Błędne koło. A tu ciągle słyszy się, że jeszcze to i jeszcze tamto trzeba ozusować! A baty zbierają pracodawcy… Zwłaszcza ci uczciwi, którym trudno związać koniec z końcem. Nieuczciwi i tak zawsze wyjdą na swoje. Mają przecież kasę i znajomości. Wiem, co mówię, bo sam prowadzę firmę. Trzeci rok. Jeszcze nie dorobiłem się na tyle, by móc zapłacić pracownikom tyle, ile by oczekiwali.
Po chwili druga z kobiet weszła do gabinetu lekarki. Kiedy go opuszczała, pożegnała się ze mną i z innymi zwyczajowym do widzenia. Na odchodnym wspomniała:
- No, to ja już spadam! Spieszę się. Muszę uszyć jeszcze dzisiaj trzy spódniczki.
- Wszystkie trzy dla pani? – spytał rozbrajająco młody człowiek.
- Nie. Znajome u mnie zamówiły. Kiedyś pracowałam jako krawcowa – powiedziała i wyszła.
- Pewnie też nie ozusowane – wtrącił żartem starszy jegomość.
A mnie doszedł kolejny temat do rozmów, którego należałoby unikać jak ognia. Zwłaszcza w kolejkach do lekarzy. Ale nie tylko. Między nim a opowieściach o czyichś chorobach postawiłam znak równości. Oba wywołują skrajne emocje.
Jakiś czas później potrzebowałam tort na pewną okoliczność. Sama nie umiem upiec, pomyślałam więc o mojej dobrej znajomej. Piecze wyśmienite. I zapłaciłabym o wiele taniej niż w cukierni. Na pewno by mi nie odmówiła. Ale jest jeden problem. Tym sposobem, cha, cha, dobre sobie (!), sama nakłaniałabym ją do pracy na czarno...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz