zdjęcie: Pixabay
Ranek. Jak setki innych.
Ten jest zimny i biały. Wszędzie śnieg.
Na dachu, na drzewach, na polach,
przed moim gankiem,
na mojej dróżce do domu.
Trzeba ją odśnieżyć, ale nie ma komu.
Dlaczego, Boże, sama odśnieżyć się nie może?
Proszę mężczyznę, tego od pługa.
Chce na flachę. Dyżurne hasło wykuł na blachę.
Nie mam wyboru, daję mu dychę.
I jutro znowu. To na zagrychę.
Wszędzie jest biało, niemal bajecznie.
Przyznam, że wolę, by nie było tak wiecznie.
Południe. Słońce zaświecić chyba nie zdoła.
Biją dzwony na wieży kościoła.
Dlaczego tak głośno? Wytrzymać nie mogę!
A może biją na jakąś trwogę?
Nadchodzi zmrok, a potem wieczór.
Wszędzie ciemno dookoła.
I tylko śnieg rozjaśnia horyzont.
I moją dróżkę do domu,
której odśnieżyć nie ma komu.
Wyglądam przez okno.
Sypie bezlitośnie, a ja marzę o wiośnie.
Jedzie pług. Znów bulę dychę.
Na szczęście nie chciał na zagrychę.
Bije dzwon na Anioł Pański.
Przed sobą widok mam wprost niebiański.
Jeśli nie sypniesz śniegiem, Boże,
to nie zabulę jutro, być może.
Ale śnieg sypie. Ja już nie mogę!
Wiem! Dzwony biły na moją trwogę…
Kolejne dychy znikają z kieszeni,
a śnieg wciąż sypie, skrzy się i mieni...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz