Jestem niedzisiejsza. Nie pasuję do naszej polskiej rzeczywistości i nie wiem,
co z tym zrobić.
Staram się być dla każdego miła i w miarę możliwości pomocna. Nade wszystko zaś tolerancyjna, zwłaszcza wobec innych nacji, religii, osób o odmiennych poglądach i orientacjach seksualnych. Chcę żyć, i żyję, w zgodzie z otaczającymi mnie ludźmi i przyrodą, kochać i wybaczać. Tak jak nakazuje moja wiara i własne sumienie.
I to jest mój wielki błąd, bo z każdej strony dostaję za to po du…..
Dzisiaj też, choć w niczym nie zawiniłam. Niejako oberwało mi się rykoszetem.
Zostaliśmy zaproszeni na imieniny naszej znajomej. Zapowiadało się całkiem fajnie. Wcześniej zabroniłam mężowi poruszać tematy dotyczące polityki i obecnej sytuacji w kraju. Trzymał język za zębami, aczkolwiek niechętnie, a ja, głupia, myślałam, że tak już zostanie do końca wizyty. Pewnie i tak by się stało, ale jak to często bywa, innym gościom się to nie udało. Mąż zaś nie byłby sobą, gdyby do nich nie dołączył. Tyle że z odmiennymi przekonaniami.
Znalazła się jedna rezolutna kobieta, w wieku sześćdziesiąt plus, której temat polityki bardzo leżał na sercu, a rzekomo znała się na niej jak mało kto, i koniecznie musiała „rozpalić ogień pod kotłem”. W dosłownym tego słowa znaczeniu, bo to, co się potem działo, trudne jest do opisania.
Solenizantka sporo się natrudziła przygotowując pyszny tort, sałatki i wiele innych pyszności, ale wszystko to wypadło bladło przy dyskusji, a raczej wojnie polsko-polskiej, jaka się potem rozpętała. W takich sytuacjach jest mi zwykle żal gospodyń–solenizantek, bo sama nieraz byłam w podobnych sytuacjach. Naharowałam się jak przysłowiowy wół, by zadowolić podniebienia gości, a potem często okazywało się, że zupełnie niepotrzebnie. Przyszli głównie po to, żeby zademonstrować swoją frustrację i poskakać sobie do gardeł.
Nienawidzę politykowania przy stole, a jeszcze bardziej ludzi, którzy myślą, że pozjadali wszystkie rozumy i za wszelką cenę chcą innym narzucić swój światopogląd. Irytuje mnie wszelka hipokryzja, a pani, która tego dnia dała upust swojej nienawiści do wszystkiego co, jej zdaniem, zagrażało naszej ojczyźnie i rodakom, w szczególności.
Na początku kobieta oburzyła się sromotnie postawą mojego męża, który przyznał się do tego, że nie uznaje żadnych postów nakazanych przez kościół. Potem zniesmaczona była… przeprosinami prymasa Polski za krzywdy wyrządzone dzieciom przez księży. Bo przecież brudy powinno się prać we własnym domu, a nie pokazywać je światu. A tak w ogóle to jest napaść na kościół! Wszystko to wymysł PO, który chce go unicestwić. O awersji do imigrantów, Niemców i żydów nie wspomniawszy. Każdy kto ma inne poglądy niż ona sama, to złodziej, mason, hitlerowiec. Na koniec zaś zawzięcia broniła wizerunku Matki Boskiej, o której ostatnio tak głośno zrobiło się w mediach w kontekście tęczowej aureoli. Bo przecież uderza to w jej (tej pani) uczucia religijne. A to już jest karalne! Z jej rozsierdzonej postawy można było wnioskować, że najchętniej spaliłaby na stosie każdego, kto śmiałby twierdzić inaczej. Pierwszym, który by na tym stosie spłonął był mój mąż, z natury człowiek przekorny, gdyż odważył się powiedzieć, że jego uczuć to nie obraża, bo przecież tęcza to wytwór boski, a nie ludzki i nie widzi w tym nic zdrożnego. A to, że ktoś rozlepia takie wizerunki w miejscach niegodnych, to sprawa policji i prokuratury, i wszystko na tym powinno się skończyć. Dodał jeszcze, że nasi rodacy też nie szanują symboli religijnych wyznawców innych religii i jakoś nie słychać, by kogoś za to ukarano.
Tego było za wiele dla owej pani, bo wpadła w furię, krzycząc, że nie wiedziała, z kim siada do stołu (czytaj: z ludźmi gorszej kategorii albo jak kto woli, gorszego sortu) i nie będzie z nami rozmawiać. Nie wiem, dlaczego mówiła w liczbie mnogiej, bo ja przez cały czas nie odezwałam się w tym temacie ani słowem. Uważam bowiem, że choćby ktoś mówił głupoty, nie zwalnia mnie to z zachowania taktu i tolerancji. W każdym razie po tych słowach zrobiło mi się przykro.
Kobieta zapytana przez mojego męża, skąd się bierze w niej tyle nienawiści i jak może tak spokojnie iść potem do kościoła, z sercem przepełnionym złością, odparła… JA NIE CHODZĘ DO KOŚCIOŁA!
W tym momencie ręce mi opadły. Hipokryzja tej pani sięgnęła zenitu! Ale najsmutniejsze było to, że w całej tej „dyskusji” nie była odosobniona.
Krótko potem mąż uznał, że najlepiej będzie, jeśli opuścimy to miejsce i wrócimy do domu. I tak się stało. Tym sposobem więc wyszliśmy z przyjęcia grubo przed czasem. A szkoda!
Schodząc po schodach , cały czas zadawałam sobie w myślach pytanie: Co ja zawiniłam, że stało się jak się stało, i musiałam stamtąd wyjść?
Do cholery, nic! Oberwałam rykoszetem od rzekomej „katoliczki”, która nie chodzi do kościoła, ale dzielnie broni symboli religijnych, a nade wszystko swoich uczuć religijnych, jakkolwiek by to nie zabrzmiało.
Codziennie, kiedy otwieram rano oczy, zadaję sobie pytanie, jak to się stało, że ludzie tak strasznie się pogubili. Budzę się ze świadomością, że nie pasuję do tego świata, a właściwie do otoczenia. Pełnego wzgardy, zakłamania, nienawiści. Dawniej modliłam się, bym ten dzień mogła przeżyć w zdrowiu i by Bóg nie zsyłał na moją rodzinę żadnej tragedii. Teraz modlę się głównie o to, bym na swojej drodze spotykała PRAWDZIWYCH LUDZI, obdarzonych empatią i rozsądkiem. Nie zaś tych, u których próżno szukać rozumu.
Staram się być dla każdego miła i w miarę możliwości pomocna. Nade wszystko zaś tolerancyjna, zwłaszcza wobec innych nacji, religii, osób o odmiennych poglądach i orientacjach seksualnych. Chcę żyć, i żyję, w zgodzie z otaczającymi mnie ludźmi i przyrodą, kochać i wybaczać. Tak jak nakazuje moja wiara i własne sumienie.
I to jest mój wielki błąd, bo z każdej strony dostaję za to po du…..
Dzisiaj też, choć w niczym nie zawiniłam. Niejako oberwało mi się rykoszetem.
Zostaliśmy zaproszeni na imieniny naszej znajomej. Zapowiadało się całkiem fajnie. Wcześniej zabroniłam mężowi poruszać tematy dotyczące polityki i obecnej sytuacji w kraju. Trzymał język za zębami, aczkolwiek niechętnie, a ja, głupia, myślałam, że tak już zostanie do końca wizyty. Pewnie i tak by się stało, ale jak to często bywa, innym gościom się to nie udało. Mąż zaś nie byłby sobą, gdyby do nich nie dołączył. Tyle że z odmiennymi przekonaniami.
Znalazła się jedna rezolutna kobieta, w wieku sześćdziesiąt plus, której temat polityki bardzo leżał na sercu, a rzekomo znała się na niej jak mało kto, i koniecznie musiała „rozpalić ogień pod kotłem”. W dosłownym tego słowa znaczeniu, bo to, co się potem działo, trudne jest do opisania.
Solenizantka sporo się natrudziła przygotowując pyszny tort, sałatki i wiele innych pyszności, ale wszystko to wypadło bladło przy dyskusji, a raczej wojnie polsko-polskiej, jaka się potem rozpętała. W takich sytuacjach jest mi zwykle żal gospodyń–solenizantek, bo sama nieraz byłam w podobnych sytuacjach. Naharowałam się jak przysłowiowy wół, by zadowolić podniebienia gości, a potem często okazywało się, że zupełnie niepotrzebnie. Przyszli głównie po to, żeby zademonstrować swoją frustrację i poskakać sobie do gardeł.
Nienawidzę politykowania przy stole, a jeszcze bardziej ludzi, którzy myślą, że pozjadali wszystkie rozumy i za wszelką cenę chcą innym narzucić swój światopogląd. Irytuje mnie wszelka hipokryzja, a pani, która tego dnia dała upust swojej nienawiści do wszystkiego co, jej zdaniem, zagrażało naszej ojczyźnie i rodakom, w szczególności.
Na początku kobieta oburzyła się sromotnie postawą mojego męża, który przyznał się do tego, że nie uznaje żadnych postów nakazanych przez kościół. Potem zniesmaczona była… przeprosinami prymasa Polski za krzywdy wyrządzone dzieciom przez księży. Bo przecież brudy powinno się prać we własnym domu, a nie pokazywać je światu. A tak w ogóle to jest napaść na kościół! Wszystko to wymysł PO, który chce go unicestwić. O awersji do imigrantów, Niemców i żydów nie wspomniawszy. Każdy kto ma inne poglądy niż ona sama, to złodziej, mason, hitlerowiec. Na koniec zaś zawzięcia broniła wizerunku Matki Boskiej, o której ostatnio tak głośno zrobiło się w mediach w kontekście tęczowej aureoli. Bo przecież uderza to w jej (tej pani) uczucia religijne. A to już jest karalne! Z jej rozsierdzonej postawy można było wnioskować, że najchętniej spaliłaby na stosie każdego, kto śmiałby twierdzić inaczej. Pierwszym, który by na tym stosie spłonął był mój mąż, z natury człowiek przekorny, gdyż odważył się powiedzieć, że jego uczuć to nie obraża, bo przecież tęcza to wytwór boski, a nie ludzki i nie widzi w tym nic zdrożnego. A to, że ktoś rozlepia takie wizerunki w miejscach niegodnych, to sprawa policji i prokuratury, i wszystko na tym powinno się skończyć. Dodał jeszcze, że nasi rodacy też nie szanują symboli religijnych wyznawców innych religii i jakoś nie słychać, by kogoś za to ukarano.
Tego było za wiele dla owej pani, bo wpadła w furię, krzycząc, że nie wiedziała, z kim siada do stołu (czytaj: z ludźmi gorszej kategorii albo jak kto woli, gorszego sortu) i nie będzie z nami rozmawiać. Nie wiem, dlaczego mówiła w liczbie mnogiej, bo ja przez cały czas nie odezwałam się w tym temacie ani słowem. Uważam bowiem, że choćby ktoś mówił głupoty, nie zwalnia mnie to z zachowania taktu i tolerancji. W każdym razie po tych słowach zrobiło mi się przykro.
Kobieta zapytana przez mojego męża, skąd się bierze w niej tyle nienawiści i jak może tak spokojnie iść potem do kościoła, z sercem przepełnionym złością, odparła… JA NIE CHODZĘ DO KOŚCIOŁA!
W tym momencie ręce mi opadły. Hipokryzja tej pani sięgnęła zenitu! Ale najsmutniejsze było to, że w całej tej „dyskusji” nie była odosobniona.
Krótko potem mąż uznał, że najlepiej będzie, jeśli opuścimy to miejsce i wrócimy do domu. I tak się stało. Tym sposobem więc wyszliśmy z przyjęcia grubo przed czasem. A szkoda!
Schodząc po schodach , cały czas zadawałam sobie w myślach pytanie: Co ja zawiniłam, że stało się jak się stało, i musiałam stamtąd wyjść?
Do cholery, nic! Oberwałam rykoszetem od rzekomej „katoliczki”, która nie chodzi do kościoła, ale dzielnie broni symboli religijnych, a nade wszystko swoich uczuć religijnych, jakkolwiek by to nie zabrzmiało.
Codziennie, kiedy otwieram rano oczy, zadaję sobie pytanie, jak to się stało, że ludzie tak strasznie się pogubili. Budzę się ze świadomością, że nie pasuję do tego świata, a właściwie do otoczenia. Pełnego wzgardy, zakłamania, nienawiści. Dawniej modliłam się, bym ten dzień mogła przeżyć w zdrowiu i by Bóg nie zsyłał na moją rodzinę żadnej tragedii. Teraz modlę się głównie o to, bym na swojej drodze spotykała PRAWDZIWYCH LUDZI, obdarzonych empatią i rozsądkiem. Nie zaś tych, u których próżno szukać rozumu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz