Jest to historia oparta na prawdziwych wydarzeniach.
Chrzestnych wybiera się dla dziecka po to, żeby w razie nieoczekiwanych wydarzeń losowych mogli mu zastąpić rodziców lub przynajmniej pomóc udźwignąć wszelkie niedogodności z tym związane. Także po to, by byli dla niego przykładem w jego dalszym życiu. Kimś, na kim mógłby się wzorować.
Nic odkrywczego. Tak tylko gwoli przypomnienia.
Zofia pamiętała o tym doskonale. Co prawda, dzięki Bogu, żadna poważniejsza tragedia nie wydarzyła się w jej życiu i jej rodzice chrzestni nie musieli w czymkolwiek jej pomagać, ale co się tyczy drugiej kwestii, był z tym problem. Zarówno w przypadku chrzestnej jak i chrzestnego. Jednakże to do chrzestnej Moni szczególnie czuła żal, który z czasem przerodził się wręcz w awersję.
Ciocia Monia była kuzynką matki Zofii. Zamężna ale bezdzietna, nigdy nie pracowała zawodowo. Zajmowała się domem, a raczej mężem, choć jak się z czasem okazało, tym drugim nie do końca tak jak powinna. Tyle że długo nie zdawała sobie z tego sprawy.
Dom ciotki Moni był pojęciem na wyrost, bowiem mieszkała kątem u swoich rodziców, zajmując osobny pokój z kuchnią. Tak więc nie miała w nim zbyt wiele pracy. Większość swojego wolnego czasu spędzała w kościele, ustawicznie modląc się. No cóż, jej życie, jej wybór. Monia dość wcześnie straciła matkę, a co za tym idzie, nie miała odpowiedniego wzoru do naśladowania. Nikogo, kto wytłumaczyłby jej, jaka jest rola żony, i że nie ogranicza się ona tylko do przygotowywania posiłków i sprzątania. Wiecznie rozmodlona, małżeński seks uważała za grzech śmiertelny, wręcz dzieło szatana. Z tego też powodu przez długie lata po ślubie małżonek Moni pozbawiony był wszelkich uciech cielesnych. I kto wie, czy by tak nie zostało już do końca, gdyby nie miejscowy proboszcz, który zbyt nachalnie zaczął rozpytywać małżonków o to, dlaczego nie posiadają dziecka. Przyparta do muru Monia poszła więc do lekarza… i wróciła stamtąd z płaczem.
- On mnie po prostu wyśmiał! – Żaliła się swojej kuzynce Wandzie, zdradzając jej kulisy wizyty u ginekologa.
Wanda długo musiała uświadamiać nieszczęsnej kobiecie, w czym tkwi szkopuł. Tyle że, jak się potem okazało, po długich latach seksualnej wstrzemięźliwości, Monia wcześnie weszła w okres menopauzy i na dziecko było już za późno.
Chrzestna Zofii miała wprawdzie macochę, która powinna była jakoś naprowadzić biedną kobietę na właściwą drogę. Niestety, poza swoim jedynakiem, Krzysiem, świata nie widziała, a pasierbica niewiele ją obchodziła. Prócz tego jej poglądy na seks niewiele różniły się od tych, które reprezentowała sama Monia.
Kuzynka matki Zofii miała jeszcze jedną przypadłość. Bardzo bała się swojej macochy, bo ta jak mało kto lubiła rządzić wszystkim i wszystkimi. Nic więc dziwnego, że była pod jej przemożnym wpływem. Może gdyby Monia nie była jej tak bezwzględnie posłuszna, historia, którą Zofia zapamiętała na całe życie potoczyłaby się całkiem inaczej.
Najbliższa rodzina chrzestnej, w tym ona sama, choć do przesady wierząca, w gruncie rzeczy należała do sknerusów. Kłóciło się to z jej religijnymi przekonaniami, ale cóż, podobno nie ma ludzi bez grzechu. Było jeszcze coś.
Sknerowatość to jedno, obłuda to drugie. Tak zapamiętała ich mała, wówczas siedmioletnia Zosia, a potem dorosła Zofia.
Ale po kolei. W wieku siedmiu lat Zosia poszła do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Na swoje siódme urodziny, które przypadały na okres końcówki zimy, dostała w prezencie od matki kupon czerwonego materiału w białe groszki. Z tego materiału miała zostać uszyta wymarzona, letnia sukienka z białym kołnierzykiem, można rzec, ówczesny krzyk mody. Zosia pochodziła z niezbyt majętnej rodziny. Z tego powodu dotąd zwykle dostawała znoszone ubrania i buty po starszych kuzynkach. To miała być jej pierwsza własna kreacja i mała Zosia cieszyła się z niej jak nigdy dotąd. Pozostawała jeszcze kwestia jej uszycia. Na krawcową matkę nie było stać, więc poprosiła jej chrzestną, która była w tym temacie samoukiem i czasem udawało jej się to i owo uszyć, aby podjęła sie uszycia owej sukienki. Było jeszcze coś, co skłoniło matkę Zosi do sięgnięcia po pomoc tam a nie gdzie indziej.
- Jak dotąd, nigdy nic od niej nie dostałaś. Żadnych upominków na urodziny, mikołajki, kompletnie nic – powiedziała wtedy matka do córki. – Niech się więc wykaże i choć tyle dla ciebie zrobi. Niech uszyje ci tę sukienkę.
Ciotka co prawda się zgodziła, ale długo zwlekała z jej uszyciem. Zbyt długo. Materiał był cienki, a lato powoli dobiegało końca i obie z matką zaczynały się już denerwować niesłownością ciotki Moni. Poirytowana Wanda w końcu postanowila pobiec do kuzynki i wyjaśnić sytuację, ale nieoczekiwanie wszystko się wydało.
Podczas niedzielnej mszy w kościele zauważyła, że dwie bratanice macochy Moni miały na sobie piękne czerwone sukienki w białe groszki. Z takiego samego materiału, jaki zaniosła do chrzestnej celem uszycia sukienki dla swojej córki Zosi. Doskonale pamiętała, że gdy kupowała ów materiał, matka dziewczynek też nabyła podobny, tyle że w niebieskim kolorze. Stała za nią w kolejce. Pewnie nie zwróciłaby na to uwagi, gdyby nie fakt, że doszło wówczas do kłótni między dwoma kobietami stojącymi w kolejce po materiał. Zabrakło białego materiału na kołnierzyki. Wanda akurat pakowała swój zakup do torby i miała opuścić sklep, ale została jeszcze przez chwilkę, by poobserwować jak rozwinie się sytuacja.
Zaskoczona więc kolorem sukienek i białymi kołnierzykami dziewczynek na mszy w kościele, nabrała podejrzeń, co do losu swojego materiału.
- A gdzie sukienka Zosi? – Pytała Moni kilka godzin później, odwiedziwszy jej dom.
- Jutro będzie gotowa – usłyszała w odpowiedzi. – Jeszcze tylko obszyję dół…
Wanda jednak była nieugięta i domagała się natychmiastowego pokazania jej niedokończonej sukienki. Policzki Moni zaczerwieniły się. Oczy zrobiły się szkliste. Wyraźnie było widać, że nie wie jak się zachować. Musiała jednak prędzej czy później pokazać sukienkę, albo oddać materiał. Trzeciej opcji nie było. Drżącymi dłońmi otwarła więc jedną z półek w niewielkim kredensie, po czym wyjęła z niej niewielkie zawiniątko w kolorze niebieskim.
Wanda otwarła szeroko oczy. Spodziewała się tego, mimo to wciąż nie dowierzała, że dzieje się to naprawdę.
- Uszyłaś bratanicom sukienki z mojego materiału! Dlaczego to zrobiłaś? Przecież wiesz, jak bardzo Zosia marzyła o tej sukience. Dlaczego? – Matce Zosi było niezmiernie przykro, a tym samym żal córki. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że choćby nawet jakimś cudem zdobyła pieniądze na kupno nowego materiału, to i tak nie zdoła go kupić, bo po prostu nie ma go w sklepach.
To był głęboki peerel. W tamtych czasach mało co kupowało się w normalny sposób. Wszystko się zdobywało. Czekało, aż to coś sprowadzą do sklepu, a potem stało się w długich kolejkach lub uruchamiało znajomości.
W myślach widziała minę swojej córki. Zawiedzioną, smutną, może nawet płacz. Jak miałaby jej to wytłumaczyć? Że co, że jej chrzestna, ta bogobojna i rzekomo uczciwa kobieta była w stanie tak postąpić? Czy siedmioletnie dziecko byłoby w stanie to w ogóle zrozumieć?
Tymczasem Monia rozkładała przed nią nieskończoną sukienkę i próbowała przekonać kuzynkę, że przecież ta wcale nie jest gorsza od sukienek, które uszyła bratanicom macochy.
- Niebieski kolor jest zdecydowanie ładniejszy. Taki… maryjny. A jeśli chodzi o kołnierzyk, to przecież zamiast niego można wokół szyi zrobić białą lamówkę. Troszkę białego materiału jeszcze mi zostało…
- Jak możesz! – denerwowała się jej podejściem do sprawy matka Zosi. – I to jest po katolicku?
Monia, choć świadoma swojego niecnego występku, udawała kompletną idiotkę. Wręcz udowadniała jej, że przecież chciała dobrze, bo ten niebieski kolor to taki bardziej przyzwoity.
Wkurzona do granic możliwości Wanda szybko opuściła mieszkanie kuzynki, oczywiście nie zabierając ze sobą sukienki.
- Masz to wszystko odkręcić! Nie obchodzi mnie jak to zrobisz, ale ma być czerwona sukienka i basta! W przeciwnym razie wszystkim we wsi opowiem, jaka z ciebie uczciwa katoliczka!
Było oczywistym, że Monia nie będzie w stanie tego dokonać. Tymczasem lato powoli dobiegało końca, a Zosia rosła jak na drożdżach. Obawa, iż nie będzie w stanie tego lata już jej włożyć oraz, że może być za ciasna i przykrótka, była więc uzasadniona.
Niebawem Monia złożyła wizytę Wandzie. Rozłożyła przed nią skończoną sukienkę i próbowała się wytłumaczyć. Tym razem w inny sposób.
- To Mila (macocha) jest wszystkiemu winna. To ona zmusiła mnie do zamiany materiałów. Wiesz przecież jak ważna jest dla niej jej własna rodzina. Dziewczynki nie chciały niebieskiego materiału i odstawiały w domu widowisko. Ryczały jak bobry. Rodzice nie mogli już z nimi wytrzymać, więc Mila się nad nimi ulitowała….
- Ulitowała? Co ty mówisz? To jest jawna kpina i złodziejstwo zarazem!
- A tam zaraz złodziejstwo… Tylko mała podmiana.
Dyskusja, a raczej słowna przepychanka nie trwała zbyt długo, gdyż chrzestna Zosi zostawiła sukienkę i ulotniła się czym prędzej. Tego lata Zosia założyła ją tylko dwa razy, bo szybko zrobiło się chłodno i nastała jesień. Ale incydent ten pozostał w jej pamięci na zawsze. Pierwszy raz w życiu doznała poważnego zawodu. I to od osoby, która w gruncie rzeczy miała pomagać w jej wychowaniu. Wanda też nie mogła jej wybaczyć.
Rok później Zosia poszła do Pierwszej Komunii. Nie spodziewała się, że cokolwiek dostanie w prezencie od swojej chrzestnej. I rzeczywiście tak by się stało, gdyby nie chrzestny Zosi. Nakłonił ją do współfinansowania prezentu. Monia nie miała więc innego wyjścia. Po prostu jej nie wypadało. Ale i tak robiła problemy. Wspólnie kupili dla chrześniaczki kolorowy parasol. Trzeba przyznać, był ładny. Chrzestny jeszcze od siebie dodał zegarek. Jak na tamte czasy prezenty okazały się całkiem trafione. Dziewczynka była zadowolona. Do czasu.
Kilka dni później chrzestny wraz ze swoją żoną złożyli wizytę rodzicom Zosi. Po prostu przyszli na kawę.
- No i jak tam? Zegarek zdaje egzamin? Przydaje się, prawda? – spytał chrzestny.
- Oj, tak! Jestem przeszczęśliwa! – Mała Zosia nie ukrywała radości. – Parasol też! Wczoraj padał deszcz i mama pozwoliła mi go wziąć do szkoły – mówiła zachwycona.
Dotąd musiała wystarczyć jej peleryna, teraz z dumą mogła nosić nad głową kolorowy parasol. Taki jaki miały inne uczennice w szkole. Już nie musiała czuć się od nich gorsza. Szybko jednak uświadomiła sobie, że ani parasol, ani tym bardziej ładny zegarek nie stawiają ją na równi z innymi dziećmi. Sprawiły to słowa chrzestnego, który uznał za stosowne zdradzić kulisy zakupu owego parasola matce Zosi.
- Gdybyś wiedziała, jak Monia walczyła ze mną o ten parasol… Nie masz pojęcia, jaka była wredna! – mówił wujek Władek.
Okazało się, że nie chciała, by Zosia dostała taki sam parasol, jakie całkiem niedawno wraz ze swoją macochą kupiły w prezencie na urodziny dla jej bratanic. I nie chodziło tu bynajmniej o kolor, wielkość czy inne parametry parasola, ale o sam fakt posiadania go przez małoletnią Zosię.
- Pokrzykiwała, że twoje dzieci nie muszą mieć wszystkiego – mówił do Wandy. – No i jak to będzie wyglądało, gdy spotkają się z Ewą i Marysią (bratanicami Mili). Jej zdaniem twoja córka przecież nie zasługuje na to, by mieć wszystko to, co one. Dała mi do zrozumienia, że jest kimś gorszym. W każdym razie urodziła się w biedniejszej rodzinie. Wiesz, co mam na myśli? – pytał mamy Zosi.
- A to małpa! Cnotka jedna! – krzyknęła matka dziecka, nie przebierając w słowach. – Klęczy pod figurą, a diabła ma za skórą!
Zarówno słowa wuja jak i matki Zosia zapamiętała na długo. I bardzo to przeżywała, w myślach niejednokrotnie do nich wracając.
Monia, będąc chrzestną przez resztę swoich dni w ogóle nie interesowała się swoją chrześniaczką. Zaproszona na ślub Zofii przyszła, aczkolwiek niechętnie, i szybko opuściła wesele, twierdząc, że takie imprezy nie są dla niej. Bo są hałaśliwe, goście piją na nich alkohol, gadają głupoty, a o Bogu nikt nawet nie wspomni.
Zofia nie utrzymywała z nią kontaktu. W międzyczasie Monia adoptowała dziecko z domu dziecka. Dziewczynkę. Do uszu Zofii docierały tylko strzępy wiadomości. Między innymi to, że adoptowana córka stale od niej uciekała. Ciekawe dlaczego…
Czasem z ciotką wpadały na siebie gdzieś przelotnie, ale nawet wtedy prawie ze sobą nie rozmawiały. Aż pewnego razu spotkały się na… cmentarzu, odwiedzając groby swoich bliskich. Zofia zapalała właśnie znicz na grobie zmarłej matki, gdy podeszła do niej ciotka. Nie od razu ją poznała. Była w towarzystwie jakiegoś chłopaka, który przywiózł ją na cmentarz swoim samochodem. Wychudzona i posiwiała, pomarszczona na czole, stara kobieta w niczym nie przypominała tamtej z dawnych lat. Zofia też już nie była najmłodsza. I jej siwizna przyprószyła skronie.
- Ciekawe, gdzie jest teraz? – Powiedziała sama do siebie, stojąc przy grobie matki. – A co, jeśli nieba nie ma?
Monia natychmiast wyraziła swe oburzenie. Święcie wierzyła w piekło i niebo, i w to, że kto jak kto, ale ona sama z pewnością tam sie dostanie.
- Jeśli nawet jest w niebie, a powinna, – nawiązała do tematu jego istnienia Zofia – ciekawa jestem, czy pamięta, i co najważniejsze, czy wybaczyła ciotce tę historię z sukienką – pozwoliła sobie na dygresję.
Ciotka wyraźnie poczerwieniała na twarzy, ale bynajmniej nie posypała głowy popiołem.
- Ty nadal pamiętasz takie bzdury? – spytała niezbyt miłym głosem. Zupełnie jakby miała o to pretensję do swojej chrześniaczki, że jej o tym przypomniała.
- Owszem, trudno o tym zapomnieć. W pewnym sensie zaważyło to na całym moim życiu.
- Ale jak to? – zdziwiła się, posyłając jej złośliwe spojrzenie.
Najwyraźniej nie dopuszczała myśli, że swoim postępowaniem mogła wyrządzić komuś krzywdę. Na każdym kroku widziała niewidzialnego Boga, ale nie dostrzegała Go w innych ludziach. No chyba że w sobie…
Zofia długo tłumaczyła jej, dlaczego tamto z pozoru mało istotne wydarzenie miało na nią tak wielki wpływ.
- Zawsze czułam się gorsza. Nie opuszczało mnie poczucie, że nie zasługuję na nic dobrego ani pięknego. Nawet w sklepie, kiedy kupowałam dla siebie jakieś rzeczy, brałam z półki te gorsze, choć było mnie stać na najlepsze. Tańsze, brzydsze, szare, smutne. Wpisały się w moje życie, ustawiając mnie do świata tak a nie inaczej. Bo skoro w oczach chrzestnej byłam gorsza, to być może w oczach innych ludzi też?
- Ale ty przecież pochodzisz z gorszej rodziny i nic tego nie zmieni – usłyszała Zofia zamiast słów pociechy czy prośby o wybaczenie. – Twoja matka była tylko gospodynią, a ojciec pracował w fabryce.
Na te słowa Zofia głęboko westchnęła. Spojrzała w oczy starej, wychudzonej kobiecie i z nieukrywanym rozczarowaniem w sercu i w głosie rzekła:
- Niektórzy ludzie nigdy się nie zmieniają. Z Bogiem na ustach zawsze będą gardzić innym człowiekiem, mimo że sami nie zasługuja na uwagę, a tym bardziej na podziw.
Ojciec Moni bowiem także był zwykłym robotnikiem, a matka gospodynią domową. Tyle że dzięki ówczesnej komunistycznej władzy, dla której świadczył usługi, z czasem otrzymał zezwolenie na prowadzenie własnego zakładu rzemieślniczego. W tamtych czasach było to coś niezwykłego. Za co dokładnie spotkała go ta nagroda, szemrano w rodzinie i wśród przyjaciół. I nie było to nic miłego. Monia jednak do końca swojego życia chodziła dumna jak paw, choć w opinii innych ludzi był to raczej powód do wstydu. Ona jednak dzięki ojcu czuła się wyróżniona. Nawet teraz, gdy powoli powinna była zacząć podsumowywać swoje życie i przeprosić za błędy, które popełniła, wciąż czuła się kimś wyjątkowym. Niestety, szkoda że tylko w swoim odczuciu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz