piątek, 26 kwietnia 2019

Tak sobie


Dzień był pogodny, choć nieco wietrzny. Mimo to wybrałam się na targowisko w pobliskim miasteczku. Skoczów to niewielkie miasto niedaleko granicy z Czechami. Odkąd tylko pamiętam, a mam już za sobą kilkadziesiąt wiosen, słynął z największego w okolicy targowiska. Nic w tym dziwnego, bowiem bliskość granicy powodowała, że zjeżdżało tu sporo Czechów. Ponadto okolice Wisły i Ustronia to teren sanatoryjny i rekreacyjny, głównie dla Ślązaków z Górnego Śląska. Toteż przez targ w Skoczowie w każdy czwartek przewija się mnóstwo osób, chętnych zrobienia tutaj zakupów. Czwartek zaś dla okolicznych mieszkańców, a zwłaszcza gospodyń, żartobliwie okrzyknięto „babskim świętem”, gdyż dla pań jest to doskonały powód, żeby opuścić domowe mury i nierzadko marudnego małżonka. Wszystko zaś pod pozorem niekończących zwłoki zakupów, a w zasadzie oderwania się od garnków i dzieciaków.
Sama też lubiłam udawać się na targ, choć w ostatnim czasie zdarzało mi się to coraz rzadziej. Tego dnia jednak postanowiłam się tam wybrać. Prócz tego na mieście miałam jeszcze parę drobnych spraw do załatwienia. Przede wszystkim jednak musiałam oddać zegarek do naprawy.
- Może być gotowy za godzinę. Spory dzisiaj ruch. Wcześniej nie dam rady – powiedział zegarmistrz w jedynym punkcie w tym mieście, który mieści się na ulicy Bielskiej.
- To dobrze – westchnęłam z ulgą. – Poszwendam się po mieście i wrócę do pana.
Było mi to na rękę. Nie musiałam przyjeżdżać ponownie do Skoczowa, w innym dniu. Poza tym, która kobieta nie lubi choćby tylko pooglądać sobie wystawy sklepowe, a taki właśnie miałam zamiar. Wszystko bowiem, co chciałam, już kupiłam i nie było powodu, żeby odwiedzać kolejne sklepy i butiki.
Ulica Bielska to taka ulica, gdzie w dniu targowym można spotkać mnóstwo ludzi, ale także natknąć się na różne osoby wciskające ludziom do rąk jakieś ulotki reklamowe. Nie brak tu też osób z puszkami, które nierzadko niezbyt delikatnie, czasem wręcz nachalnie, usiłują nakłonić przechodniów do złożenia datków na jakiś zbożny cel. Ile spośród nich to zwykli naciągacze, trudno dociec. Bywa też, że na ulicy Bielskiej swój talent muzyczny, z różnym skutkiem, prezentują osoby, które posiadły umiejętność gry na jakichś instrumentach.
Tego dnia zaledwie parę kroków od zegarmistrza, po drugiej stronie ulicy, usadowił się na składanym krzesełku jakiś gitarzysta. Przyznam, grał całkiem fajnie. Spokojne, rytmiczne dźwięki gitary dobiegały do moich uszu, przynosząc im pewnego rodzaju ukojenie. Toteż ruszyłam w jego stronę, by móc posłuchać ich z bliższej odległości. Niestety, skutecznie przeszkodził mi w tym jakiś pan w średnim wieku, poniekąd zagradzając mi drogę.
- Zbieramy pieniążki dla chorego na raka Maciusia. Może i pani się dołoży? – spytał.
Może i bym się dołożyła, ale skąd mam wiedzieć, że to nie oszust? Nawet wyraziłam swoje wątpliwości, oczywiście w taktowny sposób, na co ów pan wyjął z kieszeni jakieś „papiery”, które miały rzekomo poświadczyć o legalności zbiórki i dobrych zamiarach przeprowadzającego. Tyle że każde zaświadczenia i tym podobne można dzisiaj wydrukować na zwykłej domowej drukarce. Nieufna więc, zaczęłam się przed nim opędzać.
- Co za ludzie! – krzyknął nieco poirytowany. – Żadnej w nich litości!
Nie wiem, czemu wyrażał się w liczbie mnogiej. Być może takich jak ja, ostrożnych osób, było znacznie więcej. I dobrze. Jeśli ktoś chce w jakiś sposób  pomóc potrzebującym, może to zrobić na kilka innych sposobów.
Oswobodziwszy się od natrętnego mężczyzny ruszyłam w kierunku grajka. Tuż obok miejsca, które obrał dla siebie, by zademonstrować swoje umiejętności, znajduje się niewielki butik z odzieżą i galanterią skórzaną. Przystanęłam więc przed jego oknem wystawowym, udając, że interesują mnie wystawione tam torebki. Tak naprawdę chciałam posłuchać muzyki. Przed sobą bezpośrednio na ulicy miał niewielki koszyczek wiklinowy, do którego  co poniektórzy wrzucali jakieś drobne pieniądze. Dosłownie drobne, bo kątem oka zauważyłam, że było ich bardzo malutko.
- Słabo – pomyślałam. – A gra rzeczywiście świetnie!
Wyjęłam więc z portmonetki pięć złotych i dorzuciłam się do „kasy” grajka. Nie zauważyłam, że wszystko to zarejestrował mężczyzna od chorego Maciusia, jak go w myślach nazwałam. Błyskawicznie znalazł się tuż koło mnie.
- O! A dla chorego dziecka żal jej było pieniędzy! – Pokrzykiwał na tyle głośno, że aż kilku przechodniów zwróciło na mnie uwagę.
Sam muzyk też na moment przestał grać. Spojrzał na mnie i kto wie, być może z wdzięczności, że obdarowałam go datkiem, w pewnym sensie stanął w mojej obronie.
- Proszę się nim nie przejmować. Jest bardzo natarczywy. W ten sposób nigdy nikogo nie weźmie na litość – powiedział niezbyt głośno. A potem dodał: - Jeżeli dziecko chore na raka rzeczywiście istnieje…
- Też naszły mnie podobne wątpliwości – odparłam, zachęcając go do dalszej gry.
- Świetnie pan gra. Chętnie jeszcze czegoś posłucham.
- Doprawdy? Bardzo pani dziękuję! Przyznam, że gram tu już od pół roku, ale poza panią tylko jeden mężczyzna mnie pochwalił. Wszyscy chyba uważają, że gram dla zarobku… Jakby w gruncie rzeczy miało to jakieś znaczenie…
- Osobiście wątpię, że gra pan dla zarobku. Sądząc po zawartości koszyka…
Szybko zorientowałam się, że to nietakt z mojej strony. Co to w końcu mnie obchodzi, ile „wyciąga” z tego grania. Przeprosiłam więc grzecznie.
- Ma pani rację. Trudno tu mówić o zarobku. Zwykle te parę złotych starcza na bilety. Nie jestem z tego miasta...
Po chwili znów zaczął grać, a ja słuchałam z zaparciem. O mały włos, a zapomniałabym o odbiorze zegarka z naprawy.
- Gram, bo lubię. Tak sobie! – Powiedział na do widzenia, kiedy nadszedł czas, żeby opuścić to miejsce i muzyka.
Odebrałam zegarek i ruszyłam w drogę powrotną. Do moich uszu coraz słabiej docierały dźwięki gitary. Aż w końcu zamilkły na dobre.
Późnym popołudniem zadzwoniła do mnie znajoma, Teresa, w nadziei, że uda jej się nakłonić mnie na dłuższy spacer.
- Co porabiasz? – Spytała, i nie czekając na odpowiedź od razu przystąpiła do rzeczy.
- Chętnie bym poszła, ale akurat usiadłam do komputera. Jestem w trakcie pisania opowiadania – odparłam. – Dzisiaj mam dobry dzień do pisania.
Rzeczywiście wena mnie nie opuszczała, bo zaraz po powrocie ze Skoczowa napisałam dwa wiersze, a teraz jeszcze to opowiadanie… Zwykle staram się dokończyć to, co zaczęłam, by nie stracić wątku. Moja odmowa więc bardzo ją rozczarowała. Sugestia, by poszukała kogoś innego do towarzystwa, nie wiedzieć czemu tylko ją rozsierdziła. Ostatecznie byłam skłonna porzucić pisanie i pójść z nią na ten spacer, ale nie zdążyłam tego wypowiedzieć, bo nagle Teresa przypuściła na mnie atak. Przynajmniej ja tak to odebrałam.
- Po co to robisz? – powiedziała z nutą drwiny w głosie. – Przecież od dawna nic nie wydałaś, ani nawet nie miałaś żadnego spotkania z czytelnikami. Jaki to ma sens?
Poczułam się dotknięta jej słowami. Dobrze wiedziała, co jest tego powodem. Moja arytmia serca, która w stresowych sytuacjach mocno dawała się we znaki. By nie narażać się na kłopoty z sercem w zasadzie rezygnowałam z wszelkich propozycji w tym temacie. Były jeszcze inne powody, ale dyskutowanie o nich publicznie, czy nawet w prywatnym gronie nie jest dla mnie komfortową sytuacją. Tymczasem Teresa nie odpuszczała.
- Po co pisać coś, skoro nikt tego nie czyta? – drążyła temat.
- Tak sobie – odparłam, powielając niejako słowa muzyka, którego spotkałam tego dnia w Skoczowie, a które wciąż brzmiały w mojej głowie.
W telefonie usłyszałam gromki śmiech, a potem próbę wytłumaczenia mi, że lepiej przecież czas poświęcony na to moje pisanie spożytkować inaczej. Na przykład na spacer.
Nie wiem, czy lepiej, czy też nie. Może i Teresa miała rację. Ale przecież ja to robię dla siebie. Tak sobie. W moim odczuciu pisanie wierszy czy opowiadań to przyjemność. Każdy przecież czasami robi coś wyłącznie dla siebie. Nawet, jeśli innym niekoniecznie się to podoba…
W każdym razie warto, bo może czasem jednak znajdzie się ktoś, choćby tylko jedna osoba, która zechce tego posłuchać lub to coś poczytać. I wtedy wraca wiara i sens w to, co się robi. Dlatego warto.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz