Po to przecież między innymi jest samochód, żeby nie trzeba było przeobrażać
się w tragarza i nie nosić zakupów na przysłowiowych plecach. Mąż oczywiście to
rozumie, tyle że teoria swoje a praktyka swoje.
Każdy wyjazd na zakupy zaczyna się od słów: „Musisz koniecznie dzisiaj?” lub „Naprawdę jest to konieczne? Może moglibyśmy się bez tego (w domyśle najczęściej ubrań, obuwia i akcesoriów do domu) obejść?”. Zwykle okazuje się, że jednak nie możemy się obejść, więc z wielką niechęcią i ociąganiem oraz wymyślaniem z tej okazji sto innych ważniejszych powodów, byle do wyjazdu nie doszło, mąż ostatecznie decyduje się wyruszyć po zakupy.
Każdy, kto myśli, że w tym momencie powinnam klasnąć w dłonie i się ucieszyć, jest w wielkim błędzie. Ledwo tylko da się usłyszeć charakterystyczny dźwięk odpalanego silnika samochodu, niemal w tym samym momencie zaczyna się narzekanie i wyliczanie, z dokładnością do dwóch zer po przecinku, ile ta jazda kosztuje. A to dopiero początek! Najgorsze są parkingi. Zdaniem męża, potwornie drogie, więc żeby trochę przyoszczędzić, najczęściej płaci tylko za pół godziny postoju. Nie wiem, jakie trzeba mieć paranormalne zdolności, żeby zrobić zakupy na mieście w pół godziny, a że ja takowych nie posiadam, więc obrywam za to prawie za każdym razem.
- Gdzie siedzisz! – Krzyczy zwykle, kiedy stoję przy kasie, na przykład w aptece, na tyle głośno, że aż pan lub pani magister robią zniesmaczoną minę. – Parking mi się kończy za pięć minut! Znowu mam biec do auta i go przedłużać?!
- Jakbyś nie był taki głupi i skąpy, to nigdzie nie musiałbyś biegać – myślę sobie. Niestety, tylko myślę, bo wszelkie próby wytłumaczenia mu, że postępując w ten sposób, jedynie funduje sobie i mnie niepotrzebny stres, spełzają na niczym. Szkoda więc strzępić sobie język.
Zły i rozdrażniony niczym narkoman na głodzie wybiega z apteki, tudzież sklepu i często nie informując mnie dokąd zmierza, rozpoczyna swoją wędrówkę po mieście. Z każdą minutą jest jednak coraz gorzej. Mniej więcej po pół godzinie rozpoczyna poszukiwanie swojej żony. A wygląda to tak, że głównie telefonuje pytając, gdzie aktualnie jestem, w którym sklepie, po czym z szybkością ponaddźwiękową przylatuje natychmiast w to miejsce. A gdy mu się zwyczajnie nie chce biegać, siada w samochodzie i dzwoni średnio co dziesięć minut. Oczywiście z tym samym pytaniem, czyli gdzie tak długo siedzę.
- A skarpetki mi kupiłaś? – pokrzykuje do telefonu.
- Jeszcze nie zdążyłam, bo sklep z bielizną jest dwie ulice dalej. Żeby tam dojść potrzebuję około dziesięć minut…
- Za dużo! Podjedziemy tam autem!
Nie należy w to wierzyć, gdzyż już wiele razy przekonałam się, że ostatecznie woli zrezygnować ze skarpetek niż tam podjechać. Ale o tym dowiaduję się zwykle na końcu, kiedy już po zakupach siedzę w samochodzie.
- Kupimy je następnym razem! – głośno komentuje. – Koszulę też kupimy następnym razem. I buty. Buty też!
O moich potrzebach nie wspomina, ani nawet nie przyjdzie mu do głowy, żeby spytać, czy czegoś nie potrzebuję, bo i po co. Żonę ma już czterdzieści kilka lat, to przez ten czas z pewnością zdążyła sobie kupić wszystko, co potrzebne.
Najbardziej czego nie lubi, to kupować prezenty dla dzieci czy innych członków rodziny. Najchętniej zrobiłabym to sama, bez jego obstawy, ale to niemożliwe. Wtedy jest jak mój cień, i to bez względu na warunki pogodowe. Nawet w deszczu czuję jego obecność pod parasolem. I stale to ględzenie! I dręczące, niekończące się pytania: Po co, na co i dlaczego, czy oni tego potrzebują, ile to kosztuje? Oczywiście, zawsze jest za drogo.
Obowiązkowym zakupem męża, gdziekolwiek by nie był, jest kupno kilku kilogramów jabłek. Czasem przy tej okazji kupuje też dla mnie moje ulubione banany. Czasem, bo bywa że zimą są drogie, więc z gruntu rezygnuje, tak jak i teraz.
- Kupiłeś mi banany? – pytam (dzisiejszego dnia).
- Nie, bo były za drogie. Siedem złotych za kilogram. Przecież musimy oszczędzać.
Nigdy nie kupujemy całego kilograma bananów, co najwyżej trzy średniej wielkości, ale mniejsza o to.
- A jabłka dla siebie kupiłeś? – dopytuję się.
Całkiem niepotrzebnie, bo zwykle znam odpowiedź.
- Kupiłem. Były tanie, po dwa złote. Kupiłem więc cztery kilogramy.
Te cztery kilogramy znikają w dwa dni. Za jego sprawą oczywiście, bo ja nie cierpię tych owoców. Zwykle wtedy przypomina mi się reklama Żabki z tą puszystą panią, która kupuje sporo żywności, a na końcu ku zdziwieniu sprzedawców mówi, że nie ma rodziny, zjada to wszystko sama. Tak jest u nas w przypadku jabłek.
Chciałoby się zapytać chociażby: „Kto cię uczył matematyki?”. Albo raczej, przebiegłości? No bo jakby nie liczyć 1 kg bananów kosztuje 7 zł., a 4 kg jabłek 8 zł.
Nagle mąż przypomina sobie, że potrzebuje puszkę farby albo coś innego i koniecznie musimy po to coś wstąpić do sklepu. Zwykle wiąże się to z kolejnym postojem na innym parkingu i co za tym idzie, kolejną opłatą. O dziwo, wtedy nie ma powodu do zmartwienia, że postój na parkingu drogo kosztuje, ani znaczenia jak długo będzie trwał.
- Wiesz, to może ja w tym czasie wdepnę do sklepu obok i zobaczę, co tam mają ciekawego – wpadam na pomysł wykorzystania wolnej chwili.
Szybko jednak okazuje się, że nie był to najlepszy pomysł, bo mąż ma względem mnie całkiem inne oczekiwania.
- Siedź w aucie i nigdzie się nie ruszaj! Ja zaraz będę, a poza tym wszystko już masz, więc co znowu chcesz kupić? – pokrzykuje.
Mam ochotę odszczekać mu się i powiedzieć brzydki wyraz zaczynający się na literkę g. Natychmiast jednak uświadamiam sobie, że to bez sensu, bo po nim to spłynie, a ja tylko niepotrzebnie się zdenerwuję. Klnę więc sobie po cichu, podobno to odstresowuje, tak mi powiedziała kiedyś jedna znajoma psycholożka. I zaczynam obmyślać plan zemsty.
Po przyjeździe, już w domu, „odpalam” komputer i wchodzę na moje ulubione strony. Kupuję potrzebne mi rzeczy, które następnie dostarcza mi kurier. Mąż na widok kuriera z paczką w rękach dostaje szału. Ze mną jest dokładnie odwrotnie. Dopiero teraz mogę z radości zacierać ręce. I wierzcie mi, nie straszne mi są pokrzykiwania w stylu:
- Czy ty nie rozumiesz, że za kuriera trzeba słono zapłacić?! Taniej byłoby po to pojechać do miasta!
- No nie wiem… Dojazd plus parking… Chyba wychodzi na to samo. I jeszcze musiałabym zmieścić się z zakupami w pół godzinie… A gdzie amortyzacja samochodu?
Czasem sobie myślę, że bez marudnego i skąpego męża mogłabym się doskonale obejść. Kurier przecież wszystko mi przywiezie, a elektryka i hydraulika dają teraz w pakiecie przy podpisaniu umowy z zakładem energetycznym albo telefonią komórkową. Dzwonię i mam!
Oczywiście za opłatą. Ale policzcie sobie, drogie Panie, ile kosztuje Was mąż… zdrowia i pieniędzy.
Chyba że któraś z Was trafiła na wyjątkowy egzemplarz… No to zazdroszczę!
Każdy wyjazd na zakupy zaczyna się od słów: „Musisz koniecznie dzisiaj?” lub „Naprawdę jest to konieczne? Może moglibyśmy się bez tego (w domyśle najczęściej ubrań, obuwia i akcesoriów do domu) obejść?”. Zwykle okazuje się, że jednak nie możemy się obejść, więc z wielką niechęcią i ociąganiem oraz wymyślaniem z tej okazji sto innych ważniejszych powodów, byle do wyjazdu nie doszło, mąż ostatecznie decyduje się wyruszyć po zakupy.
Każdy, kto myśli, że w tym momencie powinnam klasnąć w dłonie i się ucieszyć, jest w wielkim błędzie. Ledwo tylko da się usłyszeć charakterystyczny dźwięk odpalanego silnika samochodu, niemal w tym samym momencie zaczyna się narzekanie i wyliczanie, z dokładnością do dwóch zer po przecinku, ile ta jazda kosztuje. A to dopiero początek! Najgorsze są parkingi. Zdaniem męża, potwornie drogie, więc żeby trochę przyoszczędzić, najczęściej płaci tylko za pół godziny postoju. Nie wiem, jakie trzeba mieć paranormalne zdolności, żeby zrobić zakupy na mieście w pół godziny, a że ja takowych nie posiadam, więc obrywam za to prawie za każdym razem.
- Gdzie siedzisz! – Krzyczy zwykle, kiedy stoję przy kasie, na przykład w aptece, na tyle głośno, że aż pan lub pani magister robią zniesmaczoną minę. – Parking mi się kończy za pięć minut! Znowu mam biec do auta i go przedłużać?!
- Jakbyś nie był taki głupi i skąpy, to nigdzie nie musiałbyś biegać – myślę sobie. Niestety, tylko myślę, bo wszelkie próby wytłumaczenia mu, że postępując w ten sposób, jedynie funduje sobie i mnie niepotrzebny stres, spełzają na niczym. Szkoda więc strzępić sobie język.
Zły i rozdrażniony niczym narkoman na głodzie wybiega z apteki, tudzież sklepu i często nie informując mnie dokąd zmierza, rozpoczyna swoją wędrówkę po mieście. Z każdą minutą jest jednak coraz gorzej. Mniej więcej po pół godzinie rozpoczyna poszukiwanie swojej żony. A wygląda to tak, że głównie telefonuje pytając, gdzie aktualnie jestem, w którym sklepie, po czym z szybkością ponaddźwiękową przylatuje natychmiast w to miejsce. A gdy mu się zwyczajnie nie chce biegać, siada w samochodzie i dzwoni średnio co dziesięć minut. Oczywiście z tym samym pytaniem, czyli gdzie tak długo siedzę.
- A skarpetki mi kupiłaś? – pokrzykuje do telefonu.
- Jeszcze nie zdążyłam, bo sklep z bielizną jest dwie ulice dalej. Żeby tam dojść potrzebuję około dziesięć minut…
- Za dużo! Podjedziemy tam autem!
Nie należy w to wierzyć, gdzyż już wiele razy przekonałam się, że ostatecznie woli zrezygnować ze skarpetek niż tam podjechać. Ale o tym dowiaduję się zwykle na końcu, kiedy już po zakupach siedzę w samochodzie.
- Kupimy je następnym razem! – głośno komentuje. – Koszulę też kupimy następnym razem. I buty. Buty też!
O moich potrzebach nie wspomina, ani nawet nie przyjdzie mu do głowy, żeby spytać, czy czegoś nie potrzebuję, bo i po co. Żonę ma już czterdzieści kilka lat, to przez ten czas z pewnością zdążyła sobie kupić wszystko, co potrzebne.
Najbardziej czego nie lubi, to kupować prezenty dla dzieci czy innych członków rodziny. Najchętniej zrobiłabym to sama, bez jego obstawy, ale to niemożliwe. Wtedy jest jak mój cień, i to bez względu na warunki pogodowe. Nawet w deszczu czuję jego obecność pod parasolem. I stale to ględzenie! I dręczące, niekończące się pytania: Po co, na co i dlaczego, czy oni tego potrzebują, ile to kosztuje? Oczywiście, zawsze jest za drogo.
Obowiązkowym zakupem męża, gdziekolwiek by nie był, jest kupno kilku kilogramów jabłek. Czasem przy tej okazji kupuje też dla mnie moje ulubione banany. Czasem, bo bywa że zimą są drogie, więc z gruntu rezygnuje, tak jak i teraz.
- Kupiłeś mi banany? – pytam (dzisiejszego dnia).
- Nie, bo były za drogie. Siedem złotych za kilogram. Przecież musimy oszczędzać.
Nigdy nie kupujemy całego kilograma bananów, co najwyżej trzy średniej wielkości, ale mniejsza o to.
- A jabłka dla siebie kupiłeś? – dopytuję się.
Całkiem niepotrzebnie, bo zwykle znam odpowiedź.
- Kupiłem. Były tanie, po dwa złote. Kupiłem więc cztery kilogramy.
Te cztery kilogramy znikają w dwa dni. Za jego sprawą oczywiście, bo ja nie cierpię tych owoców. Zwykle wtedy przypomina mi się reklama Żabki z tą puszystą panią, która kupuje sporo żywności, a na końcu ku zdziwieniu sprzedawców mówi, że nie ma rodziny, zjada to wszystko sama. Tak jest u nas w przypadku jabłek.
Chciałoby się zapytać chociażby: „Kto cię uczył matematyki?”. Albo raczej, przebiegłości? No bo jakby nie liczyć 1 kg bananów kosztuje 7 zł., a 4 kg jabłek 8 zł.
Nagle mąż przypomina sobie, że potrzebuje puszkę farby albo coś innego i koniecznie musimy po to coś wstąpić do sklepu. Zwykle wiąże się to z kolejnym postojem na innym parkingu i co za tym idzie, kolejną opłatą. O dziwo, wtedy nie ma powodu do zmartwienia, że postój na parkingu drogo kosztuje, ani znaczenia jak długo będzie trwał.
- Wiesz, to może ja w tym czasie wdepnę do sklepu obok i zobaczę, co tam mają ciekawego – wpadam na pomysł wykorzystania wolnej chwili.
Szybko jednak okazuje się, że nie był to najlepszy pomysł, bo mąż ma względem mnie całkiem inne oczekiwania.
- Siedź w aucie i nigdzie się nie ruszaj! Ja zaraz będę, a poza tym wszystko już masz, więc co znowu chcesz kupić? – pokrzykuje.
Mam ochotę odszczekać mu się i powiedzieć brzydki wyraz zaczynający się na literkę g. Natychmiast jednak uświadamiam sobie, że to bez sensu, bo po nim to spłynie, a ja tylko niepotrzebnie się zdenerwuję. Klnę więc sobie po cichu, podobno to odstresowuje, tak mi powiedziała kiedyś jedna znajoma psycholożka. I zaczynam obmyślać plan zemsty.
Po przyjeździe, już w domu, „odpalam” komputer i wchodzę na moje ulubione strony. Kupuję potrzebne mi rzeczy, które następnie dostarcza mi kurier. Mąż na widok kuriera z paczką w rękach dostaje szału. Ze mną jest dokładnie odwrotnie. Dopiero teraz mogę z radości zacierać ręce. I wierzcie mi, nie straszne mi są pokrzykiwania w stylu:
- Czy ty nie rozumiesz, że za kuriera trzeba słono zapłacić?! Taniej byłoby po to pojechać do miasta!
- No nie wiem… Dojazd plus parking… Chyba wychodzi na to samo. I jeszcze musiałabym zmieścić się z zakupami w pół godzinie… A gdzie amortyzacja samochodu?
Czasem sobie myślę, że bez marudnego i skąpego męża mogłabym się doskonale obejść. Kurier przecież wszystko mi przywiezie, a elektryka i hydraulika dają teraz w pakiecie przy podpisaniu umowy z zakładem energetycznym albo telefonią komórkową. Dzwonię i mam!
Oczywiście za opłatą. Ale policzcie sobie, drogie Panie, ile kosztuje Was mąż… zdrowia i pieniędzy.
Chyba że któraś z Was trafiła na wyjątkowy egzemplarz… No to zazdroszczę!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz