Oparte na faktach autentycznych
Jak zawsze w letni, ciepły dzień park rozrywki tętnił życiem. Dokuczliwe słońce grzało nazbyt mocno i z pewnością marzeniem wielu osób tam przebywających było, aby choć na chwilę przesłoniły go chmury. Przy budkach z lodami i napojami stały długie kolejki oczekujących. Dagmara chętnie dołączyłaby do którejś z nich, ale jej mąż, Piotr, był nieprzejednany.
- Nie teraz! Spójrz, nie ma kolejki do „duchów”, to się od razu załapiemy – dyktował małżonce, ponaglając ją i dwójkę znajomych, z którymi wybrali się na weekend do wesołego miasteczka.
Marta i Zenon w te pędy, w dosłownym tego słowa znaczeniu, niemal rzucili się we wskazanym kierunku, by nikt ich nie ubiegł. Cała czwórka zachowywała się trochę jak dzieci, a w niektórych wypadkach nieraz gorzej. Ale przecież po to przyjeżdża się do parku rozrywki, żeby sobie trochę poszaleć. Nikomu z nich nie przeszkadzało, że byli w wieku pięćdziesiąt plus.
Do „duchów” wjeżdżało się w wagonikach. Właśnie podjechał jeden pusty, który Marta i Zenek natychmiast zajęli. Kolejny okazał się również wolny, więc Dagmara i Piotr poszli w ich ślady. Obie pary niemal jednocześnie usłyszały głośne zgrzytanie kół po szynach toczących się wagoników, które wjeżdżały pomiędzy fałdy plastikowej kotary, za którą panowała ciemność, co jakiś czas rozjaśniana błyskami podobnymi do błyskawic.
- Błazenada! Co my tu w ogóle robimy? – oburzała się Dagmara, strofując męża. – Jak dzieci!
- Kochanie, chyba się nie boisz? – drwił z niej Piotr. – Wyobraź sobie, że statystujesz na planie horroru…
- Horror to będziesz miał w domu, jak podliczysz, ile kasy wydaliśmy w tym durnym, wesołym miasteczku – kąśliwie posumowała go żonka.
- Może tak być… - powiedział półgłosem, udając, że ma to na uwadze.
Nic więcej nie zdążył dodać, bo nagle za pierwszym zakrętem torów, po których szybko sunęły wagoniki, dojrzeli dwa kościotrupy wyłaniające się z ciemności. Wydawać by się mogło, błyskawicznie przemieszczające się w ich kierunku. W rzeczywistości było to tylko złudzenie optyczne.
- Też mi sensacja. W każdej szkole podstawowej są takie. Dyżurny rekwizyt na lekcji biologii – podśmiewywała się Daga.
Potem dostrzegli kilka pająków ogromnych rozmiarów. Oczywiście plastikowych. Tu i ówdzie pokazywały jakieś potwory i potworki z ogromnymi sztucznymi szczękami. Z głębi dobiegały do ich uszu piski i pokrzykiwania pasażerów innych wagoników, ale Dagmara nic sobie z tego nie robiła. Jak mawiała, „nie z nią te numery”. Do momentu, kiedy nagle przed nimi pojawiła się wielka wibrująca kosa. Leciała wprost na nich, sprawiając wrażenie, jakby zamierzała z całych sił uderzyć i ściąć im głowy. Było oczywistym, że zatrzyma się tuż przed nimi, ale i tak nieźle się przeraziła. Chwilkę potem łajała się w myślach, że dała się nabrać na taką dziecinadę. Tymczasem kolejne stworki i potworki pojawiały się przed nimi w najróżniejszych pozach i z przeróżnymi narzędziami w dłoniach. Raz była to zakrwawiona siekiera, innym razem pistolet albo maczuga. To znów pojawiała się jakaś zbłąkana biała dama, albo rycerz bez głowy.
- Mogliby się bardziej postarać. To dobre dla dzieci – zauważyła kolejny raz, zupełnie nie biorąc pod uwagę tego, że tego typu rozrywka jest właśnie głównie dla dzieci, a nie dla „starych koni”.
Tymczasem małżonek bawił się w najlepsze.
- Czekaj, czekaj! Zaraz ktoś wyciągnie cię z wagonika! I co potem zrobisz? – straszył ją Piotr.
- A tam, wyciągnie! To nie takie proste!
- Rzeczywiście, ostatnio sporo przytyłaś. Ważysz już chyba setkę – zażartował.
Dagmara, wściekła na takie komentarze, złapała dotąd pilnie strzegącą i trzymaną z całych sił na kolanach torbę, i zamierzała nią przyłożyć nieszczęsnemu małżonkowi, ale ostatecznie nie zdołała tego uczynić. Niemal w tym samym momencie ktoś odziany w czarny płaszcz i w czapce zasłaniającej twarz, o wyglądzie trupiej czaszki, złapał ją za tyłek, a potem za biust. Zaczęła więc krzyczeć.
- Zjeżdżaj, baranie! Zaraz wysiądę z tego wagonika i tak ci przykrochmalę, że popamiętasz mnie do końca życia – darła się z całych sił.
Ubawiony małżonek, widząc co się dzieje, bynajmniej nie zamierzał interweniować. Śmiał się do rozpuku. Na szczęście nie trwało to długo, bo tajemnicza postać odpuściła. Widocznie miała co innego do roboty. Z pewnością musiała zająć się kolejnymi paniami w pojawiających się na horyzoncie wagonikach. Śmiech małżonka przerwała nieoczekiwanie… podskakująca zygzakowata żmija na jego kolanach. Tego z pewnością się nie spodziewał, więc krzyknął, łapiąc oczywiście gumowego gada i rzucając nim gdzieś za siebie. Teraz i ona miała powody do śmiechu.
Piotr bardzo nie lubił, gdy ktoś się z niego śmiał, więc natychmiast uznał za stosowne odwrócić jej uwagę od tego, co się wydarzyło.
- Ciekaw jestem, czy Marta wyjedzie stąd ze swoim ogonkiem? Na pewno ktoś jej go odciął!
Piotr miał alergię na Martę. Drwił z niej na każdym kroku. Oczywiście, kiedy tego nie słyszała. Naśmiewał się z jej długich blond włosów, które upinała wysoko w „koński ogon”. Twierdził, i tu Daga przyznawała mu rację, że kobiecie w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat nie wypada tak się czesać.
- Gdyby nie miała okrągłych kształtów, przypominałaby lalkę Barbie – naśmiewał się nieraz, zwykle dodając: - Lepiej wyglądałaby w kucykach.
Nie zapominał też o uszczypliwościach na temat wnętrza domu znajomych.
- Zupełnie nie mogę pojąć, dlaczego w ich mieszkaniu jest tyle gratów. Nie wiadomo, gdzie nogi postawić – dodał, nie odpuszczając biednej Marcie.
Nie podobał mu się wystrój ich domu. Nazywał go cygańskim i trzeba przyznać, rzeczywiście trochę go przypominał. Podobnie umeblowane wnętrza widziało się nieraz na filmikach o bogatych Romach. Ale w rzeczywistości nie o jej nietrafioną fryzurę tu chodziło, ani o całkowity brak gustu Marty, a zgoła o coś zupełnie innego.
Marta prawie nie przestawała mówić. Właściwie nie dopuszczała do słowa nikogo, przy czym stale mówiła wyłącznie o sobie. To jej przechwalanie się działało na nerwy nie tylko małżonkowi Dagi. Na jakiekolwiek uwagi w tym temacie reagowała głośnym śmiechem, nie zamierzając bynajmniej brać ich pod uwagę.
Piotr w zasadzie był do niej podobny. Przeżywał męki, kiedy nie mógł mówić. I tu był przysłowiowy pies pochowany. Wiadomo nie od dziś, że dwa takie same bieguny się odpychają.
Okazało się jednak, że po wyjściu, a właściwie wyjechaniu z ciemnego tunelu, ku rozczarowaniu Piotra, Marta miała wszystko na swoim miejscu. Za to twarz Zenka cała była upaprana szminką. Podobnie jak jego T-shirt. Na widok tego wszyscy wybuchli głośnym śmiechem.
- A ja mam żal, że żadna panienka mnie nie obmacała – żartował Piotr. – Chyba złożę reklamację i zażądam zwrotu pieniędzy. Specjalnie ubrałem luźne bermudy…
- Ja też! Ja też! Słuchajcie, a może teraz pójdziemy na tę największą karuzelę? – rozochocił się Zenon, a potem i Piotr.
Kobiety bynajmniej nie zamierzały. Ucierpiałyby na tym ich fryzury i z pewnością żołądki.
- Wy idźcie. My sobie tylko popatrzymy – zdecydowały.
Piotr nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. W przeszłości nieraz już korzystał z owych przyjemności i miał świadomość tego, że mało kto schodził z owej karuzeli bez szwanku. Bladość twarzy i nudności zwykle były w pakiecie z biletem wstępu na szalone koło, kręcące się z niesamowitą prędkością. Za wszelką cenę chciał to zobaczyć na twarzach pań. Oczywiście po to, by zdarzenie uwiecznić komórką, a potem być może opublikować na Facebooku. Ale skoro pomysł nie wypalił, trzeba było jakoś zrekompensować sobie stratę i wymyślić coś innego. Chociażby pofolgować sobie głupim żartem. Toteż od razu przystąpił do dzieła.
- Musicie stanąć z daleka, żeby nie spadały na was wymiociny... Co poniektórym to się zdarza na karuzelach – mąż Dagi był bezkonkurencyjny w obrzydzaniu wszystkiego. – Kolega mówił, że kiedyś spadł mu we włosy kawałek czyjegoś niestrawionego kotleta – dodał.
- Łe, fuj! – zareagowały panie zniesmaczone jego żartem.
Kilka minut później panowie z upodobaniem kręcili się na karuzeli. Tymczasem w głowie Dagmary pojawiła się pewna myśl, którą wspólnie z Martą postanowiły wcielić w czyn.
- Chcesz tu stać i patrzyć na tych wariatów kręcących się na karuzeli? – spytała Daga.
Marta zaprzeczyła ruchem głowy, proponując przyjaciółce lody w pobliskiej kawiarni. Propozycja była kusząca, ale póki co zeszła jednak na dalszy plan.
- Nie wiem jak ty, ale ja nie pozwalam molestować się facetom. Nawet duchom w wesołym miasteczku! A jeśli już ktoś jest na tyle bezczelny… musi ponieść zasłużoną karę – próbowała z grubsza nakreślić Marcie swój plan względem mężczyzny-ducha w Gabinecie Duchów.
Przyjaciółka przystała na niego bez oporów. Ich mężowie byli w tym czasie gdzieś „wysoko w górze” i nie byli w stanie odwieść ich od tego pomysłu. Postanowiły więc nie tracić czasu. Na najbliższym straganie z różnym badziewiem, którym sprzedawcy usiłowali skusić dzieciaki, kupiły cztery balony. Dwa z nich bez trudu zmieściły się w obszernej torbie Marty. Z dwóch kolejnych Daga upuściła nieco powietrza i starannie owinęła w papier, tak, by nikt nie pokojarzył, że są to balony. Zależało im na tym, by mężczyzna kontrolujący bilety przed Gabinetem Duchów niczego się nie domyślił. Gdy kilka minut później obie siedziały w wagoniku podążającym do owego osławionego gabinetu, Daga przypominała jej:
- Pamiętaj, ja patrzę do tyłu, ty do przodu!
Bez mrugnięcia oka przypatrywały się mijającym po drodze straszydłom, z podnieceniem wyczekując kulminacyjnego momentu. Aż wreszcie ów moment nadszedł. Gdy Marta poczuła na sobie łapy ducha, na umówiony wcześniej sygnał, ręką usiłowała przytrzymać jego dłoń na swoich piersiach. Jednocześnie drugą ręką przekuła szpilką oba balony, czyniąc tym wielki huk, którego duch bynajmniej się w tej chwili nie spodziewał. Daga zaś rzuciła mu pod nogi pozostałe dwa, o które biedak potknął się i runął jak długi. I pewnie nic takiego by się nie stało, gdyby nie fakt, że Marta tak mocno przytrzymywała jego rękę na sobie, iż ostatecznie wagonik się przechylił i wywrócił. W efekcie obie panie znalazły się na ziemi, lądując tuż koło nieszczęsnego ducha. Kolejne zaś wagoniki zatrzymywały się niemal jeden na drugim, ale na szczęście nic poważniejszego się nie stało.
Strach pomyśleć, jak mogłoby się wszystko skończyć. Los jednak okazał się dla nich łaskawy. Wagonik nie był zbyt ciężki i nie przewrócił się centralnie na ducha. Zahaczył jedynie bokiem. Ucierpiała na tym trochę jego noga, ale mężczyzna do końca grał twardziela. Chyba było mu wstyd przed właścicielem owego biznesu, że tak się dał podejść.
- Jak myślisz, wyrzuci go za to z pracy? – snuła domysły Daga.
Tłumaczył się potem jak mógł, oczywiście po swojemu, zrzucając winę na kobiety, które rzekomo miały… tańczyć w wagoniku i go rozchwiać.
- No i się przewrócił. Akurat na mnie! – Kłamał duch swojemu „Panu”, który przywołany został na miejsce niefortunnego zdarzenia.
Mina trochę zrzedła kobietom, gdy właściciel usiłował obciążyć ich kosztami za straty. Nie bardzo bowiem udawało im się udowodnić, iż to nie one są sprawczyniami kolejkowej katastrofy, która jak się potem okazało skutkowała poważną awarią, a co za tym idzie, unieruchomieniem „duchowego biznesu” na kilka godzin. Właściciel był wściekły. Trudno było mu się dziwić. W pewnym momencie chciał nawet wezwać policję. Ale wtedy przedsiębiorcza Daga odzyskała nagle cały swój wigor i postanowiła temu zaradzić. Odciągnęła na bok właściciela i z miną sędziego najwyższego oświadczyła:
- Woli pan zapomnieć o sprawię, czy mamy oskarżyć mężczyznę i pana zarazem o molestowanie seksualne? Jeśli obie złożymy wnioski w sądzie, a z pewnością znajdą się i inne panie, nie wykręci się pan od odpowiedzialności! Jak wyjdzie na tym pański biznes, można się domyślić. Nagłośnimy sprawę i żadna kobieta nie kupi u pana biletu! A matki już na pewno nie pozwolą wejść do gabinetu swoim córkom… Jeśli sędzia dołoży do tego sprawę o molestowanie nieletnich…
Daga nie musiała kończyć, bo twarz właściciela dochodowego biznesu spąsowiała niczym piwonia w maju. W dodatku niektórzy niezadowoleni z usługi klienci zaczęli domagać się zwrotu pieniędzy za bilety.
Przyparty do muru mężczyzna, nieco zdezorientowany i podenerwowany całą sytuacją ostatecznie puścił ich wolno. Dokładnie w momencie, kiedy na horyzoncie pojawili się ich mężowie, dopytujący się, co tu się stało.
- Nic takiego! Mała awaria! Proszę się rozejść! – pokrzykiwał właściciel.
Kiedy w drodze powrotnej z wesołego miasteczka opowiedziały mężom, co tak naprawdę się stało, panom trudno było w to uwierzyć.
Piotr jak zawsze skomentował całą historię w swój niewybredny sposób.
- Zawracamy! Muszę pogadać z właścicielem!
- Nie! – pozostała trójka krzyknęła niemal jednocześnie.
- Spokojnie. Zaproponuję mu tylko, żeby wyrzucił z pracy tego nieudacznika. Niech zatrudni jakąś rezolutną panią. Przecież jest równouprawnienie. Mężczyźni na pewno nie będą protestować. Nie przysporzą mu kłopotów. A poza tym, trochę kosztowały mnie te nowe bermudy, więc…W każdym razie chętnie bym tu jeszcze wrócił.
- No i co jakiś czas mógłby pojawić się półnagi duch przedstawicielki płci pięknej – rozmarzył się Zenon. - A tak na marginesie, czy duch w języku polskim nie powinien mieć swojego żeńskiego odpowiednika?
- Pewnie i powinien – przyznał Piotr. – Jak by to było? Dusza, duszka?
- Uważaj, żebyś od tych duszek nie dostał duszności. Bo z twoim sercem nigdy nic nie wiadomo… - dokuczała mu żona.
- Panowie, ale przecież gabinet duchów jest dla dzieci. Nie mogą pojawiać się tam nagie kobiety – powątpiewała Marta.
- Przecież my jak dzieci… - przyznał jej mąż.
Panie spojrzały po sobie wymownie. Nic dodać, nic ująć.
Jak zawsze w letni, ciepły dzień park rozrywki tętnił życiem. Dokuczliwe słońce grzało nazbyt mocno i z pewnością marzeniem wielu osób tam przebywających było, aby choć na chwilę przesłoniły go chmury. Przy budkach z lodami i napojami stały długie kolejki oczekujących. Dagmara chętnie dołączyłaby do którejś z nich, ale jej mąż, Piotr, był nieprzejednany.
- Nie teraz! Spójrz, nie ma kolejki do „duchów”, to się od razu załapiemy – dyktował małżonce, ponaglając ją i dwójkę znajomych, z którymi wybrali się na weekend do wesołego miasteczka.
Marta i Zenon w te pędy, w dosłownym tego słowa znaczeniu, niemal rzucili się we wskazanym kierunku, by nikt ich nie ubiegł. Cała czwórka zachowywała się trochę jak dzieci, a w niektórych wypadkach nieraz gorzej. Ale przecież po to przyjeżdża się do parku rozrywki, żeby sobie trochę poszaleć. Nikomu z nich nie przeszkadzało, że byli w wieku pięćdziesiąt plus.
Do „duchów” wjeżdżało się w wagonikach. Właśnie podjechał jeden pusty, który Marta i Zenek natychmiast zajęli. Kolejny okazał się również wolny, więc Dagmara i Piotr poszli w ich ślady. Obie pary niemal jednocześnie usłyszały głośne zgrzytanie kół po szynach toczących się wagoników, które wjeżdżały pomiędzy fałdy plastikowej kotary, za którą panowała ciemność, co jakiś czas rozjaśniana błyskami podobnymi do błyskawic.
- Błazenada! Co my tu w ogóle robimy? – oburzała się Dagmara, strofując męża. – Jak dzieci!
- Kochanie, chyba się nie boisz? – drwił z niej Piotr. – Wyobraź sobie, że statystujesz na planie horroru…
- Horror to będziesz miał w domu, jak podliczysz, ile kasy wydaliśmy w tym durnym, wesołym miasteczku – kąśliwie posumowała go żonka.
- Może tak być… - powiedział półgłosem, udając, że ma to na uwadze.
Nic więcej nie zdążył dodać, bo nagle za pierwszym zakrętem torów, po których szybko sunęły wagoniki, dojrzeli dwa kościotrupy wyłaniające się z ciemności. Wydawać by się mogło, błyskawicznie przemieszczające się w ich kierunku. W rzeczywistości było to tylko złudzenie optyczne.
- Też mi sensacja. W każdej szkole podstawowej są takie. Dyżurny rekwizyt na lekcji biologii – podśmiewywała się Daga.
Potem dostrzegli kilka pająków ogromnych rozmiarów. Oczywiście plastikowych. Tu i ówdzie pokazywały jakieś potwory i potworki z ogromnymi sztucznymi szczękami. Z głębi dobiegały do ich uszu piski i pokrzykiwania pasażerów innych wagoników, ale Dagmara nic sobie z tego nie robiła. Jak mawiała, „nie z nią te numery”. Do momentu, kiedy nagle przed nimi pojawiła się wielka wibrująca kosa. Leciała wprost na nich, sprawiając wrażenie, jakby zamierzała z całych sił uderzyć i ściąć im głowy. Było oczywistym, że zatrzyma się tuż przed nimi, ale i tak nieźle się przeraziła. Chwilkę potem łajała się w myślach, że dała się nabrać na taką dziecinadę. Tymczasem kolejne stworki i potworki pojawiały się przed nimi w najróżniejszych pozach i z przeróżnymi narzędziami w dłoniach. Raz była to zakrwawiona siekiera, innym razem pistolet albo maczuga. To znów pojawiała się jakaś zbłąkana biała dama, albo rycerz bez głowy.
- Mogliby się bardziej postarać. To dobre dla dzieci – zauważyła kolejny raz, zupełnie nie biorąc pod uwagę tego, że tego typu rozrywka jest właśnie głównie dla dzieci, a nie dla „starych koni”.
Tymczasem małżonek bawił się w najlepsze.
- Czekaj, czekaj! Zaraz ktoś wyciągnie cię z wagonika! I co potem zrobisz? – straszył ją Piotr.
- A tam, wyciągnie! To nie takie proste!
- Rzeczywiście, ostatnio sporo przytyłaś. Ważysz już chyba setkę – zażartował.
Dagmara, wściekła na takie komentarze, złapała dotąd pilnie strzegącą i trzymaną z całych sił na kolanach torbę, i zamierzała nią przyłożyć nieszczęsnemu małżonkowi, ale ostatecznie nie zdołała tego uczynić. Niemal w tym samym momencie ktoś odziany w czarny płaszcz i w czapce zasłaniającej twarz, o wyglądzie trupiej czaszki, złapał ją za tyłek, a potem za biust. Zaczęła więc krzyczeć.
- Zjeżdżaj, baranie! Zaraz wysiądę z tego wagonika i tak ci przykrochmalę, że popamiętasz mnie do końca życia – darła się z całych sił.
Ubawiony małżonek, widząc co się dzieje, bynajmniej nie zamierzał interweniować. Śmiał się do rozpuku. Na szczęście nie trwało to długo, bo tajemnicza postać odpuściła. Widocznie miała co innego do roboty. Z pewnością musiała zająć się kolejnymi paniami w pojawiających się na horyzoncie wagonikach. Śmiech małżonka przerwała nieoczekiwanie… podskakująca zygzakowata żmija na jego kolanach. Tego z pewnością się nie spodziewał, więc krzyknął, łapiąc oczywiście gumowego gada i rzucając nim gdzieś za siebie. Teraz i ona miała powody do śmiechu.
Piotr bardzo nie lubił, gdy ktoś się z niego śmiał, więc natychmiast uznał za stosowne odwrócić jej uwagę od tego, co się wydarzyło.
- Ciekaw jestem, czy Marta wyjedzie stąd ze swoim ogonkiem? Na pewno ktoś jej go odciął!
Piotr miał alergię na Martę. Drwił z niej na każdym kroku. Oczywiście, kiedy tego nie słyszała. Naśmiewał się z jej długich blond włosów, które upinała wysoko w „koński ogon”. Twierdził, i tu Daga przyznawała mu rację, że kobiecie w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat nie wypada tak się czesać.
- Gdyby nie miała okrągłych kształtów, przypominałaby lalkę Barbie – naśmiewał się nieraz, zwykle dodając: - Lepiej wyglądałaby w kucykach.
Nie zapominał też o uszczypliwościach na temat wnętrza domu znajomych.
- Zupełnie nie mogę pojąć, dlaczego w ich mieszkaniu jest tyle gratów. Nie wiadomo, gdzie nogi postawić – dodał, nie odpuszczając biednej Marcie.
Nie podobał mu się wystrój ich domu. Nazywał go cygańskim i trzeba przyznać, rzeczywiście trochę go przypominał. Podobnie umeblowane wnętrza widziało się nieraz na filmikach o bogatych Romach. Ale w rzeczywistości nie o jej nietrafioną fryzurę tu chodziło, ani o całkowity brak gustu Marty, a zgoła o coś zupełnie innego.
Marta prawie nie przestawała mówić. Właściwie nie dopuszczała do słowa nikogo, przy czym stale mówiła wyłącznie o sobie. To jej przechwalanie się działało na nerwy nie tylko małżonkowi Dagi. Na jakiekolwiek uwagi w tym temacie reagowała głośnym śmiechem, nie zamierzając bynajmniej brać ich pod uwagę.
Piotr w zasadzie był do niej podobny. Przeżywał męki, kiedy nie mógł mówić. I tu był przysłowiowy pies pochowany. Wiadomo nie od dziś, że dwa takie same bieguny się odpychają.
Okazało się jednak, że po wyjściu, a właściwie wyjechaniu z ciemnego tunelu, ku rozczarowaniu Piotra, Marta miała wszystko na swoim miejscu. Za to twarz Zenka cała była upaprana szminką. Podobnie jak jego T-shirt. Na widok tego wszyscy wybuchli głośnym śmiechem.
- A ja mam żal, że żadna panienka mnie nie obmacała – żartował Piotr. – Chyba złożę reklamację i zażądam zwrotu pieniędzy. Specjalnie ubrałem luźne bermudy…
- Ja też! Ja też! Słuchajcie, a może teraz pójdziemy na tę największą karuzelę? – rozochocił się Zenon, a potem i Piotr.
Kobiety bynajmniej nie zamierzały. Ucierpiałyby na tym ich fryzury i z pewnością żołądki.
- Wy idźcie. My sobie tylko popatrzymy – zdecydowały.
Piotr nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. W przeszłości nieraz już korzystał z owych przyjemności i miał świadomość tego, że mało kto schodził z owej karuzeli bez szwanku. Bladość twarzy i nudności zwykle były w pakiecie z biletem wstępu na szalone koło, kręcące się z niesamowitą prędkością. Za wszelką cenę chciał to zobaczyć na twarzach pań. Oczywiście po to, by zdarzenie uwiecznić komórką, a potem być może opublikować na Facebooku. Ale skoro pomysł nie wypalił, trzeba było jakoś zrekompensować sobie stratę i wymyślić coś innego. Chociażby pofolgować sobie głupim żartem. Toteż od razu przystąpił do dzieła.
- Musicie stanąć z daleka, żeby nie spadały na was wymiociny... Co poniektórym to się zdarza na karuzelach – mąż Dagi był bezkonkurencyjny w obrzydzaniu wszystkiego. – Kolega mówił, że kiedyś spadł mu we włosy kawałek czyjegoś niestrawionego kotleta – dodał.
- Łe, fuj! – zareagowały panie zniesmaczone jego żartem.
Kilka minut później panowie z upodobaniem kręcili się na karuzeli. Tymczasem w głowie Dagmary pojawiła się pewna myśl, którą wspólnie z Martą postanowiły wcielić w czyn.
- Chcesz tu stać i patrzyć na tych wariatów kręcących się na karuzeli? – spytała Daga.
Marta zaprzeczyła ruchem głowy, proponując przyjaciółce lody w pobliskiej kawiarni. Propozycja była kusząca, ale póki co zeszła jednak na dalszy plan.
- Nie wiem jak ty, ale ja nie pozwalam molestować się facetom. Nawet duchom w wesołym miasteczku! A jeśli już ktoś jest na tyle bezczelny… musi ponieść zasłużoną karę – próbowała z grubsza nakreślić Marcie swój plan względem mężczyzny-ducha w Gabinecie Duchów.
Przyjaciółka przystała na niego bez oporów. Ich mężowie byli w tym czasie gdzieś „wysoko w górze” i nie byli w stanie odwieść ich od tego pomysłu. Postanowiły więc nie tracić czasu. Na najbliższym straganie z różnym badziewiem, którym sprzedawcy usiłowali skusić dzieciaki, kupiły cztery balony. Dwa z nich bez trudu zmieściły się w obszernej torbie Marty. Z dwóch kolejnych Daga upuściła nieco powietrza i starannie owinęła w papier, tak, by nikt nie pokojarzył, że są to balony. Zależało im na tym, by mężczyzna kontrolujący bilety przed Gabinetem Duchów niczego się nie domyślił. Gdy kilka minut później obie siedziały w wagoniku podążającym do owego osławionego gabinetu, Daga przypominała jej:
- Pamiętaj, ja patrzę do tyłu, ty do przodu!
Bez mrugnięcia oka przypatrywały się mijającym po drodze straszydłom, z podnieceniem wyczekując kulminacyjnego momentu. Aż wreszcie ów moment nadszedł. Gdy Marta poczuła na sobie łapy ducha, na umówiony wcześniej sygnał, ręką usiłowała przytrzymać jego dłoń na swoich piersiach. Jednocześnie drugą ręką przekuła szpilką oba balony, czyniąc tym wielki huk, którego duch bynajmniej się w tej chwili nie spodziewał. Daga zaś rzuciła mu pod nogi pozostałe dwa, o które biedak potknął się i runął jak długi. I pewnie nic takiego by się nie stało, gdyby nie fakt, że Marta tak mocno przytrzymywała jego rękę na sobie, iż ostatecznie wagonik się przechylił i wywrócił. W efekcie obie panie znalazły się na ziemi, lądując tuż koło nieszczęsnego ducha. Kolejne zaś wagoniki zatrzymywały się niemal jeden na drugim, ale na szczęście nic poważniejszego się nie stało.
Strach pomyśleć, jak mogłoby się wszystko skończyć. Los jednak okazał się dla nich łaskawy. Wagonik nie był zbyt ciężki i nie przewrócił się centralnie na ducha. Zahaczył jedynie bokiem. Ucierpiała na tym trochę jego noga, ale mężczyzna do końca grał twardziela. Chyba było mu wstyd przed właścicielem owego biznesu, że tak się dał podejść.
- Jak myślisz, wyrzuci go za to z pracy? – snuła domysły Daga.
Tłumaczył się potem jak mógł, oczywiście po swojemu, zrzucając winę na kobiety, które rzekomo miały… tańczyć w wagoniku i go rozchwiać.
- No i się przewrócił. Akurat na mnie! – Kłamał duch swojemu „Panu”, który przywołany został na miejsce niefortunnego zdarzenia.
Mina trochę zrzedła kobietom, gdy właściciel usiłował obciążyć ich kosztami za straty. Nie bardzo bowiem udawało im się udowodnić, iż to nie one są sprawczyniami kolejkowej katastrofy, która jak się potem okazało skutkowała poważną awarią, a co za tym idzie, unieruchomieniem „duchowego biznesu” na kilka godzin. Właściciel był wściekły. Trudno było mu się dziwić. W pewnym momencie chciał nawet wezwać policję. Ale wtedy przedsiębiorcza Daga odzyskała nagle cały swój wigor i postanowiła temu zaradzić. Odciągnęła na bok właściciela i z miną sędziego najwyższego oświadczyła:
- Woli pan zapomnieć o sprawię, czy mamy oskarżyć mężczyznę i pana zarazem o molestowanie seksualne? Jeśli obie złożymy wnioski w sądzie, a z pewnością znajdą się i inne panie, nie wykręci się pan od odpowiedzialności! Jak wyjdzie na tym pański biznes, można się domyślić. Nagłośnimy sprawę i żadna kobieta nie kupi u pana biletu! A matki już na pewno nie pozwolą wejść do gabinetu swoim córkom… Jeśli sędzia dołoży do tego sprawę o molestowanie nieletnich…
Daga nie musiała kończyć, bo twarz właściciela dochodowego biznesu spąsowiała niczym piwonia w maju. W dodatku niektórzy niezadowoleni z usługi klienci zaczęli domagać się zwrotu pieniędzy za bilety.
Przyparty do muru mężczyzna, nieco zdezorientowany i podenerwowany całą sytuacją ostatecznie puścił ich wolno. Dokładnie w momencie, kiedy na horyzoncie pojawili się ich mężowie, dopytujący się, co tu się stało.
- Nic takiego! Mała awaria! Proszę się rozejść! – pokrzykiwał właściciel.
Kiedy w drodze powrotnej z wesołego miasteczka opowiedziały mężom, co tak naprawdę się stało, panom trudno było w to uwierzyć.
Piotr jak zawsze skomentował całą historię w swój niewybredny sposób.
- Zawracamy! Muszę pogadać z właścicielem!
- Nie! – pozostała trójka krzyknęła niemal jednocześnie.
- Spokojnie. Zaproponuję mu tylko, żeby wyrzucił z pracy tego nieudacznika. Niech zatrudni jakąś rezolutną panią. Przecież jest równouprawnienie. Mężczyźni na pewno nie będą protestować. Nie przysporzą mu kłopotów. A poza tym, trochę kosztowały mnie te nowe bermudy, więc…W każdym razie chętnie bym tu jeszcze wrócił.
- No i co jakiś czas mógłby pojawić się półnagi duch przedstawicielki płci pięknej – rozmarzył się Zenon. - A tak na marginesie, czy duch w języku polskim nie powinien mieć swojego żeńskiego odpowiednika?
- Pewnie i powinien – przyznał Piotr. – Jak by to było? Dusza, duszka?
- Uważaj, żebyś od tych duszek nie dostał duszności. Bo z twoim sercem nigdy nic nie wiadomo… - dokuczała mu żona.
- Panowie, ale przecież gabinet duchów jest dla dzieci. Nie mogą pojawiać się tam nagie kobiety – powątpiewała Marta.
- Przecież my jak dzieci… - przyznał jej mąż.
Panie spojrzały po sobie wymownie. Nic dodać, nic ująć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz