czwartek, 29 sierpnia 2019

Czasem bywa zbyt gorąco



W moim ogródku zawsze jest coś do pracy. A to pielenie, a to podlewanie, przesadzanie roślin i tak dalej. Tyle że czasem sprawia mi to przyjemność, innym razem wychodzi bokiem.
- Mnie też – usłyszałam tego dnia w słuchawce telefonu narzekania znajomej, Teresy.
Żaliła się, że ma już po dziurki w nosie ustawicznego pielęgnowania rabatek, trawników i niewielkiego sadu. Nie przekonywało ją, że w zamian za to cała rodzina może cieszyć się z odpoczywania na łonie natury. Inni z pewnością wiele daliby za to, by mieć ten komfort.
- Jaki komfort? – powątpiewała. – Zwykle nie mam czasu, by odpocząć pod gruszą.
- Rozumiem – próbowałam zgadnąć, co pochłania jej czas. - Gruszki, jabłka, czereśnie spadają na głowę i proszą, by zrobić z nich kompoty, dżemy, soki, i czym prędzej umieścić w słoikach.
Teresa wciąż tylko przytakiwała i narzekała. Chcąc ją trochę pocieszyć wpadłam na nieco głupi pomysł, którego niemal od razu pożałowałam. Zaproponowałam, że przyjadę do niej w odwiedziny i przy okazji trochę pomogę, jakbym nie miała dość pracy we własnym ogródku. Mało tego, gdy spojrzałam na termometr za oknem, zwątpiłam. Wskazywał całkiem wysoką temperaturę. Źle znoszę wysokie temperatury, więc miałam pewność, że napytam sobie biedy. W dodatku Teresa mieszka w sąsiedniej wiosce. Raptem 4 km drogi. Oczywiście można przejść ten odcinek spacerkiem, ale jestem na to zbyt leniwa. Pozostał mi więc autobus, a dokładniej mówiąc, ciasny i duszny mikrobus, który od kilku lat funkcjonuje na tej trasie. Kiedy więc na dobre dotarłam do domu znajomej, byłam zdyszana i zmęczona ciepłem, jak nie pamiętam kiedy. Przyznam, liczyłam na jakąś ochłodę. Zimny napój albo lody. Niestety, przeliczyłam się. Teresa bowiem na całego „urzędowała” już w ogródku, wywijając szpadlem wokół siebie i z marszu wciągnęła mnie w pracę.
- Nie znoszę tych irysów! – pastwiła się nad biednymi kwiatami. – Krótko kwitną, a rozrastają się szaleńczo, zagłuszając inne kwiaty – przywitała mnie i od razu poradziła wziąć plastikowe wiaderko, do którego miałam włożyć część irysów, które popadły w niełaskę swojej gospodyni, a potem wyrzucić je na kompost.
Skoro już zaproponowałam swoją pomoc, solidnie zabrałam się do pracy i cierpliwie wykonywałam rozkazy. Obiecana kawa i lody miały pojawić się dopiero po skończonej pracy. Po wstępnych oględzinach zamierzonych prac, doszłam do wniosku, że nie nastąpi to zbyt szybko. To mnie nieco zmartwiło, bo sapałam z ciepła, a język „wisiał” mi z braku napojów, całkiem jak u jej psa, Burka. Burek był jednak w lepszej sytuacji, bo miał swoją miskę z wodą. Zamierzałam i ja o nią poprosić, ale nieoczekiwanie na horyzoncie pojawiła się sąsiadka Teresy, zmierzająca wąską, asfaltową dróżką, przebiegającą koło ogrodzenia domu. Pani Maria to starsza osoba, koło osiemdziesiątki. Wybrała się po zakupy do pobliskiego sklepu. Oczywiście musiała nas zagadnąć.
- Boże, pomóż! – Pozdrowiła nas tak, jak to dawniej pozdrawiało się na wsi, gdy ktoś akurat był w trakcie wykonywania jakiejś pracy.
Biedna kobieta nie miała nic złego na myśli. Wręcz przeciwnie, chciała być miła. Ale Teresie najwyraźniej upał i praca już nieźle dawały w kość, podobnie jak mnie, bo zamiast odpowiedzieć równie miło, dała upust swojej złości i napadła na nią słowami:
- A widzieliście kiedyś Boga ze szpadlem w ręce?! Albo z grabiami? Bo ja nie! – pokrzykiwała ku zaskoczeniu pani Marii. – Czy tak z ręką na sercu możecie powiedzieć, że kiedykolwiek dostaliście w polu jakąś pomoc z niebios? Sfrunął do was jakiś anioł? Złapał za snopki z żytem? Albo jakiś niebiański parobek został oddelegowany do pomocy przy zbiorze ziemniaków?
Zaskoczona kobiecina zrobiła wielkie oczy, ale nie dlatego, żeby nie przegapić ewentualnych znaków na niebie, tudzież nadciągającej z niebios pomocy. Po prostu nie spodziewała się takiego powitania.
- Przynajmniej by mnie nie wkurzała – dodała półgłosem pod nosem znajoma, kierując głowę w moją stronę.
Pani Maria widząc, że nie będzie w stanie wejść w polemikę ze swoją sąsiadką, od razu dała za wygraną. Machnęła tylko na nią ręką i tyle ją było widać. Kiedy moja znajoma nieco oprzytomniała, sama doszła do wniosku, że musi ją przeprosić.
- No widzisz, do czego prowadzi upał i przepracowanie! Zareagowałam agresją, a przecież tego nie chciałam – tłumaczyła się chwilkę później.
- Może usiądźmy na to konto i napijmy się czegoś zimnego. Odpoczniemy trochę…. – zasugerowałam.
Teresa jednak nie zamierzała. Tłumaczyła się, że nie ma zbyt wiele czasu, bo za niedługo będzie musiała zająć się przygotowaniem obiadu. Wiesiek, jej mąż, przecież niebawem wróci z pracy.
- Chłop głodny, to chłop zły – tłumaczyła mi dobitnie.
No fakt, pomyślałam sobie, dodając w myślach: - „ A baba zła, to baba wściekła! I lepiej byłoby nie dopuścić do konfrontacji tych dwojga”. W każdym razie zrozumiałam, że muszę opuścić ich dom przed czasem, bo a nuż, jeszcze i mnie się dostanie.
Nie sądziłam jednak, że zanim to się stanie, Teresie, a wraz z nią i mnie, jeszcze raz przyjdzie dać upust złości. Oczywiście spowodowanej tylko i wyłącznie ciężką pracą i upałem.
Póki co wszelkimi sposobami usiłowałam odkleić swój suchy język od podniebienia, kolejny raz sugerując jej, że dobrze byłoby się czegoś napić. Kobieta jednak zawzięcie pracowała, nie zwracając na mnie uwagi. Westchnęłam więc jedynie na myśl o piciu i zamarzyłam, by choć na moment zamienić się z Burkiem.
Powoli sama zaczynałam doświadczać tego, że upał, ciężka praca i brak wody mogą wzbudzać agresję. Za brak bowiem możliwości zaspokojenia pragnienia miałam ochotę przyłożyć jej „z liścia”. W końcu byłam u niej gościem, a nie niewolnicą. I kto wie, jak dalej by się wszystko potoczyło, być może rzuciłabym wszystko w diabły i wróciła do domu, gdyby z oddali nie dostrzegłyśmy Jasia. To nasz wspólny znajomy. Jeszcze z podstawówki. Mieszka niedaleko Teresy. Zbliżał się bardzo powoli. Jasiu zawsze chadzał powoli i niczym się nie przejmował. Mówiło się o nim, że… po prostu jest, żyje sobie i rzekomo pracuje. Co do tego drugiego, jak dotąd nikomu nie udało się dowiedzieć, gdzie i co robi.
- No, popatrz! – Wzburzyła się Teresa na widok mężczyzny, który wyłaniał się zza opłotków. – Nie pracuje, a kasę ma! Też bym tak chciała!
 - Może inwestuje na giełdzie, albo pracuje zdalnie, albo ma jakieś lewe interesy. Kto go tam wie! – podchwyciłam temat.  – Opcji może być wiele.
- Jedna opcja  szczególnie nie daje mi spokoju – wtrąciła. – Może zwyczajnie kradnie!
Wzruszyłam ramionami. W gruncie rzeczy mało mnie obchodziło, czym się zajmuje Jasio, i vice versa. Tymczasem obiekt coraz bardziej się przybliżał. W końcu przystanął przy płocie Teresy.
- Cześ wam! Jak się macie? – zapytał, przewieszając swoje dłonie przez siatkę. – Nie spytam, czy w czymś pomóc, bo nie ma takiej siły, która zmusiłaby mnie do pracy w ogrodzie. Od tego są specjalistyczne firmy. Czemu komuś tego nie zlecisz? – pytał Teresy.
- Właśnie się najęłam… - chciałam zażartować, ale ucięłam wpół zdania. Zauważyłam bowiem, że Teresa robi się purpurowa ze złości. Doprawdy nie wiem, co ją tak wkurzyło. Może to, że gdy on z rękami w kieszeniach przechadzał się po wsi, ona zmuszona była harować w pocie czoła? W każdym razie syknęła tylko w stronę Jasia:
- Spadaj!
Zdezorientowany Jasiu poczuł się nieco obrażony takim zachowaniem, więc uznał za stosowne odgryźć się jej. Tylko, dlaczego mnie też się dostało?
- Sorry, że przeszkadzam – wydusił z siebie, siląc się na ironię. – Gruchajcie sobie, gołąbeczki, gruchajcie! Nie wiedziałem, że jesteście razem. – Tu najpierw pokazał ręką w moją stronę, robiąc przy tym dwuznaczne miny, a potem w jej, dając nam do zrozumienia, że uważa nas za… parę!
Na reakcję Teresy nie trzeba było długo czekać. Złapała wielką bryłę ziemi, a potem następną i następną, i zaczęła w niego rzucać. Postanowiłam przyjść jej z pomocą. Tyle że za którymś razem coś mi się pomyliło. Zamiast bryły ziemi, napatoczył mi się niewielki kamień. Że to kamień zorientowałam się zbyt późno. Dokładnie wtedy, kiedy uderzył w łopatki Jasia i rozległ się krzyk.
- Powariowałyście?! – krzyczał. – Przecież żartowałem!
Teresa jednak tak się zapaliła do obrzucania go bryłami ziemi, że nie zamierzała zaprzestać. Biedny Jasio ratował się więc ucieczką, na odchodnym pokrzykując, że poda nas do sądu za napaść.
Po tym incydencie byłyśmy obie już tak zmęczone, że żadna ewentualna praca w ogrodzie nie wchodziła w grę. W pewnym sensie było mi to na rękę, bo w końcu Teresa zdecydowała się zaparzyć kawę i podać lody. Potem musiała zabrać się za przygotowanie obiadu, a ja zamierzałam wrócić do siebie.
Odprowadzając mnie do furtki, obu rzucił nam się w oczy niezły widok. Asfaltowa dróżka wokół jej posesji zarzucona była ziemią. Wśród niej tkwił, niczym wielki pryszcz na licu nastolatka, kamień, którym oberwał Jasio. Leżał sobie jak gdyby nigdy nic na samym środku drogi i lśnił w słońcu.
- Jak myślisz – spytała znajoma. – Żartował? Chyba nie poda nas do sądu?
Tak postawione pytanie nieco mnie zirytowało, więc  w odruchu złości przymierzyłam się i nogą kopnęłam w kamień. Poleciał wprost do sąsiedniego rowu, po drugiej strony drogi.
- Nie ma narzędzia zbrodni, ani nie ma świadków. Ciężko mu będzie cokolwiek udowodnić – odparłam. - Poza tym, mnie tu w ogóle nie było – mrugnęłam porozumiewawczo do znajomej i ruszyłam przed siebie, czyli na przystanek autobusowy, skąd zamierzałam odjechać do domu.
Miałam nadzieję, że już nic złego po drodze się nie wydarzy. Tymczasem mijając pobliski spożywczak, zauważyłam, że na trawniku przed sklepem siedzi, a właściwie wyleguje się Jasiu z jakimś mężczyzną, zapewne kumplem. Obaj popijali zimne piwko. Kiedy mnie zobaczył, udał przerażonego, bez dwóch zdań była to tylko doskonała gra aktorska, zaczął rozglądać się wokół, czy oby nie ma w pobliżu jakichś kamieni, którymi ewentualnie mogłabym go zaatakować. I czy nie powinien czym prędzej zejść mi z oczu. Krótko mówiąc, odstawił niezłe przedstawienie.
Nie miałam żadnych złych zamiarów. Wręcz przeciwnie, scenka, którą przedstawił wprawiła mnie w wesoły nastrój. Spojrzałam na jego kompana zajmującego część trawnika w pozycji na wpół leżącej i leniwie sączącego zimny browarek, i wpadła mi do głowy pewna żartobliwa myśl. Stanęłam na wprost mężczyzn i zachowując się podobnie jak jeszcze parę chwil temu Jasiu przed domem Teresy, gestykulując ręką, a dokładniej, palcem, wykonałam te same naprzemienne ruchy, wskazując to na jednego, to na drugiego, nadrabiając odpowiednią miną.
- Aaa! Rozumiem! Jesteście razem – spytałam podśmiewając się. – Doprawdy, wszystkiego bym się spodziewała, ale nie tego.
Trzeba było widzieć minę tamtego mężczyzny. Pewnie Jasiu długo musiał mu tłumaczyć, w czym rzecz. W każdym razie natychmiast stamtąd uciekłam, bo co prawda w zasięgu wzroku nie zauważyłam żadnych kamieni, ale w rękach mieli przecież butelki…
Cóż mogę jeszcze dodać.... Chyba tylko to, że czasem bywa zbyt gorąco. Dosłownie i w przenośni.


środa, 21 sierpnia 2019

LIST W BUTELCE














Piszę do Ciebie z potrzeby serca
nieskromnie prosząc Cię o uwagę
w mej samotności z bólu się skręcam
szala goryczy przechyla wagę

cenne minuty gdzieś bezpowrotnie
giną w przepastnej czasoprzestrzeni
w swej naiwności jednak wciąż liczę
że może kiedyś coś się odmieni

gdziekolwiek jesteś, mój Nieznajomy
bądź ze mną choćby tylko myślami
bym mogła poczuć w sercu znów radość
którą wyrazić trudno słowami…

dostrzegam ciebie w mej wyobraźni
z rozmysłem siadasz na ciepłym piasku
fala obmywa brzeg morskiej plaży
czytasz mój przekaz w słonecznym blasku

przysiadam obok, choć niewidzialna
telepatycznie łącząc się z Tobą
szum morskiej bryzy koi mą duszę
tak miło pobyć z drugą osobą…




wtorek, 20 sierpnia 2019

NA PRZYSTANKU



Mało nas
i dużo zarazem
beznamiętnie
siedzimy obok siebie
jedno przy drugim
bez słów
niczym głaz z głazem

ufamy
że do celu dotrzemy
bezpiecznie
siedzimy i czekamy
jedno przy drugim
bez słów
dojechać w końcu chcemy

wreszcie wsiadamy

jedziemy
hen, do naszych światów
autobusem
do biur, do pustych domów
może donikąd
a może
na łąki pełne kwiatów

niestety…
kierowca był nietrzeźwy
wiezie nas do innego świata
tam
gdzie prędkość
mierzy się w świetlnych latach

                                                            
                                              







środa, 14 sierpnia 2019

Pielgrzymka na skróty

Spacerując wiejską drogą, oglądałam zniszczenia, jakie tej nocy pozostawiła po sobie burza i towarzyszący jej ulewny deszcz. Na szczęście nie było ich zbyt wiele, co nie znaczy, że sąsiednia okolica też nie ucierpiała. Owszem, sporo naoglądałam się zdjęć z różnych akcji ratunkowych w naszym powiecie. Toteż, gdy na horyzoncie dostrzegłam naszego znajomego Witolda, już z daleka zawołałam:
- Jak tam przeżyliście tę niespokojną noc? Wszystko u was w porządku?
- U mnie tak, ale nie wiem, co tam u żony, bo od rana nie mogę się do niej dodzwonić – wzruszył ramionami, jednocześnie machając ręką, co pozwoliło mi sądzić, że nie jest jej losem jakoś szczególnie przejęty. Na jego twarzy malowało się zgoła inne uczucie. Powiedziałabym raczej, że był zły. Przyszło mi na myśl, że pewnie znowu się pokłócili, co zdarzało im się ostatnio nader często, i wyjechała gdzieś do rodziny, żeby od niego odetchnąć. Okazało się jednak, że byłam w błędzie.
- Poszła na pielgrzymkę do Częstochowy – wyjaśnił mi, a potem dodał: - A tam przecież miały przechodzić największe burze i gradobicia! Ale dobrze jej tak! Za głupotę trzeba płacić!
Z wyjaśnień Witka wynikało, że namówiła ją na to sąsiadka. Jakby tego było mało, sąsiadka zabrała ze sobą w podróż dwóch nastoletnich wnuczków.
- Ach tak! Widziałam! – Przypomniałam sobie, że oglądałam ich zdjęcia na jednym z portali internetowych.
Przypomniałam sobie coś jeszcze. Chłopcy byli może w wieku dwunastu, trzynastu lat. Wątpiłam, by takie małolaty były w stanie dojść do Częstochowy bez uszczerbku na zdrowiu. W prostej linii (na mapie) to jakieś prawie czterysta kilometrów! Co prawda w trakcie takiej pielgrzymki z pewnością muszą być robione przerwy na posiłki i odpoczynek, ale tak czy inaczej dla dzieciaków musiał to być wysiłek ponad miarę.
Swoimi wątpliwościami podzieliłam się ze znajomym. Wtedy, co mnie bardzo zaskoczyło, Witold wybuchnął śmiechem.
- W zeszłym roku chłopcy też byli z babcią na pielgrzymce. I nie chcesz wiedzieć jak to wyglądało – podśmiewywał się.
Przeciwnie, byłam niezmiernie ciekawa. Zwłaszcza że w oczach znajomego pojawiły się dziwne chochliki świadczące o tym, że cała sprawa musi mieć jakieś drugie dno.
- Nie uwierzysz! Synowa sąsiadki jechała za nimi swoją wypasioną bryką, oczywiście w pewnej odległości, by nie zostać zauważoną przez innych uczestników pielgrzymki.
Sądziłam że kierowała nią zwykła matczyna troska, ale okazało się, że nie tylko. Część pielgrzymów nocowała w hostelach, tanich pensjonatach, a co odważniejsi u gospodarzy, albo w namiotach. Rano wszyscy mieli wyznaczone miejsce zbiórki, na którym pojawiali się bardziej lub mniej zmęczeni, ale najczęściej gotowi do dalszej drogi. Nikt nie sprawdzał, czy ktoś spał i w jakim miejscu. Synowa sąsiadki Witka zabierała synów do hoteli, gdzie mieli zapewnione świetne warunki do odświeżenia się, wypoczęcia i najedzenia do syta. Rankiem niezauważalnie odstawiała ich na miejsce zbiórki. Gdyby na synach sprawa się kończyła, byłoby to jeszcze zrozumiałe, ale nawiedzona babcia także korzystała z komfortowych hoteli.
- Czemu ma to służyć? – nie mogłam się nadziwić. – Przecież to oszustwo…
Nie tak wyobrażałam sobie pieszą pielgrzymkę do sanktuarium. O co w tym wszystkim chodzi? Po co wobec tego iść tam na piechotę, jaki to ma sens?
- A jak myślisz? – spytał znajomy. – Żeby wszystkim pokazać rzekomą pobożność, zademonstrować swoją religijną postawę. Trzeba iść z duchem czasu, czyli z modą na religię. Tyle się teraz mówi i czyta o uczuciach religijnych katolików, że czasem można od tego dostać mdłości – Witold wyraźnie był zniesmaczony zachowaniem żony, sąsiadki, a także tymi wszystkimi ceregielami, które fundowała społeczeństwu część nadgorliwych katolików.
- Zwłaszcza że nijak mają się one do prawdziwej postawy, którą sobą prezentują… - dopowiedziałam jego myśl.
Po chwili dodałam:
- Nie zabrałabym na pieszą pielgrzymkę małych chłopców – kręciłam głową z niedowierzaniem, że ktoś może być tak bezmyślny.
Ludzie chodzą na pielgrzymki z różnych powodów. Żeby się pomodlić o zdrowie dla rodziny, podziękować za uratowanie życia albo dobrą passę w życiu, za wszystko, co dostało się od losu, bądź też poprosić o wybawienie z kłopotów.
Można to oczywiście zrobić na różne inne sposoby, ale skoro już wybierają taki rodzaj próśb czy dziękczynienia, no cóż, ich wybór.
Jest też część ludzi, która po prostu chce się pokazać. Pochwalić przed rodziną i znajomymi, na przykład w mediach. Lubią zabłysnąć. Chcą być podziwiani. Stąd te wszystkie fotki na Instagramie, Facebooku i tym podobnych portalach.
Tyle że zachowanie sąsiadki Witolda i jej synowej w całej swej rozciągłości kłóciło się z tym, co powinien nieść przekaz, jaki stoi za sensem udziału w pielgrzymce.
Czego tak naprawdę babcia i mama uczy swoim postępowaniem chłopców? Pójścia na skróty? Oszukania innych, ale przede wszystkim siebie? A może jeszcze czegoś? Na przykład przyzwolenia na hipokryzję?
Patrząc na wszystko z innej strony, można rzec, że przecież jakby nie było i tak wnoszą oni spory wysiłek w całą marszrutę. Poświęcają swój wolny czas, który przecież mogliby spożytkować inaczej. I choćby tylko z tego powodu należy im się podziw. Rzeczywiście, coś w tym jest. Zdania jednak są podzielone. Zwłaszcza wśród kierowców, którzy poprzez utrudnienia na drogach w związku z przejściem pielgrzymki, nie zdążają na czas do pracy, na uczelnię, czy wioząc chorego do lekarza, bądź szpitala.
Witold mawia, że samym „dreptaniem” i modlitwą nikomu nie da się pomóc. Nawet samemu sobie. Potrzebne jest realne działanie, konkretna pomoc, podanie ręki, dobre słowo.
I trudno się nie zgodzić z jego słowami.


niedziela, 4 sierpnia 2019

SZUKAM WAS, SZUKAM



Gdzieś między snem a jawą
w płomieniach żółtych liści
między sreberkiem a czekoladą
talerzem pełnym dorodnych wiśni

gubią się czasem moje myśli

potem znajduję je w kubku kawy
lub w filiżance ciepłej herbaty
wśród malw przy płocie, w liściach agawy
migawki z życia, wspomnienia, daty

okruchy szczęścia, a czasem baty

gdzieś między nocą a dniem
wiszą w przestrzeni cicho
choć niewidoczne, są jak mój cień
bywa że chowa je jakieś licho



Zafiksowani na siebie


Niedawno nasz dom odwiedził jeden z naszych znajomych, Krzysztof. Nie bez powodu nazywany przez nas Jajusiem. Mężczyzna ma to do siebie, że niezmiernie dużo mówi, oczywiście głównie o sobie. Ciągle słychać: „Ja to…, ja tamto…, ja zrobiłem…, ja wymyśliłem…”. Przechwałkom zwykle nie ma końca. Bywa  to niezmiernie irytujące, zwłaszcza że przez słowotok, jaki funduje otoczeniu, niezwykle trudno wejść mu w słowo i wyrazić swoją opinię na poruszany temat. No cóż, niektórzy tak mają.
Podejrzewałam, że i tego dnia nie zjawił się tu, ot, tak sobie, tylko przygnała go przemożna chęć pochwalenia się czymś. Ciekawa byłam, czym tym razem.
Zastał mnie akurat w trakcie robienia porządków, a konkretnie odkurzania i układania książek na regale. Mąż w tym czasie pracował w ogródku, więc zanim wszedł do domu, umył brudne od ziemi ręce, a następnie do nas dołączył, minęło trochę czasu. W oczekiwaniu na męża Krzysiek towarzyszył mi przez chwilę, stale zagadując. W pewnym momencie wziął do ręki jedną z książek, która pokornie czekała  na odkurzenie i swoje miejsce na regale, i uznał za stosowne skomentować to, co miał przed sobą. Przyznam jednak, nie było to miłe.
- O! To twoja! – zauważył na okładce moje imię i nazwisko.
- Nie wiem, co cię tak dziwi. Przecież wiesz, że wydałam kilka tomików wierszy i opowiadania – odparłam zgodnie z prawdą.
- Dużo jeszcze tego masz? – spytał.
- Dużo, nie dużo. Trochę tego jest – odpowiedziałam, w duchu mając nadzieję, że może zechce, abym uraczyła go jedną z nich.
Nic bardziej błędnego. Krzysiek do osób czytających raczej nie należy, toteż od razu odłożył ją na miejsce. Komentarz jednak mógł sobie darować.
- Po co ci to? – spytał z lekką drwiną w głosie.
- No jak to po co? Jakaś pamiątka po mnie pozostanie -  odparłam, mając na myśli moje kiedyś odejście z tego świata.
- Ha ha! – Zaśmiał się. – Przecież to tylko papier! Tylko patrzeć jak wyblaknie i nici z twojej pracy!
- Są jeszcze pliki w komputerze – próbowałam się bronić, nie wiedzieć czemu, przed kimś, kto na wszystko patrzy bardzo przyziemnie i z tej racji i tak pewnie tego nie zrozumie.
- Też można je skasować – bezpardonowo skwitował dwadzieścia lat mojej pracy.
Wprawdzie wszystko to jest wynikiem mojego hobby, jednak nie da się ukryć, włożyłam w to ogrom pracy i serca. Nie liczyłam na pochwałę, ale też nie na ignorancję.
- Dzięki ci! Jesteś bardzo miły! – powiedziałam z przekorą.
Krzysztof nawet nie zorientował się, że zachował się nietaktownie. Na domiar złego wyjął telefon komórkowy, odszukał w nim jakieś zdjęcia i podsunął mi pod sam nos.
- Zobacz! Moje ostatnie dzieła! To jest dla potomnych! Będzie trwało na wieki! – przechwalał się.
Zdjęcia przedstawiały metalowe bramy, części ogrodzeń i inne przedmioty z żelaza. Wiedziałam, że od jakiegoś czasu metaloplastyka stała się jego ulubioną dziedziną życia, której oddawał się bez reszty. Mógł sobie na to pozwolić, bo nie miał rodziny. Cały swój wolny czas poświęcał więc właśnie temu.
W tym momencie dołączył do nas mąż i zaczęło się wspólne oglądanie. Ba, nie tylko zdjęć Krzyśka, ale też i męża. Mąż z zawodu budowlaniec, w swoim telefonie posiadał szereg zdjęć domów, które wybudował dla prywatnych mniejszych lub większych inwestorów.
- Nikt mi nie powie, że nie przetrwają lata! – pysznił się jak paw. – Całe pokolenia będą w nich mieszkać! To się nazywa zostawić coś dla potomnych!
Zrobiło mi się przykro. Bardzo przykro. Słuchając ich, odniosłam wrażenie, że tylko ich praca się liczy, bo jest w jakiś tam sposób „widoczna”. No i dobrze płatna. A ja? Czymże mogłam się pochwalić? Spisanymi myślami? Przecież to moje pisanie w gruncie rzeczy jest takie ulotne…
Na dodatek tego mężczyźni zaczęli poczynać sobie coraz śmielej.
- Oprócz tych domów, które zbudowałem, zrobiłem jeszcze dwójkę udanych dzieci – chwalił się, nie siląc się zbytnio na dobór odpowiednich słów, chcąc przebić Krzyśka w przechwalankach.
Już chciałam krzyknąć, że w kwestii dzieci, w zasadzie na tym się skończyło, bo wychowaniem ich w głównej mierze zajmowałam się ja. Dzieci sporo chorowały i na pewien czas musiałam nawet zrezygnować z pracy zawodowej. O tym, że to ja je urodziłam nawet nie wspomniałam, bo po co. Panowie tak byli zachłyśnięci swoimi życiowymi dokonaniami, że nawet tego nie zauważyli.
Nie umniejszając im w niczym, po cichu liczyłam, że w którymś momencie jednak zorientują się, że też tu jestem. Żyłam, nadal żyję, pracowałam i wciąż pracuję, często ponad swoje siły i na dwa etaty. Ale gdzież tam!
Ułożywszy wszystkie książki na regale, usiadłam razem z nimi, wcześniej częstując ich własnoręcznie przygotowanym ciastem i aromatyczną kawą.
- Sobie też nalej! – Usłyszałam ni to rozkaz, ni to pozwolenie od swojego „pana”.
- Jakoś przeszła mi ochota – odparłam zgodnie z prawdą.
- A co? Obraziłaś się? Niby na co? – dopytywał się mąż niezbyt uprzejmym tonem.
- Nie, ale przykro słyszeć, że moja praca jest nic niewarta. Takie tam „wyblakłe” rzeczy, które nikomu się nie przysłużą.
- Sorry, ale tak jest – Krzysiek rozłożył ręce w geście, powiedziałabym, bezradności. A potem dodał: – Książek dzisiaj już nikt nie czyta… Kogo to dziś interesuje? A wiersze? To już jakiś całkowity odlot!
- Mnie też nie interesują kawałki żelastwa, którymi tak się zachwycasz. Podobnie jak większość ludzi. I wcale nie jest powiedziane, że przetrwają wieki. A może połakomią się na nie złomiarze? - pozwoliłam sobie na złośliwość.
- Ale moich domów nikt nie ukradnie – rzekł z dumą małżonek.
- No nie. Ale zawsze mogą zostać przebudowane i w niczym nie będą przypominały twojego dzieła. Albo, co gorsza, zostaną zburzone. Na przykład pod nową autostradę albo zbiornik wodny. Albo po prostu opuszczone i zaniedbane, bo już stare, niemodne, niefunkcjonalne…
- Złośliwa jesteś – zauważył mąż.
- Może trochę…
Przemilczałam fakt, że zostałam do tego przez nich sprowokowana. Ale jak tu się nie zirytować, gdy niektórym osobnikom wydaje się, że świat się wokół nich kręci i przywiązują nazbyt wielką wagę do rzeczy materialnych.
W obiegowej opinii pojawiło się ostatnio modne określenie „zafiksowani na siebie”. Jak wszystkie inne, i to powiedzenie nie wzięło się znikąd. Widocznie coraz więcej osób wykazuje takie cechy. I coraz więcej wśród nas materialistów.
A przecież w życiu wszystko jest ulotne. Nie tylko poezja. Dzisiaj jest, jutro tego nie ma. A może zawsze tak było?
Czy coś po nas zostanie, to inna kwestia. Najczęściej pozostaje pamięć… i oby dobre imię.