środa, 29 kwietnia 2020

DZIEWIĘĆ ŻYĆ













Gdybym tak mogła mieć dziewięć żyć
jak kot mruczałabym
z zadowolenia
lecz mnie raz jeden przyszło tu być
dziękuję za nie
więc od niechcenia

gdybym tak mogła mieć dziewięć żyć
jak kot drapałabym
gryzła ze złości
czasem się łasząc, bo co tu kryć
życie jest durne
pełne sprzeczności

gdybym tak mogła mieć dziewięć żyć
mądrzejsza byłabym
z każdym życiem
jak kot mogłabym jeść, pić i tyć
cieszyć się chwilą
i ziemskim byciem

lecz ja mam tylko jedno życie
smutne i szare
i nader krótkie
z tym swoim byciem i niebyciem
żyję, bo muszę
choć to okrutne








środa, 22 kwietnia 2020

MÓJ LENIWY ANIOŁ STRÓŻ











Przerosły mnie problemy
cóż, pewnie nie ma przy mnie Anioła
bo gdyby był,
to coś by podpowiedzieć mi zdołał
wie, że sobie nie radzę
i że to wina mojej metryki
mógłby mi pomóc
ale ten tylko robi uniki

jutro będzie tak samo
pewnie znów żadnej z niego pociechy
szkoda mu czasu
w niebie ma przecież lepsze uciechy
nie lubi się przemęczać
taki to jest już z niego ladaco
lecz cóż się dziwić
przecież mu w niebie za to nie płacą


Za grzechy rodziców - opowiadanie




Jest to jedno z opowiadań ze zbioru opowiadań zat. „Za zasłoną”.


- Trafiło ci się, jak ślepej kurze ziarnko! – Żartowali z Franciszka koledzy, mając na uwadze jego brak szczęścia względem kobiet.
W rzeczy samej, tak właśnie było. Gdy żenił się z Agnieszką, dobiegał czterdziestki. Minęło dokładnie dziesięć lat po II Wojnie Światowej, a podstarzałemu kawalerowi jakoś nic się nie trafiało. Wydawać by się mogło to dziwne. Okrutna wojna pozbawiła życia wielu osób, głównie walczących na niej mężczyzn, więc panien i wdów było aż w nadmiarze. Jednak żadna jakoś nie kwapiła się do poślubienia chudego jak wiór i biednego jak mysz kościelna Franka. W dodatku Franek miał jeszcze jedną przypadłość, która w głównej mierze decydowała w sprawach damsko męskich. Był niskiego wzrostu, przez co wyglądał nieatrakcyjnie, czasem wręcz groteskowo.
Co takiego nadzwyczajnego dostrzegła w nim dziewiętnastoletnia Agnieszka, córka sklepowej i budowlańca, absolwentka Średniej Szkoły Handlowej, trudno było zgadnąć. Panna ponadto wniosła w małżeństwo wiano w postaci domu, w którym pokój z kuchnią przeznaczony był dla nowożeńców, a pozostałe pięć pokoi wynajmowane było lokatorom w celach zarobkowych. Oprócz domu otrzymała także duży ogród z sadem.
Franek nie miał nic. Nawet fachu w ręce. Zatrudnił się jako kierowca autobusu w jednym z dużych zakładów w pobliskim mieście. Rano i po południu zwoził i rozwoził do domów pracowników, a w przedpołudniowych godzinach służbową Warszawą woził dyrektora. Zarabiał grosze. Ponadto z pracy nigdy nie wracał trzeźwy. Ale miał jedną zasadę. W czasie pracy nigdy nie pił. Dopiero po niej. Dobre i to, choć z pewnością dla młodziutkiej żonki nie było to coś,  o czym zawsze marzyła.
Szybko po ślubie na świat przyszły bliźniaki, Janka i Szymon. Młoda mama miała przy nich mnóstwo pracy. Franek do pomocy bynajmniej się nie kwapił. Ani w domu, ani przy dzieciach. Dobrze, że mogła chociaż liczyć na pomoc swojej matki.
Dzieci były niesforne i płaczliwe do tego stopnia, że biednej Agnieszce trudno było nad nimi zapanować. Toteż matka Agnieszki postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i ukrócić ową mordęgę, przystępując od słów do czynów. Złotym środkiem miała okazać się pewna roślina, potocznie (lub regionalnie) nazywana uspiwrzodem.
-  Wypiją zaparzoną z niego herbatkę, będą spały jak aniołki! – Uznała któregoś dnia i tak już zostało na długi czas. Herbatka z uspiwrzodu królowała odtąd w menu całej rodziny.
Agnieszka nie protestowała.  Była wykończona fizycznie i psychicznie, i sama często sięgała po osławioną herbatkę.
Tak zwany uspiwrzód był niczym innym, tylko wielkim zielskiem o wyglądzie dorodnego ostu z całkiem sporych rozmiarów liliowym kwiatem na wierzchu. Jak roślina ta nazywała się fachowo, do dzisiaj trudno to ustalić. Trzeba przyznać, w ogrodzie wyglądał dekoracyjnie. W każdym razie konkurował swoim kształtem i okazałością z różami, daliami i innymi wysokimi bylinami.
Był całkiem ładną rośliną. Ale też niezmiernie niebezpieczną. Wyciąg z jego suszonych liści działał jak narkotyk. Dzisiaj roślina ta z pewnością należałaby do zakazanych ze względu na swoje właściwości. Jednakże w tamtych czasach nikt się tym nie przejmował, a miejscowe gospodynie chwaliły jej dobroczynny wpływ na nerwy.
Do menu Janki i Szymona weszła na stałe i żaden z domowników ani reszty rodziny specjalnie się nad nią nie rozwodził.
Na uspiwrzodzie dobre rady matki Agnieszki się nie kończyły. Do poduszek, na których spały dzieci, oprócz pierza, wsypywała także mak. Roślinę o podobnych właściwościach, co osławione osty. Dobroczynny wpływ maku na zdrowie wysławiały wtedy pod niebiosa nie tylko wiejskie kumy. Nie licząc znachorek, zdarzało się, że i niektórzy lekarze.
A tak poza tym, małżonkowie prowadzili w miarę normalny tryb życia, jak na tamte czasy. W miarę, bo Franciszek do końca życia nie zrezygnował z alkoholu, zaś Agnieszka większość swojego życia spędzała w biurze. Była księgową. Dziećmi zajmowała się głównie matka naszej bohaterki. Po swojemu.
Mniej więcej, gdy dzieci skończyły dwa lata, dało się zauważyć, że nie zachowują się jak ich rówieśnicy. Janka wyraźnie była opóźniona w rozwoju, zaś Szymon do przesady ruchliwy, krnąbrny i nieznośny. Do głowy jednak nie przyszło ani matce, ani ojcu, a tym bardziej babci, że wszystko to może być wynikiem faszerowania swoich pociech specyficznymi ziołami. Podpowiedzi znajomych i krewnych w tym temacie traktowane były przez nich  na równi z ubliżaniem małżonkom. Reagowali oburzeniem, albo obrażaniem się.
Mijały lata. Dzieci rosły, na świecie pojawiały się kolejne. Z wiekiem bliźniaki wykazywały coraz większe anomalia w zachowaniu i nijak nie dało się tego wytłumaczyć przed znajomymi. Problemy psychiczne obojga były aż nadto rażące.
Wtedy matka Agnieszki zaczęła rozpowiadać, że sąsiadka rzuciła na nich urok. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach w to nie uwierzył. Wersja ta z góry była skazana na niepowodzenie, więc Agnieszka postanowiła chorobę córki tłumaczyć rzekomym upadkiem, skutkującym urazem głowy, a co za tym idzie, upośledzeniem umysłowym. W to od biedy można było uwierzyć. Ale co z Szymonem? Też miał wypadek? No nie…
W przypadku Szymona zadziałało coś, czego nikt się nie spodziewał. Syn małżonków w przeciwieństwie do ich córki był zdolny. W dodatku obdarzony także zdolnościami muzycznymi. Rodzice więc zaczęli kreować go na artystę geniusza. Artyście, w dodatku genialnie uzdolnionemu, a tak był postrzegany przez rodziców, wszystko przystoi i wszystko można wybaczyć. Artyści bowiem to z reguły ludzie nieco zdziwaczali na punkcie swoich zainteresowań. Są jacy są i trzeba ich takimi zaakceptować. Ku tej teorii skłaniali się Agnieszka i Franciszek.
Janka w ich oczach stała na drugim biegunie. Była zwykłym popychadłem. Nieudacznicą. W dodatku ruda, chuda, piegowata, i w ogóle, gdyby nie była dziewczyną, śmiało mogłaby zostać wierną kopią swojego ojca. Toteż nie starano się bynajmniej o to, by brak urody wynagrodzić jej choćby na przykład ładnym ubiorem czy odpowiednią fryzurą. Wręcz przeciwnie. Dla takiego „czegoś” nie warto było wydawać pieniędzy. Sama matka Janki często nazywała ją strachem na wróble, co musiało być dla niej bardzo bolesne i krzywdzące. Poza tym w domu stale dało się słyszeć:
- Nie dotykaj tego! Zostaw to, bo zepsujesz! Przecież nie umiesz! I tak nie potrafisz! Lepiej zajmij się sprzątaniem!
Janka rosła więc w przekonaniu, że nie zasługuje na nic dobrego, a tym bardziej na miłość rodziców, bo jest tylko przeszkadzającym elementem w rodzinnej układance.
Co zaś się tyczy Szymona... Mały, „wysuszony”, w okularach minus dziesięć dioptrii, zezowaty i nie rozróżniający kolorów. Darmozjad i kombinator,
umiejący świetnie wykorzystywać każdą sytuację, a z czasem także swoją chorobę.
Szymon był oczkiem w głowie matki i ojca. Krótko mówiąc: Robił, co chciał i dostawał, co chciał. W głębokim Peerelu wśród rodaków w większości panowała bieda, zwłaszcza na wsiach. U rodziców bliźniąt także. Zwłaszcza że na utrzymaniu mieli jeszcze dodatkową dwójkę dzieci. Nie przeszkadzało im to jednak w zaciąganiu kredytów. Oczywiście dla Szymona. A to na kupno fortepianu, a to na narty, a to na nowe buty, to znów na kolonie i liczne wyjazdy, nazwijmy to „artystyczne”, podczas których na różnych akademiach ich syn prezentował swój kunszt muzyczny.
Z biegiem lat jednak choroba bliźniąt przybierała coraz gorszą formę. Skutkowała ciągłymi omamami i ekscesami, z którymi nie tylko rodzeństwo sobie nie radziło, ale także ich rodzice.
Nikt jednak nie pomyślał, by spróbować zacząć ich leczyć. Gdy zasugerowała to siostra Agnieszki, a miało to miejsce jeszcze  w wieku przedszkolnym Janki i Szymona, omal nie została z hukiem wyrzucona z domu.
Fatalnie skończyła się też inna historia, która z kolei wydarzyła się  kilka lat później. Otóż jedna ze znajomych małżeństwa, Hela, będąc u nich w zakrapianej gościnie, w przypływie odwagi po kilku głębszych odważyła się powiedzieć, że winą za ich zły stan psychiczny należy obarczyć nadużywającego alkoholu ojca.  Franciszek wpadł w furię i o mały włos, a przypłaciłaby to życiem.
- Jak możesz gadać, że zrobiłem ich po pijaku! I teraz przez to mają nierówno pod sufitem! – Darł się wtedy ledwo trzymający się na nogach gospodarz, wywijając krzesłem w koło, z zamiarem uderzenia owej uprzykrzonej znajomej.
Czy rzeczywiście miało to jakiś wpływ na rozwój choroby u dzieci małżonków, trudno było jednoznacznie ocenić. Zapewne problem z oceną sytuacji mieli pewnie i lekarze. Lekarze, bo gdy rodzice bliźniąt zmarli, a choroba psychiczna coraz bardziej dawała im się we znaki, Janka za namową rodziny zdecydowała się ostatecznie skorzystać z pomocy lekarza. Przez jakiś czas, niestety zbyt krótki, brała leki. Szybko jednak zaprzestała terapii i wszystko wróciło na dawne tory.
Dzisiaj żyje sama, zamknięta w czterech ścianach domu. Nikogo do niego nie wpuszcza, z nikim nie utrzymuje kontaktów. Czasem wyjdzie do sklepu, innym razem, gdy czuje się bardziej chora, nie prosi, a żąda od sąsiadów, aby zrobili jej zakupy. Chętnie przyjmuje wszystko, co dostaje od Opieki Społecznej lub ludzi dobrej woli. Sama jednak nigdy nic nie dała komukolwiek cokolwiek od siebie. Nie pomogła, nie powiedziała dobrego słowa. Już raczej opluła, albo obrzuciła oszczerstwami. Wszystkich traktuje jak potencjalnych złodziei. Często krzyczy, boi się, bełkoce niezrozumiałe słowa. Ludzie też zaczęli jej się bać. Jest nieprzewidywalna. Nie chce się leczyć, a w naszym ukochanym kraju do leczenia nikogo przecież zmusić nie można. Chyba że stanie się coś naprawdę złego. Ale wtedy za późno jest już na pomoc jej samej i potencjalnym ofiarom…
Co z jej bratem? Ma za sobą dwa małżeństwa, kilkoro dzieci, którymi nigdy się nie interesował. Na swoim koncie ma też dwukrotny pobyt w więzieniu za oszustwa i wyłudzenia. Jeszcze w bardzo młodym wieku wpadł w alkoholizm. Któregoś dnia wyszedł z domu i ślad po nim zaginął. Czy żyje? Nie wiadomo. Nikt z rodziny ani bliższej, ani dalszej nie próbuje go szukać. Z wiadomych powodów. Smutne, ale prawdziwe.
Często słyszy się głosy ludzi, którzy słuchając historii bliźniąt, mówią po prostu: „Biedni ludzie”. Niektórzy dodają: „Biedni na własne życzenie”.
Zofia, która jest ich dalszą krewną, kiedyś usłyszała takie zdanie: „Cierpią za grzechy rodziców”. Długo się nad tym zastanawiała, uznawszy ostatecznie, że rzeczywiście coś w tym jest.
Bo czyż to nie w Piśmie Świętym napisane jest: „Za grzechy ojców cierpieć będziecie”?
Należałoby jednak pamiętać, że przede wszystkim za swoje własne.

Tekst napisany został w oparciu o prawdziwą historię pewnej rodziny.

niedziela, 19 kwietnia 2020

MOJE WIELKIE MARZENIE















Nie wiedzieć, co przyniesie dzień,
radość, czy raczej smutku cień?
Może znów niepewności czas,
co tyle go ostatnio w nas,
że od nadmiaru płyną łzy,
w pandemii oni, wy i my.

Nie wiedzieć, co przyniesie noc,
nadzieję czy zwątpienia moc.
Strachem i mrokiem podszyje sen,
czy zapach łąki przywoła weń?
Oby choć we śnie jak motyle
wróciły miłe jak dawniej chwile…

…Takie życzenie pokorne mam,
czego od serca życzę i Wam.






środa, 15 kwietnia 2020

Wiosenna frustracja



Wiosna to podobno najpiękniejszy okres w roku. Na polach i w ogrodach wszystko kwitnie, trawa przybiera soczysty kolor. Promienie słoneczne mile pieszczą nasze oczy i skórę. Jest cieplutko i sympatycznie. Aż chce się żyć!
Do tego momentu jest okay.
Wszystko zmienia się z chwilą zajrzenia do szafy. Raptem okazuje się, że jak za dotknięciem czarodziejskiej wróżki, albo raczej złej czarownicy, gaśnie cała nasza chęć do życia, dopiero co z takim trudem przywrócona po zimie. Wiosna zaś jawi nam się, a przynajmniej mnie, jako okrutna i bezwzględna dręczycielka, nie znająca krzty litości. W każdym razie pozbawiona swej radosnej aury i kolorowej otoczki.
Wracając do szafy… Ciepłe swetry i czapki, zimowe płaszcze i spodnie z konieczności upychane są po pawlaczach, półkach ponad naszymi głowami, tam gdzie trudno sięgnąć bez pomocy krzesła lub drabinki. Krótko mówiąc, zamieniają się miejscami z wiosenną i letnią garderobą. Ale nie tylko to jest powodem moich i nie tylko moich rozterek.
W trakcie takowych czynności zastała mnie dzisiaj przyjaciółka Anka.
- Męczysz się? – spytała nieco ironicznie, po czym dodała, że ma to już za sobą.
Trochę jej pozazdrościłam, bo ogromnie nie lubię przekładania ciuchów z jednych półek i szaf do drugich. Najlepiej byłoby mieć jeszcze kilka dodatkowych, ale nie każdy może sobie na to pozwolić.
- Zerknij! – Niemal rozkazała, wyjmując z kieszeni kartkę papieru, zapisaną niemal po brzegi, wypychając mi ją w dłoń.
- Co to jest? – spytałam trochę zaniepokojona.
- No, czytaj! Czytaj!
Pokornie więc przymierzyłam się do nieoczekiwanej ni to prośby, ni to rozkazu.
- Trzy spódnice, dwa blezery, dwa letnie żakiety, cztery sukienki, trzy bluzki wizytowe, cztery topy, dres do biegania, dwie pary jeansów, cztery t shirty… O bieliźnie zapomniałaś – zażartowałam.
- Ależ skąd! Jest z drugiej strony! – wyjaśniła mi.
Rzeczywiście druga strona kartki też była zapisana drobnym maczkiem.
- Wszystko to muszę kupić. Na już! A jeszcze nie miałam odwagi zajrzeć do butów… - Mówiła Anka zdesperowanym głosem.
- Zwariowałaś! – skwitowałam to krótko, aczkolwiek dosadnie.
Moja przyjaciółka jakąś szczególną modnisią nie jest. Zaczęłam zatem podejrzewać, że nie chodzi tu bynajmniej o podążanie za modą, a raczej o pewną przypadłość. Tę samą, która od pewnego czasu i mnie towarzyszyła.
- Przecież masz ciuchów od groma – nie ukrywałam, że jestem zaskoczona.
Po chwili spytałam wprost:
- Przytyłaś i w niczym się nie mieścisz?
- Prawie w niczym – poprawiła mnie.
- Witam w klubie! – Odparłam nieco ironicznie, trochę się podśmiewając, choć na dobrą sprawę wcale mnie to nie śmieszyło.
W gruncie rzeczy powinnam była zrobić to samo, choć w moim przypadku z pewnością jedna kartka by nie wystarczyła… Tyle że, biorąc pod uwagę stan moich finansów, na niewiele mogłabym sobie pozwolić.
Anka pod tym względem była w trochę lepszej sytuacji, ale nie aż tak dobrej, by tak z marszu móc kupić wszystko to, co potrzebowała. Spytałam więc, jak to widzi.
- Policzyłaś, ile potrzebujesz na to pieniędzy?
- Oczywiście. Około pięć tysięcy – odparła, dodając: - Skromnie licząc. No i buty. Jeszcze nie wiem, co z butami.
- A co z nimi nie tak? – dopytywałam się, bo co jak co, ale przyjaciółka miała ich na kopy i wątpiłam, by nagle większość z nich zrobiła się, powiedzmy, za ciasna.
- No jak to? – niby się dziwiła. – Część przeciera się tu i ówdzie, część po prostu wygląda, jakby je wyjęto psu z gardła, niektóre mnie gniotą, więc nie żal mi byłoby się z nimi rozstać.
Na tym wyliczanka Anki się nie skończyła.  Problem jednak był zasadniczy.
- Nie starczy mi kasy na wymianę nawet połowy – jęknęła.
- Nie masz innego wyjścia, jak tylko wziąć kredyt – zażartowałam.
Niestety, okazało się, że powiedziałam to w złą godzinę, bo tego dnia przyjaciółka była wyjątkowo podatna na wszelkie sugestie. Nawet te najgłupsze. Niespełna pół godziny później dosłownie wystrzeliła z mojego domu i z prędkością światła pobiegła do siebie, by równie szybko do mnie powrócić. Włos na głowie mi się zjeżył, gdy w jej ręce zobaczyłam kilka kolorowych kartek… ofert firm pożyczkowych. Zdążyłam jedynie krzyknąć „Jezus Maria!”. Zaaferowana Anka bowiem nie dawała dojść mi do słowa. Bóg mi świadkiem, staram się nie wymawiać świętych imion nadaremno, ale tego dnia była to wyższa konieczność. Istniało bowiem realne zagrożenie, że kredytowe zamiary przyjaciółki zostaną natychmiast urzeczywistnione. To z pewnością nie spodobałoby się mężowi Anki, a i z czasem jej samej. Znam ją na tyle dobrze i wiem, że prędzej czy później żałowałaby zbyt pochopnie podjętej decyzji.
I w tym wszystkim byłam ja. Ze swoją niedorzeczną podpowiedzią. Kimś, na kogo zawsze mogłaby zrzucić winę za swoje impulsywne decyzje. Ludzie bowiem już tak mają. Szukają winnych wokół siebie, ale rzadko w sobie.
- Ani mi się waż! – krzyknęłam, gdy wreszcie skończyła mówić. -  Nie bierzesz w banku żadnego kredytu ani tym bardziej żadnej chwilówki! Nigdy nie słyszałaś, ile potem można mieć z tego powodu problemów?!
- To co mam zrobić? Przecież muszę w czymś chodzić – pokrzykiwała na mnie, jakbym to ja była winna za jej kilka dodatkowych kilogramów. – W dodatku nie mam jak się odchudzić, bo przecież zakaz spacerowania jest, a co dopiero uprawiania innych sportów. W domu się nie odchudzę – nie przestawała biadolić.
Rzeczywiście, w domu ciężko jest stracić nadprogramowe kilogramy. Wiem, bo sama próbowałam. Rozmyślając o tym, wpadłam na nieco głupawy pomysł. W moim odczuciu bowiem taki właśnie był. Mimo to podzieliłam się nim z przyjaciółką, a co z tego wyniknie, miało okazać się w niedalekiej przyszłości.
- Grządki sobie zrób na jarzynki – wypaliłam jak z procy. – Jak zryjesz kawałek ogródka, skopiesz i wysiejesz nasiona, to nie ma takiej opcji, żebyś przy tej pracy nie schudła. W każdym razie zdrowo się nagimnastykujesz! I jeszcze będziesz miała ekologiczne warzywa…
Nie wiem, który argument przeważył, ekologiczny, czy ten o prywatnej siłowni na działce, ale przyjął się w głowie przyjaciółki.
W nocy jednak nie zmrużyłam oka. Ze zdenerwowania. Przypomniałam sobie nagle, że wokół domu Anki i Darka, jak sięgnąć okiem, rośnie  równiuteńko przystrzyżona trawa, a na jej obrzeżach  kilka dorodnych azalii i rododendronów. O co jak o co, ale o trawnik i krzewy Darek dba jak o własne dzieci. Pielęgnuje, podlewa, nawozi. Nade wszystko zaś szczyci się zadbanym trawnikiem, zwłaszcza wśród sąsiadów. Bałam się pomyśleć, co może się wydarzyć, gdy jego ukochana żona weźmie się za podorywkę…
Wczesnym rankiem złapałam więc za telefon i zdzwoniłam do przyjaciółki, by wybić jej z głowy ten nie do końca przemyślany pomysł. Niestety, Anka, czemu nie należy się dziwić, nie była dla mnie miła.
- Matko Kochana! Jest szósta rano! Środek nocy, a ty dzwonisz… Co się stało? – usłyszałam zaspany i wielce niezadowolony głos. 
Po chwili jednak, gdy nieco oprzytomniała, dało się wyczuć całkowitą zmianę głosu i nastawienia względem mojej osoby.
- W zasadzie dobrze, że mnie obudziłaś, bo miałam straszny sen. Śniło mi się, że ryję łopatą ziemię w ogrodzie. Aż się spociłam ze zmęczenia… Nawet nie wiesz, jaka to ciężka praca. I ręce mnie bolą, nogi też. Dasz wiarę, że we śnie można się zmęczyć? – pytała całkiem serio.
Tego nie wiem, ale uświadomiwszy sobie, że sen Anki przyszedł mi niejako w samą porę, więc poszłam tym tropem.
- Właśnie. Bardzo ciężka! Dlatego lepiej nie idź tą drogą, nie kop tego ogródka.
Na koniec wyciągnęłam nieodparte argumenty.
- No, bo wiesz, kosmetyczka potem nie poradzi sobie z twoimi dłońmi. Nie wspominając już o odciskach. Będziesz musiała szukać dermatologa, a przecież wiesz, że teraz lekarze udzielają porad przez telefon… Ponadto sklepy pozamykane. Gdzie kupisz sadzonki i nasiona? A poza tym, po co nam tyle ciuchów? Przecież i tak nie wolno nigdzie wychodzić.
- To prawda – przyznała mi rację. – Mąż od dawna nie zwraca uwagi na to, co na siebie wkładam. Dla kogo więc mam się stroić? Dla Burka?
No cóż, ja Burka nie mam. Kota też. A i sąsiedzi nieciekawi. Listonosz jest listonoszką, więc nie ma przed kim szpanować. Na zakupach w maseczce nikt mnie nie rozpozna. Na majowe wybory też się nie wybieram. Może więc wystarczy dres i kilka starych, jeszcze w miarę luźnych bluzek?
Chyba że… nie poradzę sobie z moim uzależnieniem od czekolady.

środa, 1 kwietnia 2020

WZYWAM WAS SŁOŃCA I GWIAZDY













Oczami wyobraźni
rozpraszam mroki nocy
delikatny wiaterek
z łez osusza me oczy
majowy promień słońca
wygładza zmarszczki z czoła
lecz, czy siłą mej woli
w głąb duszy dotrzeć zdoła?

Ile trzeba by słońc
na bezchmurnym niebie
żeby ogrzać swe wnętrze
uratować siebie
ile trzeba by gwiazd
skraść z księżycem pospołu
by móc znów się odrodzić
jak ten Feniks z popiołów?

Oczami wyobraźni
widzę je we Wszechświecie
wirują w czasoprzestrzeni
przy nieznanej planecie
biegnę do nich myślami
przywołując do siebie
śmieją tylko się ze mnie
pozostając na niebie