Tego ranka odebrałam dziwny telefon. W każdym razie nie spodziewałam się go. Już sam głos w telefonie trudno było mi rozpoznać, a co dopiero jego właściciela.
- Marek? Jaki Marek? – zaczęłam się głośno zastanawiać, sądząc, że to musi być pomyłka.
Dopiero kilka dodatkowych informacji upewniło mnie w tym, że o pomyłce nie może być mowy. Chyba że pomyłką nazwać sam fakt wyboru mnie na powierniczkę swoich życiowych potknięć przez dawno niewidzianego kolegę.
Marka poznałam tuż po skończeniu liceum. Był chłopakiem jednej z moich przyjaciółek. Na krótko, bo szybko się rozstali. Niebawem każde poszło swoją drogą, wyjeżdżając do innych miast, co z kolei całkowicie doprowadziło do rozerwania naszych niegdyś koleżeńskich więzi.
Od tamtej pory minęło przeszło czterdzieści lat i niemal zapomniałam o dawnej koleżance, a co dopiero o Marku. Okazało się, że nie przypadkiem sobie o mnie przypomniał. Wybierał się na narty do Wisły i rzekomo było mu po drodze. Chciał mnie odwiedzić. W moim odczuciu szukał darmowych noclegów.
Dopiero co pożegnałam świątecznych gości i na kolejnych jakoś niespecjalnie miałam ochotę. Zwłaszcza takich, co to z mojego domu chcieli zrobić sobie darmową stołówkę. Stanowczo więc się sprzeciwiłam. Nie spodobało się to mojemu rozmówcy. Od tego momentu nasza rozmowa wyraźnie przestala się kleić. Powiedziałabym, że zeszła głównie na temat kobiet, przy czym wyglądało to tak, że Marek „rzucał piłeczkę”, a ja ją dzielnie odbijałam.
Z tego wszystkiego zdążyłam się dowiedzieć, że w jego życiu było ich aż pięć i żadna na dłużej nie zagrzała miejsca u jego boku. Nie pytałam dlaczego, bo średnio mnie to obchodziło. Jeśli kogoś nie widzi się przez czterdzieści lat, to potem traktuje się go jak nieznajomego. Chyba że był to ktoś bliski sercu. Ale z całą pewnością Marek na to miano nie zasługiwał.
- Wszystkie jesteście takie same! – oberwało mi się w pewnym momencie za cały żeński gatunek.
Nie rozumiałam tylko, czym zawiniłam. Bo że któraś z kobiet, które pojawiły się w życiu kolegi, czymś mu się naraziła, ba, może nawet wszystkie, było aż nadto oczywiste. Wynikało to z jego nieprzyjemnego tonu.
Nie znoszę tego typu zachowań u mężczyzn, ani tym bardziej porównywania mnie do innych. Nawet, gdy ma to pozytywny wydźwięk. Po prostu uważam, że każdy człowiek jest inny z natury i ma odmienne przeżycia na swoim koncie. Należy więc mieć to na uwadze. Podzieliłam się z nim swoją opinią na ten temat, ale Marek w dalszym ciągu czuł się jak przy stole do ping-ponga. Toteż zirytowałam się na dobre i wygarnęłam mu.
- Wypraszam sobie! Nic o mnie nie wiesz. Jakim prawem więc stawiasz mnie w szeregu z innymi kobietami? A może to z tobą jest coś nie tak?
Chyba raczej spodziewał się obrony z mojej strony, a nie ataku, bo na chwilę zaniemówił. Przyglądał mi się jedynie, wyraźnie marszcząc brwi, a na jego czole pojawiło się kilka mimicznych zmarszczek. Usłyszałam, jak zęby kolegi zrobiły charakterystyczny zgrzyt, a może tak mi się tylko wydawało, po czym zacisnęły się na tyle silnie, że trudno było mu wydobyć z siebie jakiekolwiek słowo. Nie trwało to jednak długo, bo Marek do milczków nie należał. Szybko zdołał uporać się ze swoim nie kontatybilnym uzębieniem i ku mojemu zaskoczeniu zaczął się tłumaczyć.
- Bo ja w kobiecie szukam przyjaciółki, a wy wszystkie chcecie tylko jednego! Ślubu i dzieciaków!
Dobre sobie! Przyjaciółki? Pomyślałam, że chyba się przesłyszałam. Z przyjaciółkami przecież się nie sypia. I dlaczego znów wszystkie kobiety, ze mną włącznie, zostały wepchnięte do jednego worka, który jak mi się zdawało, najchętniej szczelnie by związał. Na koniec przykleił na nim etykietę z napisem „Uwaga! Nie dotykać! Grozi ślubem i dzieciakami!” i przeznaczył do wywiezienia w odległe, nieznane miejsce.
Jego zachowanie było coraz bardziej irytujące. Zapomniał, że jest u mnie gościem i jak na gościa przystało powinien zachowywać się taktownie wobec gospodyni? A może powinnam była mu o tym przypomnieć? I to niekoniecznie taktownie? Nie chciałam jednak doprowadzić do kłótni, więc wyraziłam się krótko:
- I znowu to uogólnienie. Nie potrafisz inaczej? – spytałam nieco podenerwowana.
Jednakże Marek wciąż obstawał przy swoim. Niezaprzeczalnie, patrząc na kobietę od razu widział przed swoimi oczami ich całe tłumy. Dlaczego? Może wydawało mu się, że jest tak niezmiernie cennym męskim okazem, iż wszystkie panie natychmiast powinny zapragnąć go zdobyć? Miałam względem tego wątpliwości, ale nie ośmieliłabym się wspomnieć o tym głośno. Takt zawsze bywa w cenie, nawet wśród nietaktownych osób. Spytałam jedynie:
- Dlaczego akurat przyjaciółki?
Odpowiedź nasuwała się sama, zwłaszcza że Marek nie umiał odpowiedzieć jasno na to pytanie. Lawirował jak mógł, ale „do brzegu” wciąż miał daleko. On po prostu nie chciał się z nikim wiązać na poważnie, żeby nie brać na siebie żadnej odpowiedzialności. Chciałam, żeby sam mi to powiedział, albo przynajmniej spróbował rozwiać moje wątpliwości.
Tymczasem kolega zdążył zauważyć, że nasz zegar ścienny spóźnia dwie minuty, paproć straciła kilka listków, bo pewnie ma zbyt suche podłoże, i że jedna żabka w karniszu nad oknem ma inny odcień niż pozostałe. Czekałam aż przejdzie do okien i spyta, kiedy je ostatni raz myłam, albo zauważy, iż zapomniałam ściągnąć kurz z lampy. W oczekiwaniu na jego właściwą odpowiedź postanowiłam zadać mu kilka dodatkowych pytań.
- Rozumiem, że chciałbyś, aby przyjaciółka mieszkała razem z tobą w jednym mieszkaniu i prowadzilibyście wspólne gospodarstwo domowe?
- Oczywiście! A co w tym dziwnego? – odparł, nie rozumiejąc, do czego zmierzam.
- Widzisz, bo przyjaciele, przyjaciółki, pojawiają się na jakiś czas w naszym życiu, a potem odchodzą – próbowałam mu to wyjaśnić. - Wyjeżdżają do innych miast, znajdują sobie inne towarzystwo. Czasem zostawiają nas bez pożegnania. Na święta ślą kartki z życzeniami, albo telefonują. Potem na ich miejsce pojawiają się kolejni przyjaciele, i kolejni…
Kolega słuchał moich wywodów, jakby do końca wciąż nie rozumiejąc, o co mi chodzi. Cierpliwie jednak czekał, aż skończę.
- Przyjaciele, przyjaciółki, jak wolisz, nie gotują nam obiadków, nie piorą skarpet, koszul, bielizny. Nie sprzątają nam mieszkania. Nie biegają wokół naszego łóżka z medykamentami ani z kubkiem ciepłej herbaty, kiedy chorujemy. Co najwyżej zawiozą nas do lekarza i wykupią leki w aptece, bo to w pewnym sensie należy do obowiązków przyjaciół, jeśli oczywiście nie posiadamy rodziny.
- Nie darzą nas miłością… - kontynuowałam. - Bo czyż można kochać przyjaciela? Można go co najwyżej bardzo lubić, cenić, dobrze czuć się w jego towarzystwie.
Przypomniałam mu też, że gdy przyjaciel/przyjaciółka z jakichś powodów odejdzie, w myśl zasady, że przyroda nie znosi pustki, koniecznie trzeba znaleźć innego. A przecież przyjaciół nie kupuje się w sklepie. Trzeba dobrze się postarać, żeby znaleźć tego prawdziwego.
- Jesteś pewien, że potrzebujesz kobiety przyjaciółki? – spytałam po chwili.
Marek nie odpowiadał. W kobietach widział pewnego rodzaju zagrożenie. Zamach na jego wolność, decyzyjność, niepisane prawo nadrzędności męskiego gatunku. I za wszelką cenę próbował odwrócić moją uwagę od tematu. Raptem bowiem spytał, wprawiając mnie w osłupienie:
- Nie gotujesz dzisiaj obiadu?
- Ależ gotuję, mam jeszcze czas. Jakieś pół godziny. Do obiadu zwykle siadamy koło godziny trzynastej trzydzieści…
Tamtego dnia mąż miał sprawy do załatwienia na mieście i wiedziałam, że zajmie mu to sporo czasu. Nie śpieszyłam się więc. Markowi najwyraźniej nie wystarczyła kawa i kilka ciasteczek, którymi go poczęstowałam. Liczył chyba, że uda mu się u mnie zjeść także obiad. Może i bym go nim poczęstowała, ale odezwała się moja przekorna natura. I niechęć do osobników płci przeciwnej tego pokroju, co kolega, którzy nie mają szacunku do kobiet. Postanowiłam więc rozprawić się z nim bezpardonowo.
- Jeśli jesteś głodny, to zawsze możesz wstąpić do pizzerii. Mieści się zaledwie pięćset metrów stąd. Z tego co wiem, otwierają ją o dwunastej…
- powiedziałam bez ogródek.
Chwilę później wstał, pożegnał się i na odchodnym znów powiedział:
- Wszystkie jesteście takie same!
Pomyślałam sobie w duchu, że w gruncie rzeczy to biedny człowiek. Być może należałoby go nawet pożałować. Nie wie, co traci.
Przyjaciółka, nawet najwspanialsza, to jednak nie żona, nie matka jego dzieci, ani nawet nie kochanka…
Kilka godzin później zadzwoniłam do naszej dawnej wspólnej znajomej. Opowiedziałam jej o przebiegu tej dziwnej wizyty. Znajoma miała na ten temat własne, już wyrobione, zdanie.
- Nie jestem pewna, czy on potrzebuje przyjaciółki. Tak się składa, że znałam jego kobiety - partnerki, czy jak to nazwać. Żadne określenie mi do nich nie pasuje, poza jednym – pomoc domowa, która czasem idzie z nim do kina albo doradza w zakupach. Bo to jest typ narcyza! – podsumowała naszą rozmowę.
Nie znam go zbyt dobrze. Nie chcę oceniać. Myślę jedynie, że gdyby choć trochę tej miłości do swojej osoby zechciał przelać na kogoś innego, być może poczułby się szczęśliwy i zmieniłby zdanie co do kobiet. Bo przecież nie wszystkie kobiety są takie same… I vice versa!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz