piątek, 31 stycznia 2020
GRAJĄ WŁAŚNIE BIAŁEGO WALCA
Zaprosiłeś mnie na bal
w mrokach nocy, w blasku gwiazd
choć bal nie był na sto par
tańczyliśmy aż po brzask
przebudzenie przyniósł świt
nastał zwykły, szary dzień
gdzieś wśród mgieł zniknąłeś mi
mnie ułudy został cień
…tamten taniec zmienił mnie
odtąd tańczę w każdym śnie
grają właśnie biały walc
zatańcz ze mną, proszę cię…
Pożyteczny idiota
Zabawna historia? Uśmiech losu? A może wręcz przeciwnie? Nie wiem jak to nazwać, ale zdarzyło się to naprawdę. Właśnie co opowiedziała mi o tym moja znajoma, Zuzanna.
Dzień był ponury i wietrzny. Najrozsądniej byłoby pozostać w domu, ale tego dnia Zuza miała zaplanowaną wizytę w przychodni kardiologicznej, na którą czekała prawie rok. Przesunięcie jej na inny termin graniczyło z cudem, więc chcąc nie chcąc musiała udać się do przychodni.
- Zanim weszłam do poczekalni przez szklane drzwi zobaczyłam tłum ludzi oczekujących na wizytę – relacjonowała znajoma, dodając: – Sporo ponad dwadzieścia osób!
Przerażenie ogarnęło biedną Zuzannę, bo za dwie godziny była umówiona w innym miejscu. I podobnie jak w przypadku tejże wizyty spotkanie musiało się odbyć, i to punktualnie.
- Nawet wypowiedziałam to głośno sama do siebie, dołączając do tego jakieś niezbyt wulgarne, ale jednak przekleństwo – mówiła.
Okazało się, że tuż za nią stanął niewiele od niej starszy mężczyzna, który miał podobny dylemat. Zawtórował jej, słysząc słowa Zuzy.
- Jasna cholera! Ja też nie zdążę!
Znajoma wahała się przez chwilę, czy mimo wszystko nie odpuścić sobie tej wizyty. Druga sprawa, którą musiała załatwić była bowiem bardzo ważna, a przez ową przydługą kolejkę pacjentów nie było możliwości, by tego dokonać. Mężczyzna nieoczekiwanie wykazał się niezwykłym sprytem.
- Pani nie wchodzi! Pani tu zaczeka! Zaraz to załatwię! Proszę usiąść przy drzwiach wejściowych i nie pokazywać się w poczekalni! – Powiedział nieskładnie, a właściwie nakazał rozkazującym głosem, kompletnie ją zaskakując.
Po czym błyskawicznie zniknął, by pojawić się po chwili. Zuzanna myślała, że być może ma w przychodni jakieś znajomości i w ten sposób załatwi szybsze wejście do gabinetu lekarza. Nawet zaczęła zastanawiać się, jak mu się za to odwdzięczyć. Może jakaś tabliczka czekolady kupiona w kiosku gastronomicznym obok? Dla niego albo dla tego kogoś, kto za tym stał?
Jakież było jej zaskoczenie, gdy się pojawił i w jego rękach zobaczyła… dwie maseczki chirurgiczne!
- Pani to włoży! – rozkazywał, kolejny raz nieskładnie formułując zdanie.
Zaskoczona Zuza spojrzała na niego trochę tak, jak patrzy się na kogoś, kto usilnie robi z siebie idiotę. Poza tym nie wyobrażała sobie dotąd, że w czymś takim mogłaby tak po prostu wejść między ludzi. Przecież wszystkie oczy byłyby zaraz zwrócone w jej kierunku…
- Proszę tak na mnie nie patrzyć – mówił mężczyzna. – Chce pani zdążyć na to spotkanie?
- Oczywiście, że chcę.
- Przecież panuje grypa, ludzie kaszlą i kichają, setki milionów bakterii i wirusów w powietrzu, koronawirus się szerzy... Każdy rozsądny człowiek powinien założyć maseczkę wyjaśniał.
Teoretycznie tak, ale praktyka pokazuje inaczej. Zuza też obrała ten tok myślowy.
- Proszę o więcej nie pytać. Mam plan! – usłyszała.
Miała poważne wątpliwości względem owej maseczki, ale coś jednak podpowiadało jej, że powinna ją założyć i ostatecznie tak zrobiła.
Gdy oboje weszli do poczekalni, oczywiście musieli spytać o to, kto ostatni jest w kolejce. Brakowało wolnych krzeseł, więc stanęli pod ścianą na końcu kolejki.
Nie trwało może ze dwie minuty, gdy jeden z oczekujących pacjentów spytał:
- Czy państwo wrócili z zagranicy?
- A co to pana obchodzi! – odparł buńczucznie nieznajomy w maseczce.
Wtedy dotarło do niej, do czego zmierzał mężczyzna.
Niespełna po pięciu minutach zostali w poczekalni sami. Ludzie w popłochu wychodzili na zewnątrz, nie mając na dobre żadnego rozeznania, co do tego, dlaczego Zuza i mężczyzna pojawili się tam w maseczkach.
- Jak nic, zdążymy! – zapewniał ją nieznajomy.
- Numer pięć, proszę wejść! – usłyszeli niebawem głos z gabinetu lekarza.
- Jest tylko dwadzieścia osiem i dwadzieścia dziewięć – powiedział ku zaskoczeniu lekarza, chwilę wcześniej zdejmując maseczkę z twarzy. – Można wejść?
- Proszę… A gdzie się podziali pozostali? – nie mógł nadziwić się kardiolog.
- Proszę, niech pani wchodzi pierwsza! – mężczyzna komenderował, jakby nie było rozradowanej z nagłego obrotu sprawy Zuzie.
Opowiedziawszy mi tę historię, na początku trochę się ubawiłam. Przypomniał mi się stary numer z puszczaniem śmierdzących bąków. Ale to już nie te czasy. Ludzie dzisiaj mają inne, zdecydowanie lepsze maniery. No, może nie wszyscy…
- Mimo dobrej zabawy i szczęśliwego zakończenia, czułam się jednak trochę winna – mówiła Zuzanna. – To było nie fer. Co prawda nie kazałam wychodzić tym ludziom z poczekalni, nikogo nie zmusiłam do rezygnacji z wizyty u lekarza, ale użyłam podstępu, żeby się tam dostać.
- Nie ty, więc weź na siebie tylko połowę winy – żartowałam, bo cóż innego mogłam jej powiedzieć?
Czasem okoliczności zmuszają nas do pójścia na skróty, co nie znaczy, że należy to pochwalać. Gdy zaczęłam się nad tym głębiej zastanawiać, miałam poważne wątpliwości, czy fortel, jakiego użył mężczyzna nie powinien być karany. Albo przynajmniej głośno napiętnowany. W końcu w kolejce do lekarza byli zapewne pacjenci poważnie chorzy…
Patrząc na to z innej perspektywy rodzi się pytanie: Komu z nas nie przychodziły czasem do głowy różne podobne wybiegi?
niedziela, 19 stycznia 2020
Podwójna moralność
Dawniej w powszechnej opinii funkcjonowało powiedzenie „Klęczy pod figurą, a diabła ma za skórą”. W dalszym ciągu jest aktualne, tyle że teraz zastąpiono go innymi słowami. Bardziej nowocześnie i zarazem celniej. Dziś mówi się, że ktoś ma podwójną moralność.
Jak wiadomo powiedzenia nie biorą się znikąd. Odzwierciedlają ludzkie zachowania, podobieństwa i słabości. Ileż to razy słyszeliśmy, że ktoś jest pracowity jak wół, albo uparty jak osioł. Albo takie powiedzenie: „Mądry Polak po szkodzie”. Najprościej tłumacząc, po prostu głupi.
Każdy, kto w tej chwili pomyślał, że straszna ze mnie zołza, bo pluję do własnego gniazda, jest w błędzie. Nic z tych rzeczy, nie to jest moim zamiarem. Inne narody też mają swoje powiedzonka, które w ten czy inny sposób ukazują ich wady.
Wróćmy jednak do podwójnej moralności. W ostatnim czasie coraz częściej przekonuję się o tym, iż ludzi o podwójnej moralności namnożyło się wokół nas co niemiara. Być może zawsze byli w naszym otoczeniu, ale teraz jakby przestali się z tym ukrywać. Dlaczego o tym pisać, skoro to takie oczywiste, że aż staje się nudne? Z prostej przyczyny, bowiem zaczynamy się siebie coraz bardziej bać.
Nie dalej jak wczoraj zadzwoniła do mnie jedna z moich znajomych. Mówiła zawiedzionym, wręcz rozżalonym głosem.
- Nie wiem już, co o tym myśleć – zaczęła trochę jakby od końca. – To już trzecia wizyta w tym tygodniu. Odwiedzili nas kolejni nasi znajomi. Jakby się zmówili. Wszyscy naraz!
Nadmiar gości może czasem irytować i w pewnym sensie ją rozumiałam. Nie rozumiałam jednak, dlaczego na wszystkich narzeka. Z pewnością któraś z tych wizyt musiała być miła, choćby tylko w połowie. Ale Krystyna była innego zdania.
- To byli całkiem inni ludzi! Przynajmniej jeszcze do niedawna – mówiła zawiedziona. – A teraz z nimi nie pogadasz!
Narzekała, że jedynie o czym można było z nimi porozmawiać to polityka, albo religia. Przekonywali ją i męża do swoich politycznych poglądów, albo usiłowali „nawrócić” na „prawdziwy katolicyzm”.
- Mnie nie trzeba nawracać – burzyła się Krystyna, i słusznie, bo znam ją od wielu lat i wiem, że dobra z niej katoliczka.
Swoje zdanie w kwestii polityki też miała od dawna wyrobione, podobnie jak jej mąż. Jeśli ktoś zasługuje na miano prawdziwego patrioty i prawego człowieka to właśnie Krystyna. I gdyby reszta naszych rodaków wzięła z niej przykład, w naszym kraju żyłoby się jak w raju.
Nie rozumiałam jednak, w czym tak naprawdę tkwi szkopuł, bo przecież nie musi podzielać ich poglądów, ani postępować według narzucanych przez nich reguł.
- Boję się ich – stwierdziła znajoma. – Głoszą co innego, a robią co innego. Co niedzielę klęczą w kościele, a na co dzień pałają nienawiścią, zazdrością, chytrością, żeby nie powiedzieć, cwaniactwem. Odnoszę wrażenie, że wcale ich nie znam. Że to jacyś obcy mi ludzie. Dawniej staliśmy w jednym szeregu, czegokolwiek by to nie dotyczyło. A teraz jakby ich ktoś zaczarował…
- Chciałaś powiedzieć, zmanipulował – dopowiedziałam za nią.
Słowo czarować było na topie mniej więcej w tym czasie, kiedy powstało owo przysłowie „Klęczy pod figurą…..”. Teraz mamy manipulację, którą oględnie mówiąc, powinno się pisać drukowanymi literami, taką bowiem w ostatnich czasach ma moc.
Czego bała się Krystyna? Tego samego co ja i większość ludzi z naszego kręgu społecznościowego. Dwulicowości i hipokryzji, czyli tak zwanej podwójnej moralności. Dawniej było wiadomo kto swój, a kto wróg. Wróg od razu wbijał nóż w plecy. Dzisiaj większość ludzi to aktorzy. Do tego marni, za to z wielkimi aspiracjami. Roszczeniowi i przekupni.
- Ja chyba nie pasuję do tego świata – powiedziała Krystyna na koniec naszej rozmowy. – Ta nasza polska rzeczywistość mnie przerasta. Może powinnam przeprowadzić się do innego kraju? Może gdzieś do Azji albo w głąb Afryki – snuła swoje wątpliwości.
- Chciałabyś mieszkać wśród dzikich? – spytałam, nie dowierzając, by była do tego zdolna.
- Przecież mieszkam - usłyszałam w odpowiedzi. – Z tą różnicą, że tutaj strasznie zimno, a tam byłoby chociaż trochę cieplej…
sobota, 4 stycznia 2020
Nie wszystkie jesteśmy takie same
Tego ranka odebrałam dziwny telefon. W każdym razie nie spodziewałam się go. Już sam głos w telefonie trudno było mi rozpoznać, a co dopiero jego właściciela.
- Marek? Jaki Marek? – zaczęłam się głośno zastanawiać, sądząc, że to musi być pomyłka.
Dopiero kilka dodatkowych informacji upewniło mnie w tym, że o pomyłce nie może być mowy. Chyba że pomyłką nazwać sam fakt wyboru mnie na powierniczkę swoich życiowych potknięć przez dawno niewidzianego kolegę.
Marka poznałam tuż po skończeniu liceum. Był chłopakiem jednej z moich przyjaciółek. Na krótko, bo szybko się rozstali. Niebawem każde poszło swoją drogą, wyjeżdżając do innych miast, co z kolei całkowicie doprowadziło do rozerwania naszych niegdyś koleżeńskich więzi.
Od tamtej pory minęło przeszło czterdzieści lat i niemal zapomniałam o dawnej koleżance, a co dopiero o Marku. Okazało się, że nie przypadkiem sobie o mnie przypomniał. Wybierał się na narty do Wisły i rzekomo było mu po drodze. Chciał mnie odwiedzić. W moim odczuciu szukał darmowych noclegów.
Dopiero co pożegnałam świątecznych gości i na kolejnych jakoś niespecjalnie miałam ochotę. Zwłaszcza takich, co to z mojego domu chcieli zrobić sobie darmową stołówkę. Stanowczo więc się sprzeciwiłam. Nie spodobało się to mojemu rozmówcy. Od tego momentu nasza rozmowa wyraźnie przestala się kleić. Powiedziałabym, że zeszła głównie na temat kobiet, przy czym wyglądało to tak, że Marek „rzucał piłeczkę”, a ja ją dzielnie odbijałam.
Z tego wszystkiego zdążyłam się dowiedzieć, że w jego życiu było ich aż pięć i żadna na dłużej nie zagrzała miejsca u jego boku. Nie pytałam dlaczego, bo średnio mnie to obchodziło. Jeśli kogoś nie widzi się przez czterdzieści lat, to potem traktuje się go jak nieznajomego. Chyba że był to ktoś bliski sercu. Ale z całą pewnością Marek na to miano nie zasługiwał.
- Wszystkie jesteście takie same! – oberwało mi się w pewnym momencie za cały żeński gatunek.
Nie rozumiałam tylko, czym zawiniłam. Bo że któraś z kobiet, które pojawiły się w życiu kolegi, czymś mu się naraziła, ba, może nawet wszystkie, było aż nadto oczywiste. Wynikało to z jego nieprzyjemnego tonu.
Nie znoszę tego typu zachowań u mężczyzn, ani tym bardziej porównywania mnie do innych. Nawet, gdy ma to pozytywny wydźwięk. Po prostu uważam, że każdy człowiek jest inny z natury i ma odmienne przeżycia na swoim koncie. Należy więc mieć to na uwadze. Podzieliłam się z nim swoją opinią na ten temat, ale Marek w dalszym ciągu czuł się jak przy stole do ping-ponga. Toteż zirytowałam się na dobre i wygarnęłam mu.
- Wypraszam sobie! Nic o mnie nie wiesz. Jakim prawem więc stawiasz mnie w szeregu z innymi kobietami? A może to z tobą jest coś nie tak?
Chyba raczej spodziewał się obrony z mojej strony, a nie ataku, bo na chwilę zaniemówił. Przyglądał mi się jedynie, wyraźnie marszcząc brwi, a na jego czole pojawiło się kilka mimicznych zmarszczek. Usłyszałam, jak zęby kolegi zrobiły charakterystyczny zgrzyt, a może tak mi się tylko wydawało, po czym zacisnęły się na tyle silnie, że trudno było mu wydobyć z siebie jakiekolwiek słowo. Nie trwało to jednak długo, bo Marek do milczków nie należał. Szybko zdołał uporać się ze swoim nie kontatybilnym uzębieniem i ku mojemu zaskoczeniu zaczął się tłumaczyć.
- Bo ja w kobiecie szukam przyjaciółki, a wy wszystkie chcecie tylko jednego! Ślubu i dzieciaków!
Dobre sobie! Przyjaciółki? Pomyślałam, że chyba się przesłyszałam. Z przyjaciółkami przecież się nie sypia. I dlaczego znów wszystkie kobiety, ze mną włącznie, zostały wepchnięte do jednego worka, który jak mi się zdawało, najchętniej szczelnie by związał. Na koniec przykleił na nim etykietę z napisem „Uwaga! Nie dotykać! Grozi ślubem i dzieciakami!” i przeznaczył do wywiezienia w odległe, nieznane miejsce.
Jego zachowanie było coraz bardziej irytujące. Zapomniał, że jest u mnie gościem i jak na gościa przystało powinien zachowywać się taktownie wobec gospodyni? A może powinnam była mu o tym przypomnieć? I to niekoniecznie taktownie? Nie chciałam jednak doprowadzić do kłótni, więc wyraziłam się krótko:
- I znowu to uogólnienie. Nie potrafisz inaczej? – spytałam nieco podenerwowana.
Jednakże Marek wciąż obstawał przy swoim. Niezaprzeczalnie, patrząc na kobietę od razu widział przed swoimi oczami ich całe tłumy. Dlaczego? Może wydawało mu się, że jest tak niezmiernie cennym męskim okazem, iż wszystkie panie natychmiast powinny zapragnąć go zdobyć? Miałam względem tego wątpliwości, ale nie ośmieliłabym się wspomnieć o tym głośno. Takt zawsze bywa w cenie, nawet wśród nietaktownych osób. Spytałam jedynie:
- Dlaczego akurat przyjaciółki?
Odpowiedź nasuwała się sama, zwłaszcza że Marek nie umiał odpowiedzieć jasno na to pytanie. Lawirował jak mógł, ale „do brzegu” wciąż miał daleko. On po prostu nie chciał się z nikim wiązać na poważnie, żeby nie brać na siebie żadnej odpowiedzialności. Chciałam, żeby sam mi to powiedział, albo przynajmniej spróbował rozwiać moje wątpliwości.
Tymczasem kolega zdążył zauważyć, że nasz zegar ścienny spóźnia dwie minuty, paproć straciła kilka listków, bo pewnie ma zbyt suche podłoże, i że jedna żabka w karniszu nad oknem ma inny odcień niż pozostałe. Czekałam aż przejdzie do okien i spyta, kiedy je ostatni raz myłam, albo zauważy, iż zapomniałam ściągnąć kurz z lampy. W oczekiwaniu na jego właściwą odpowiedź postanowiłam zadać mu kilka dodatkowych pytań.
- Rozumiem, że chciałbyś, aby przyjaciółka mieszkała razem z tobą w jednym mieszkaniu i prowadzilibyście wspólne gospodarstwo domowe?
- Oczywiście! A co w tym dziwnego? – odparł, nie rozumiejąc, do czego zmierzam.
- Widzisz, bo przyjaciele, przyjaciółki, pojawiają się na jakiś czas w naszym życiu, a potem odchodzą – próbowałam mu to wyjaśnić. - Wyjeżdżają do innych miast, znajdują sobie inne towarzystwo. Czasem zostawiają nas bez pożegnania. Na święta ślą kartki z życzeniami, albo telefonują. Potem na ich miejsce pojawiają się kolejni przyjaciele, i kolejni…
Kolega słuchał moich wywodów, jakby do końca wciąż nie rozumiejąc, o co mi chodzi. Cierpliwie jednak czekał, aż skończę.
- Przyjaciele, przyjaciółki, jak wolisz, nie gotują nam obiadków, nie piorą skarpet, koszul, bielizny. Nie sprzątają nam mieszkania. Nie biegają wokół naszego łóżka z medykamentami ani z kubkiem ciepłej herbaty, kiedy chorujemy. Co najwyżej zawiozą nas do lekarza i wykupią leki w aptece, bo to w pewnym sensie należy do obowiązków przyjaciół, jeśli oczywiście nie posiadamy rodziny.
- Nie darzą nas miłością… - kontynuowałam. - Bo czyż można kochać przyjaciela? Można go co najwyżej bardzo lubić, cenić, dobrze czuć się w jego towarzystwie.
Przypomniałam mu też, że gdy przyjaciel/przyjaciółka z jakichś powodów odejdzie, w myśl zasady, że przyroda nie znosi pustki, koniecznie trzeba znaleźć innego. A przecież przyjaciół nie kupuje się w sklepie. Trzeba dobrze się postarać, żeby znaleźć tego prawdziwego.
- Jesteś pewien, że potrzebujesz kobiety przyjaciółki? – spytałam po chwili.
Marek nie odpowiadał. W kobietach widział pewnego rodzaju zagrożenie. Zamach na jego wolność, decyzyjność, niepisane prawo nadrzędności męskiego gatunku. I za wszelką cenę próbował odwrócić moją uwagę od tematu. Raptem bowiem spytał, wprawiając mnie w osłupienie:
- Nie gotujesz dzisiaj obiadu?
- Ależ gotuję, mam jeszcze czas. Jakieś pół godziny. Do obiadu zwykle siadamy koło godziny trzynastej trzydzieści…
Tamtego dnia mąż miał sprawy do załatwienia na mieście i wiedziałam, że zajmie mu to sporo czasu. Nie śpieszyłam się więc. Markowi najwyraźniej nie wystarczyła kawa i kilka ciasteczek, którymi go poczęstowałam. Liczył chyba, że uda mu się u mnie zjeść także obiad. Może i bym go nim poczęstowała, ale odezwała się moja przekorna natura. I niechęć do osobników płci przeciwnej tego pokroju, co kolega, którzy nie mają szacunku do kobiet. Postanowiłam więc rozprawić się z nim bezpardonowo.
- Jeśli jesteś głodny, to zawsze możesz wstąpić do pizzerii. Mieści się zaledwie pięćset metrów stąd. Z tego co wiem, otwierają ją o dwunastej…
- powiedziałam bez ogródek.
Chwilę później wstał, pożegnał się i na odchodnym znów powiedział:
- Wszystkie jesteście takie same!
Pomyślałam sobie w duchu, że w gruncie rzeczy to biedny człowiek. Być może należałoby go nawet pożałować. Nie wie, co traci.
Przyjaciółka, nawet najwspanialsza, to jednak nie żona, nie matka jego dzieci, ani nawet nie kochanka…
Kilka godzin później zadzwoniłam do naszej dawnej wspólnej znajomej. Opowiedziałam jej o przebiegu tej dziwnej wizyty. Znajoma miała na ten temat własne, już wyrobione, zdanie.
- Nie jestem pewna, czy on potrzebuje przyjaciółki. Tak się składa, że znałam jego kobiety - partnerki, czy jak to nazwać. Żadne określenie mi do nich nie pasuje, poza jednym – pomoc domowa, która czasem idzie z nim do kina albo doradza w zakupach. Bo to jest typ narcyza! – podsumowała naszą rozmowę.
Nie znam go zbyt dobrze. Nie chcę oceniać. Myślę jedynie, że gdyby choć trochę tej miłości do swojej osoby zechciał przelać na kogoś innego, być może poczułby się szczęśliwy i zmieniłby zdanie co do kobiet. Bo przecież nie wszystkie kobiety są takie same… I vice versa!
Czasem trzeba się pożalić
Każdy z nas ma jakiś problem, który spędza mu sen z powiek. Mnie ostatnio nie przestaje nurtować pewna sprawa. Postanowiłam więc podzielić się nią z Wami.
Wśród grona znajomych na Facebooku mam kolegę, który co jakiś czas umieszcza prowokacyjne zdjęcia i posty, po czym zostawia je, aby żyły własnym życiem. Bez komentarza, bez jakiegokolwiek punktu odniesienia ze swojej strony. Tak jakby chciał, bidulek jeden, powiedzieć: „Patrzcie no, ja tylko wstawiłem zdjęcie! A oni (w tym wypadku inni użytkownicy Facebooka) w swoich komentarzach rzucili się sobie do gardeł”. W dalszym rozumowaniu, wyszło z nich to, co najgorsze.
Prowokator, niewiniątko, tak mu się przynajmniej zdaje, zaciera ręce, bo o to mu przecież chodziło. Skłócić, podzielić, ośmieszyć.
Też macie takich znajomych? Jasne, że macie! Niestety, nie brakuje osób, które w białych rękawiczkach i bywa że często z rękami złożonymi do modlitwy, wbijają szpile, jątrzą, doprowadzają do konfliktów.
Mój kolega stwarza pozory szanowanego obywatela, wierzącego i praktykującego katolika. Takiego, który nie opuści mszy w żadną z niedziel ani świąt. Do posiłków zasiada z modlitwą na ustach i co roku wyrusza wraz z żoną na pielgrzymkę do jakichś sanktuariów. Uchodzi za człowieka dobrotliwego, zawsze uśmiechniętego, zadowolonego z życia i chełpiącego się sukcesami swojej żony i dzieci.
To tak zwany rewers. A awers?
Żeby móc go obejrzeć, należałoby chociażby wejść na stronę Facebooka. Zaś żeby poznać wszystkie przymioty jego duszy, wystarczy się z nim w czymś nie zgodzić.
Kolega nie dopuszcza krytyki swojej osoby, nawet najbardziej konstruktywnej, ale bardzo lubi krytykować i rozliczać innych. Z tego, co zrobili, bądź nie, nawet w zamierzchłych czasach, o których już mało kto pamięta.
On ma świetną pamięć i nigdy nikomu nic nie zapomina. Jest jak Instytut Pamięci Narodowej. Podzielony na okręgi, teczki personalne i akta sprawy. Przy czym nie ma dla niego znaczenia, czy dane akta są prawdziwe, czy też spreparowane na potrzeby danej chwili, albo na zamówienie konkretnej osoby.
Wiele razy zastanawiałam się, po co mi taki znajomy na Facebooku, i tak w ogóle, w życiu. Niektórzy współfacebookowicze sugerowali, żeby go po prostu wyrzucić z grona znajomych, zablokować, ignorować, i tym podobne. Niewątpliwie jest to jakieś wyjście z sytuacji. Jednakże gdzieś z tyłu głowy wciąż zapala mi się czerwona lampka, która przypomina stare powiedzenie. Brzmi ono tak: „Miej przyjaciół blisko siebie, ale wrogów jeszcze bliżej”. Nigdy nie wiadomo, kiedy i gdzie zaatakują, więc lepiej śledzić każdy ich ruch.
Dotąd nie uważałam kolegi za wroga. Teraz jednakże, śledząc jego zachowanie w Internecie, nie mam pewności, czy oby nie powinnam zacząć myśleć w tychże kategoriach.
Skądinąd wiem, że nie ogranicza się tylko do prowokacji na Facebooku. Podobno idą za tym także i czyny. Coraz częściej dochodzą do mnie niepokojące wieści, iż dzięki swoim rozlicznym znajomościom z urzędnikami i politykami na różnych szczeblach władzy, poczyna sobie całkiem śmiało. Czy to do końca prawda, nie wiem.
Raz zasiane ziarno niepewności, kiełkuje jednak w mojej głowie i nasuwa szereg pytań, które póki co pozostają bez odpowiedzi.
No bo jak wytłumaczyć fakt, że bez ostrzeżenia ktoś niespełna rok temu doprowadził do usunięcia mojej prywatnej (bezpłatnej) strony w Internecie, na której umieszczałam swoją prozę i poezję. Tak jak pół roku później od tego zdarzenia, do usunięcia bloga z felietonami, którego prowadziłam od kilku lat?
Nie było w nich nic zdrożnego, antyklerykalnego, ani antypaństwowego, żadnej mowy nienawiści. Wręcz przeciwnie. A jednak komuś najwyraźniej nie spodobała się moja interpretacja otaczającego nas świata. Albo też sama moja osoba.
Internetowe strony i blogi samoistnie nie znikają. Zawsze za tym stoi jakiś człowiek, który pod czyjeś dyktando naciska odpowiedni przycisk i je po prostu kasuje. Tyle że…
Przeoczono fakt, że jestem w posiadaniu bliźniaczego bloga na innej platformie internetowej. Nie wiem tylko, jak długo będzie istniał. Nie zdziwię się, jeśli któregoś dnia zniknie...
No cóż, nie poddam się, utworzę kolejny.
Póki co, moi Kochani, możecie korzystać z tego, który ocalał… Jeśli oczywiście macie na to ochotę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)