Zdecydowałam
się opublikować na swoim blogu zbiór opowiadań zatytułowany „Osiem grzechów
głównych”. Opowiadania napisane zostały przeze mnie kilka lat temu,
jednakże nic nie straciły na aktualności. Jak do tej pory nie znalazł się
wydawca, który skłonny byłby wydać je drukiem. Postanowiłam jednak nie chować
ich dłużej w plikach w komputerze. Dlatego udostępniam je dzisiaj Państwu i
poddaję pod ocenę.
Opowiadań jest osiem. Dlaczego akurat tyle, a nie siedem, tak jak siedem grzechów głównych, dowiedzą się Państwo w ostatnim opowiadaniu. Będę je publikowała dwa razy w tygodniu, zwykle w środy i w niedziele.
Życzę przyjemnej lektury.
Opowiadań jest osiem. Dlaczego akurat tyle, a nie siedem, tak jak siedem grzechów głównych, dowiedzą się Państwo w ostatnim opowiadaniu. Będę je publikowała dwa razy w tygodniu, zwykle w środy i w niedziele.
Życzę przyjemnej lektury.
A oto pierwsze opowiadanie
1. CHCIWOŚĆ
Nie zabiorę tego na tamten świat
Spoza sklepowego wózka
na kółkach prawie nie było widać małego Adasia. Zaledwie kilka tygodni temu
rozpoczął swoją edukację w wiejskiej podstawówce. Był mały i w porównaniu do
swoich rówieśników, wątły i słaby. Za nic jednak nie chciał być od nich gorszy.
Ani w nauce, ani w innych sprawach. Zwłaszcza w tych innych sprawach.
Dokładniej mówiąc, odkąd tylko zaczynał cokolwiek z tego świata rozumieć, od
razu zauważył, że wokół pełno jest różnych przedmiotów. Jedne swoim wyglądem
przykuwały jego wzrok, inne nie. Ale ogólnie rzecz ujmując, tych pierwszych było
aż nadto, żeby pozostałymi zawracać sobie głowę.
W miarę jak przybywało małemu Adasiowi miesięcy, a potem lat, stopniowo poszerzał
się jego horyzont myślowy, na który niemały wpływ miały właśnie owe dobra
materialne. To za ich sprawą w małym Adasiu budziły się coraz to nowe uczucia i
doznania.Jednym z nich była chęć posiadania, właściwie wszystkiego, co było w zasięgu jego ręki.
Toteż, kiedy nauczył się wymawiać dwa podstawowe słowa, mama i tata, przyszła kolej na trzecie, równie ważne, niemal magiczne słowo „daj!”. Bez dwóch zdań jest to jedno z podstawowych słów, które poznaje dziecko po przyjściu na świat. Potem stopniowane i odmieniane na różne sposoby. Ale bynajmniej nie gramatyka interesowała małego Adasia, tylko zgoła coś zupełnie innego. W swojej małej główce niemal od razu dokonał przełomowego odkrycia, że następstwem słowa „daj” jest pewnego rodzaju skutek działania, który określa się innym słowem, „mam” lub „mieć”.
Te z pozoru proste i nieskomplikowane dwa słówka mają niebywałą moc. To słowa klucze. Otwierają one wszystkie drzwi. Zarówno te do świata materialnego, jak i uczuciowego.
Nie trudno zauważyć, że te miłe doznania pojawiają się niemal zaraz po naszych narodzinach i najwidoczniej wpisane są w egzystencję człowieka. Tak samo jak miłość, wiara, czy choćby śmierć. To nic innego, jak Chęć Posiadania. Błogie uczucie przez każdego odczuwane inaczej.
U jednych ludzi chęć posiadania sprowadza się do niewielu przedmiotów i osób. U innych wręcz przeciwnie. Jednym wystarcza mama, tata i brat, albo żona i dzieci, a inni zadowolą się dopiero, gdy miejsce żony wypełnią haremem z kobietami, albo zamiast mamy i taty posiądą kilku niewolników. I nie ma tu znaczenia, czy owymi niewolnikami będą najbliżsi, rodzina, bądź przyjaciele bezwzględnie mu podporządkowani, czy też pracownicy w firmie, koledzy z pracy, którzy zwykle muszą wyręczać go w wielu sprawach, itd. Chęć posiadania ma różne oblicza. Dla przykładu, jednym osobom do poruszania się po drogach wystarcza stosunkowo niedroga skoda, bądź coś taniego, już używanego. Innym natomiast najnowszy model maybacha. A jeszcze ktoś inny nie spocznie, dopóki nie usiądzie za sterami prywatnego samolotu.
Nikt chyba nie jest w stanie jednoznacznie stwierdzić, gdzie przebiega granica pomiędzy rzeczywistą potrzebą, uwarunkowaną normalnym funkcjonowaniem człowieka we współczesnym świecie, a zwyczajną chciwością.
Z całą pewnością nie wiedział tego mały Adaś, jego rodzice i siostra. Teraz pchał przed sobą wielki sklepowy wózek wyładowany po brzegi zakupami, usiłując nie dopuścić do niego kogokolwiek. Był dumny z tego, że rodzice pozwolili mu go prowadzić, choć zapewne zrobili to w akcie desperacji, bowiem mały Adaś swoim uporem i krzykami potrafił wszystko wymusić. Ich obawy, czy oby synkowi manewrowanie wielkim wózkiem pomiędzy sklepowymi regałami wyjdzie na zdrowie, były jak najbardziej słuszne. Już po kilku minutach nieźle zmordowany najechał nieopatrznie na ekspedientkę układającą towary na półkach. Kobieta nie omieszkała przy tej okazji wszcząć wielkiego larma, podobnie jak spotkany na jego drodze starszy pan, którego niemal staranował. Rodzice Adasia pośpiesznie zażegnywali konflikt, po czym napominając syna, żeby starał się być bardziej uważnym, ruszali wspólnie w dalszą drogę po wielkim hipermarkecie, manewrując pośród rozlicznych i wydawać by się mogło niekończących się alejek z półkami załadowanymi po brzegi towarami. Spocony Adaś, co kilka kroków przystawał przed jedną z nich, próbując wymusić na rodzicach kupno kolejnej rzeczy, którą akurat sobie upatrzył.
- O! Taki sam bloczek z kolorowymi karteczkami, jaki ma Wojtek – zauważył. – Mamo, proszę, kup mi taki bloczek – błagał swoim dziecinnym głosem.
- Adasiu, po co ci to? – dziwiła się matka. – W domu jest tyle różnych kartek do pisania.
- Ale nie ma takich samych – oburzał się synek. – Nie ma kolorowych!
- Też są kolorowe, tylko trochę inne – usiłowała wybronić się przed kolejnym, niepotrzebnym zakupem syna.
Adaś jednak nie dawał za wygraną. Zresztą nie pierwszy raz tego dnia. Swoje niezadowolenie wyrażał głośnym krzykiem i tupaniem w betonową posadzkę hipermarketu, albo uderzaniem pięścią w półki, co powodowało powszechną uwagę innych klientów. Matka ustępowała mu za każdym razem, tłumacząc się, że to dla świętego spokoju. Niestety, święty spokój mieli jedynie zaledwie przez kilka następnych minut, w ciągu których względnie spokojnie mogli dokonywać swoich dalszych zakupów, dopóki Adaś znów czegoś sobie nie ubzdurał.
W odróżnieniu od niego, czemu zresztą nie należało się dziwić, ojciec Adasia z reguły przystawał przed sprzętem elektronicznym, wypytując zawzięcie obsługę stoiska o parametry interesujących go telewizorów, komputerów i telefonów komórkowych. Nagle dojrzał wśród nich znajomy mu wyglądem sprzęt.
- Taki sam jak ma Krzysiek! Plasma 59 cali! Jest super! – Zachwycał się, wskazując na najnowszy model telewizora. – Muszę go mieć. Brakuje mi jeszcze ze dwie stówki, no, może trzy. I będzie mój! – Cieszył się jak dziecko na myśl, że nie będzie gorszy od Krzyśka. Pod tym względem niewiele różnił się od swojego synka.
Magiczne słowo „mieć” miało niezwykłą moc, a w takich momentach jak te, ze zdwojoną siłą dawało o sobie znać.
Żona Mariana zaledwie zerknęła w stronę, gdzie wystawione były najnowsze modele elektronicznych cacek. Dla niej, podobnie jak dla większości kobiet, wszystkie były niemal takie same i nijak nie mogła zrozumieć, czym zachwyca się mąż. W dodatku słono kosztowały. Wydawanie fortuny na jeszcze jedno pudło, jak mawiała, to wyrzucanie pieniędzy w błoto.
- Nie rozumiem, po co ci kolejny? Przecież niedawno kupiliśmy całkiem dobry sprzęt – dziwiła się z wyrazem dezaprobaty w oczach.
Marian w takich sytuacjach irytował się niebywale, niejako przy okazji przypominając żonie, iż nie nadąża za rozwojem technologii, przez co nie jest w stanie iść z duchem czasu. Ale nie tylko to miał na uwadze.
- Jak ty, kobieto, nic nie rozumiesz – denerwował się, kiedy ktoś usiłował mu coś odradzić. – Ja mam być gorszy od Krzyśka?! Ja?! A czy ja mu od tyłka odpadłem?! – argumentował w niewyszukany sposób.
Mimo protestów żony, postanowił, że i tak go kupi, tyle że w przyszłym tygodniu. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłoby być inaczej.
- Przyjdą do nas na imieniny, to się zdziwią! – mamrotał pod nosem.
- Musimy jeszcze kupić ziemniaki, wędlinę i mięso – wyliczała Magdalena, usiłując odwieść go od tego pomysłu i swoje kroki skierować w inne miejsce. Nie od razu jej się to udało. Długo marudził, zanim wreszcie niezadowolony ruszył za nią w stronę stoisk z żywnością. Tymczasem mały Adaś nadal dzielnie pchał wielki wózek na kółkach, oglądając się stale za ojcem. Bał się stracić go z oczu. Po kilku minutach rodzice zorientowali się, że nie ma Kaśki, ich córki, która wiernie towarzyszyła im w zakupach. Teraz zwyczajnie gdzieś się zawieruszyła. Niesforna nastolatka w wielkim markecie czuła się jak ryba w wodzie lawirując między poszczególnymi półkami i ani przez moment nie pomyślała, że ktokolwiek mógłby jej szukać.
- Jak ją znam, to należy jej szukać przy ciuchach – stwierdził krótko ojciec i ruszył w tamtym kierunku.
Idąc tym tropem, już niebawem w jednej z alejek zauważyli ukochaną córeczkę. Na ich widok zerwała się jak przestraszona wiewiórka na widok kota. Tyle że zamiast orzecha w łapkach, w swoich rękach trzymała całkiem pokaźny plik bluzek i podbiegając do rodziców pokrzykiwała:
- Mamuś! Jakie super! Zobacz tylko, i wcale nie takie drogie – chwaliła się swoją zdobyczą.
- Dziecko kochane, przecież w domu masz już chyba z pięć tuzinów podobnych bluzek. Ja już nie odróżniam jednej od drugiej – zirytowała się matka.
- Ty nie musisz! Ważne, że ja wiem, która jest która. Te są naprawdę trendy! Koleżanki pękną z zazdrości. O, i mają takie fajne wycięcia – piszczała z zachwytu, pakując je do wózka, kompletnie nie zwracając uwagi na niezadowolenie matki.
- No, to chodźmy po te ziemniaki i mięso – zasugerowała zrezygnowana Magdalena. – Robi się późno.
Chwilę później sklepowy wózek uginał się pod ich ciężarem.
- Po co nam tyle ziemniaków? – zauważył Marian. – Cały worek? Potem połowę z tego trzeba wyrzucić, bo zgniją. A mięsa? Po co aż tyle? Przecież nie zmieści się wszystko w zamrażalniku.
- Oj! Nie marudź. Część upchnę w naszej lodówce, a co się nie zmieści, to… zastanowiła się przez chwilę. - Może u twojej mamy znajdzie się miejsce w lodówce - odparła Magda.
- A te tony kiełbasy? – zaczęły nachodzić go kolejne wątpliwości. – Potem całymi tygodniami leżą w lodówce i nikt nie ma na nie ochoty. Tak długo, aż spleśnieją.
- A tam, zaraz spleśnieją. Wykorzystam je do zupy – broniła się przed uwagami męża.
Gdy zakupy dobiegły już końca, wszyscy posłusznie ustawili się w kolejce do kasy, dosłownie objuczeni najrozmaitszymi pakunkami.
- Znowu mi porządnie wyczyściło kieszeń – zauważył Marian, kiedy przy kasie chował portfel do kieszeni, używając zwyczajowo swoich kolokwialnych określeń. – I pomyśleć, że to wystarczy tylko na tydzień.
Niezadowolony, głośno robił uwagi na temat ilości zakupionych towarów i ich cen.
- Niejednej rodzinie musiałoby to wystarczyć na cały miesiąc, albo i więcej – dodawał komentując ilość wydanych pieniędzy.
- Ty się nie przejmuj innymi, tylko myśl o swojej rodzinie – upomniała go żona. – Zbliża się zima. Adaś potrzebuje nowych butów, Kaśka też, a ja nie będę trzeci rok z rzędu chodzić w tej samej kurtce. W tym roku muszę mieć nową. Tobie też by się przydała.
- Moja jest jeszcze całkiem dobra.
- Jasne! Jest dobra! Krzysiek ma cztery kurtki zimowe i dwie jesienne, a ty tylko po jednej.
Magdalena nie skończyła swojego wyliczania na kurtkach. W zanadrzu miała całkiem sporą listę, na której jej zdaniem były najpotrzebniejsze rzeczy. O tych mniej ważnych na razie nie wspomniała. Nie chciała drażnić zbytnio męża, ale wiedziała, że i tak w końcu dopnie swego.
Tymczasem Marian podjechawszy wózkiem pod swój samochód, usiłował zakupione towary zmieścić w bagażniku i częściowo na tylnych siedzeniach, gdzie już wcześniej usadowiły się dzieci.
- Przesuńcie się trochę. Muszę to dać gdzieś do tyłu.
- Położymy koło tylnej szyby – sugerował Adaś.
- Nie, nie! Nie będę widział podczas jazdy, co się dzieje w tyle za mną.
- Przecież masz boczne lusterko… - podpowiadała mu Kasia.
- To za mało. Muszę mieć dobry widok na tył.
Z konieczności pakunki powędrowały na kolana Kaśki i Adasia, a także Magdaleny, czesiowo również pod jej nogi.
- Koniecznie musisz kupić bagażnik, taki na dach. Nie możemy jeździć z tym wszystkim upchnięci jak śledzie. – Zirytowała się Magda, kiedy pomidory, które trzymała na swoich kolanach w reklamówce, najwidoczniej niezbyt szczelnej, pobrudziły jej spódnicę.
Wreszcie samochód ruszył z miejsca, ale nie był to koniec utyskiwań żony i dzieciaków. Niemal na każdym zakręcie część pakunków zmieniała miejsce swego położenia, denerwując tym pasażerów granatowego passata.
- Muszę zmienić to cholerne auto. Jest już dla nas za ciasne. Co byś powiedziała na to, gdybyśmy kupili coś większego? – dopytywał się Marian.
- Za co? Przecież nie mamy pieniędzy.
- Pożyczymy trochę od ojca, a resztę wyciśniemy z twojego brata – oznajmił krótko, acz zdecydowanie.
- Jak to, od brata? Przecież oni nie mają pieniędzy. W dodatku Baśka niedawno straciła pracę…
- A co mnie to obchodzi! Są ci winni spłatę z rodzinnego domu? Są! No, to niech oddadzą, co nasze!
- Ale przecież ja nie potrzebuję tej spłaty. Będą się opiekowali rodzicami na starość, to niech mają za to dom…
- Ty może nie potrzebujesz od nich niczego, ale ja tak – przerwał jej w pół zdania. - W końcu moi rodzice dali mi działkę, a twoi? Nic. No, co? Może zaprzeczysz?
Magda nic nie odpowiedziała. Marian miał rację, ale nie do końca. To prawda, że niczego od nich nie dostała, ale też niczego nie chciała. Niewielki dom rodzinny, w którym kiedyś mieszkała, teraz zajmował brat z rodziną. Mieli cichą umowę, że to na nim spocznie opieka nad rodzicami na starość. W zamian za to, że Magda nie będzie mogła dojeżdżać i im w tym pomagać, ustalili kiedyś, że zrezygnuje ze swoich roszczeń do ewentualnego spadku.
A teraz chciwość męża zaczynała zataczać coraz większe granice. Zamierzał ingerować w ten niepisany układ, usiłując zdobyć dla siebie jak najwięcej kasy. Nie spodobało się to Magdzie. Niewiele jednak mogła na to poradzić. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jak Marian się na coś uprze, to nie spocznie. Zepsuło jej to humor na dłuższy czas. Przez całą powrotną drogę prawie się nie odzywała. Dopiero, kiedy kilkaset metrów od domu przyuważyła sąsiadkę wracającą ze sklepu z zakupami, z konieczności przestała o tym myśleć.
Marian z grzeczności zatrzymał się, proponując jej podwiezienie. Jakim cudem udało się upchnąć w załadowanym po brzegi samochodzie jeszcze sąsiadkę, pozostanie tajemnicą. Fakt, że się udało. Zanim jednak dotarli do domu, jeszcze raz zatrzymali się na drodze. Magda spostrzegła właśnie listonosza, który jechał na rowerze w przeciwnym kierunku, a ten zauważywszy ich samochód, pomachał do nich ręką. Mąż zahamował z piskiem opon.
- Przepraszam, że tak na drodze, ale byłem u państwa i jak to się mówi, pocałowałem klamkę – tłumaczył się listonosz.
- Byliśmy na zakupach, panie Macieju. Pewnie ma pan dla mnie rentę? – spytała Magda.
- Ano mam, mam. Proszę tu podpisać. – Podsunął jej do podpisu pokwitowanie, a potem odliczył pieniążki.
- Dziękuję panu bardzo. Do widzenia, panie Macieju!
- Do widzenia – usłyszeli i tyle go było widać. Odjechał szybko na swoim rowerze.
Mąż Magdy ruszył ponownie, przyciskając na gaz. Od domu dzielił ich zaledwie kawałek drogi, ale w tym ścisku mały Adaś zaczynał już coraz bardziej marudzić.
Na dodatek odezwała się sąsiadka.
- Co to za pieniądze? – dziwiła się, drwiąc z renty Magdy.
Słyszała jak wcześniej listonosz przeliczał każdy grosz.
– Sześćset czterdzieści złotych? – nie mogła się nadziwić.
- No tak, pani Mario. Nie inaczej. Taka jałmużna, że aż się chce płakać. Gdyby mąż nie pracował, nie wiem, jakbyśmy żyli. W dodatku, w te sześćset czterdzieści złotych wchodzi zasiłek rodzinny na Adasia, bo na Kasię już nie dostaliśmy. W szkole dostała stypendium i…
Magda nie dokończyła zdania, bo nagle pani Maria oburzyła się sromotnie.
- Jak to zasiłek rodzinny? To pani dostała zasiłek, a ja nie?! – niemal krzyczała. – Nam średnia przekroczyła zaledwie o dziesięć złotych i już się nam nie należał! Jakim prawem pani dostała?! – darła się wniebogłosy, ku zdziwieniu wszystkich.
- Droga pani – zaczęła Magda delikatnie - dostałam, bo w zeszłym roku mąż pracował tylko kilka miesięcy na budowie, a potem był bez pracy. No i średnia wyszła nam niska…
- Ale, jakim prawem?! Przecież wam się źle nie powodzi. Macie dom, to jakoś żyjecie.
- Pani też ma dom i w dodatku oboje państwo pracujecie. Mają państwo jedno dziecko, a ja mam tylko niską rentę, najniższą… - próbowała się bronić.
Na próżno. Pani Maria wcale nie słuchała argumentów Magdy. Uważała, że jest to jawna niesprawiedliwość, żeby jednym dawali zasiłek, a innym nie. Krzyczała i krzyczała bez końca. Mąż Magdy patrzył na nią z przerażeniem.
- Dużo nie brakowało, a zaczęłaby toczyć pianę z ust. - Zdenerwował się na dobre, kiedy po drodze wysiadła przed domem i zamiast słowa „dziękuję za podwiezienie”, z impetem trzasnęła drzwiami od samochodu.
- Co za wredna kobieta – zauważyła Kaśka. – I o co ona się tak wykłócała? O te czterdzieści parę złotych? – nie mogła zrozumieć. – Przecież to są gówniane pieniądze!
- Kaśka! Wyrażaj się normalnie! – upomniała ją mama.
- Nie mogę, mamo. Pół roku temu kupili nowiutkie Audii i ona śmie się jeszcze upominać o zasiłek. Skąd oni w ogóle mają tyle pieniędzy? To niepojęte! – nie mogła się nadziwić.
- Co jest niepojęte? To proste. Mąż pani Marii ma własną firmę, a że wykazuje tylko część dochodów, a reszty nie, no to jest jak jest – oświecił córkę ojciec.
- Nic z tego nie rozumiem. To jakaś paranoja! I ona nam zawiści tych czterdziestu paru złotych? Zazdrosna i zarazem chciwa kobieta! – Kaśka nie dawała za wygraną.
- No tak, córeczko, no tak. Ludzie już tacy są. Wszystko jest w porządku, ale tylko dopóty, dopóki ktoś inny ma mniej od ciebie. A jeśli ma złotówkę więcej, to już jest źle - tłumaczyła powoli wysiadając z samochodu, gdy w końcu dojechali do celu.
- I też chce zaraz zdobyć tę złotówkę? – zapytał Adaś, rozumując po swojemu.
- Potem będziecie sobie snuli rozważania na mądre tematy, ale teraz się pośpieszcie!
No, Kaśka, na co czekasz, wnoś zakupy do domu! Adasiu, ty też pomóż mamie. Kobiety nie powinny tak ciężko dźwigać – napominał syna tato. – Szybciej, szybciej!
- Pali się, czy co? Przecież mamy mnóstwo czasu. Zaraz zrobię kawę i usiądziemy sobie spokojnie przed telewizorem – powiedziała Magdalena, parając się z wyładowywaniem toreb z bagażnika.
- Kto ma czas, ten ma czas, ale ja spieszę się do pracy. Obiecałem szefowi, że przyjdę po południu i zrobię jeszcze to i tamto.
- Jak to? O tej porze? – zdziwiła się Magda.
- Każda pora jest dobra na zarobienie trochę grosza. A skąd mam brać pieniądze na te wasze zakupy? – Spytał, wskazując na liczne kartony i reklamówki stojące koło samochodu i wewnątrz bagażnika.
- Marian, daj spokój! Ostatnio coraz więcej pracujesz. Wpadasz na godzinkę, dwie, i znowu cię nie ma. Zjadasz szybko obiad i pędzisz do tej swojej pracy – mówiła z wyrzutem w głosie żona.
- To się nazywa pracoholizm – odezwała się niespodziewanie Kaśka.
W tym roku kończyła liceum i powoli wkraczała w dorosły wiek. Przed nią jeszcze studia, a potem już tylko szare, normalne życie. Żeby nie było pospolite i szare, potrzebowała dobrych wzorców, by móc brać przykład z tych, którym się w życiu udało i są szczęśliwi. Wokół siebie miała rodziców, którzy, choć kochali swoje dzieci najbardziej jak umieli, nie byli w stanie poświęcić im zbyt wiele czasu i nie zawsze umieli służyć dobrym przykładem. Matka stale zajęta przygotowywaniem coraz to wykwintniejszych posiłków, praniem, prasowaniem i utrzymaniem w czystości domu o kilku pokojach, przyjmowaniem gości oraz pielęgnacją ogródka, wieczorem padała z nóg, nie mając już siły na nic więcej. Ojciec, pracując od rana do wieczora w firmie zajmującej się skupowaniem starych samochodów, wracał do domu zwykle późnym wieczorem, a bywało, że i w nocy. Za wszelką cenę chciał zapewnić byt swojej rodzinie, poświęcając temu niemal cały swój czas. Czasem nawet w weekendy wyjeżdżał, zwykle za naszą zachodnią granicę, by wrócić z kolejnym transportem starych aut, które potem z kolegami doprowadzali do stanu używalności i sprzedawali uboższym rodakom.
Oboje nie mieli zbyt wiele czasu, żeby przygotować swoje dzieci do życia w tym, jakże trudnym i czasem niezrozumiałym świecie. Liczyli na to, że same nauczą się bycia obywatelami świata i jakoś sobie poradzą. Z pomocą w tym miała przyjść im telewizja i komputer, które co prawda uczyły różnych rzeczy, ale też robiły w ich głowach spore zamieszanie. Koniecznie potrzebny był im ktoś, kto posortowałby im te wszystkie wiadomości płynące ze szklanych ekranów i podzielił na te dobre i te złe. Ale na to ani Magda, ani Marian nie mieli już czasu. Wyznawali zasadę „Im więcej się ma, tym lepiej się żyje”. Ale żeby mieć, trzeba było zdobyć na to pieniądze. Żeby zdobyć pieniądze, trzeba było na nie zapracować (zakładając, że chce się być uczciwym). I tak wpadało się w obłędne koło, które poruszały tryby ludzkiej chciwości. Co jakiś czas w obłędnym ruchu koła któreś z trybów piszczało złowrogo: Mieć! Mieć! Chcieć! Chcieć! Mieć! Po czym życie „oliwiło” je, albo w najgorszym razie wymieniało zniszczony mechanizm i znów wszystko zaczynało kręcić się od nowa.
Przybywało im sprzętów, drobiazgów, bibelotów. Rosła góra potrzebnych i niepotrzebnych rzeczy, a wraz z nimi przybywało kłopotów. Im więcej mieli rzeczy, tym częściej coś się psuło i trzeba było oddawać to coś do naprawy. Za naprawę trzeba było zapłacić. Żeby zapłacić, potrzebne były pieniądze. Żeby mieć pieniądze trzeba było pracować… I tak bez końca!
Było oczywiste, że kiedyś wreszcie nadejdzie taki dzień, który skłoni ich do wniosku, że przez to wszystko życie stało się nie do zniesienia. Nic tylko praca i praca. I po co to wszystko? Przecież i tak nie zabiorą tego z sobą na tamten świat.
Matka usiłowała wytłumaczyć jej, że chciwość i zazdrość to taki system
naczyń połączonych. Mówiąc prościej, zawsze idą ze sobą w parze. I choć córka w
lot to pojęła, nijak nie mogła przejść nad tym obojętnie. Ojciec próbował
uświadomić córce coś jeszcze.
Ale na razie do nikogo z nich jeszcze to nie dotarło. A może nigdy nie
dotrze?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz