wtorek, 22 sierpnia 2017

Opowiadania "Osiem grzechów głównych" - 3. Lenistwo

Kolejne opowiadanie

3. Lenistwo
Nieoceniona grusza, pod którą nic nas nie rusza          

  Rozłożysta grusza rosnąca w ogrodzie od niepamiętnych czasów, stanowiła jakby integralną część z domostwem Kołbasiuków. To tu najczęściej, a nie we wnętrzach domu, toczyły się wszelkie debaty na nurtujące rodzinę tematy. Grusza była wprost nieoceniona niemal o każdej porze roku. Za wyjątkiem zimy, bo wtedy nikomu z domowników do niczego nie służyła, ale ptactwu szukającemu pożywienia, i owszem. Na jej najniższych gałęziach bowiem nestor rodu zamontował dwa karmniki dla ptaków. Co prawda bywało że zapominał włożyć do nich karmę, ale jak mawiał, liczy się intencja. No nie wiem, polemizowałabym…
Tak więc wraz z innymi drzewami grusza urozmaicała jedynie nieco nudnawy krajobraz całkiem sporej wielkości ogrodu. Za to już wczesną wiosną, latem i jesienią, stawała się czymś w rodzaju ogromnego parasola, pod którym przy wielkim ogrodowym stole, na drewnianych ławach sadowiła się cała rodzinka. Każda pora dnia i nocy była do tego dobra. Jedynie złośliwy deszcz czasem krzyżował im plany, przepędzając rodzinkę Kołbasiuków w nieco mniej atrakcyjne miejsce, czyli do domu.
Kilkudziesięcioletnia grusza niejednokrotnie była świadkiem historii, którą pod jej rozłożystymi gałęziami tworzyli poszczególni członkowie rodziny. Tu można było usłyszeć niemal wszystko, co dzieje się u nich w rodzinie, u sąsiadów, we wsi i nie tylko we wsi. Myślę, że gdyby na jej wierzchu umieścić urządzenie nadawcze, można by z powodzeniem przesyłać wiadomości na cały kraj. Kołbasiukowie byli w tej materii zawsze na bieżąco. Znali dokładnie najnowsze notowania i plany biznesowe niemal wszystkich mieszkańców gminy, a także najskrytsze tajniki alkowy niejednego z nich, o polityce nie wspomniawszy. Regułą było, że ledwo tylko zaczynał się na dobre ranek, zrazu na drewnianej ławie pojawiała się pachnąca kawa, przy której zgodnie siadywali, racząc nią swoje podniebienia. A potem bywało różnie. W zależności od nastrojów domowników, zmieniały się napoje serwowane jej członkom, a także najnowsze plotki.
Senior rodu był już na emeryturze i mógł sobie pozwolić na spędzanie niemal całego swojego czasu w cieniu konarów dorodnej gruszy. Seniorka, prawie od zawsze rencistka, też miała go w nadmiarze. Choć jeszcze młoda, nie kwapiła się do pracy, choćby najlżejszej z najlżejszych. Ich sytuacja majątkowa była wprawdzie trudna, ale nie było to bynajmniej powodem, dla którego któreś z nich chciałoby dobrowolnie zrezygnować ze swojego miejsca pod gruszą. Odnosiło się wrażenie, że nawet, gdyby chcieli tego dokonać i tak nie byliby w stanie. Stale słyszało się tylko, że są potwornie zmęczeni. A zmęczenie, to przecież największy wróg pracy. Poza lenistwem oczywiście.
W dowolnym tłumaczeniu, czasem lenistwo może być wynikiem zmęczenia lub odwrotnie, zmęczenie wynikiem lenistwa. W każdym bądź razie, między jednym a drugim była tylko subtelna granica, którą łatwo można było przeoczyć.
Przypadłość rodziny Kołbasiuków była jednak przez wszystkich zrozumiała. Notoryczne przemęczenie, objawiające się między innymi brakiem jakichkolwiek bodźców do podjęcia pracy, było szczególnym rodzajem zmęczenia. Przy czym nie powodowała go jakaś choroba, ani nawet niemożność starszego wieku, ale zwyczajne nieustanne gadulstwo. Dokładniej mówiąc, plotkowanie. Kto nie wierzy, że ciągłe rozmawianie może męczyć, jest w błędzie. Dorodne drzewo nad głowami owej rodziny z powodzeniem mogłoby posłużyć jako niekwestionowany dowód. Gdyby owa grusza umiała mówić, mogłaby niejedno powiedzieć, a tak stawała się tylko niemym świadkiem poczynań rodziny Kołbasiuków na przestrzeni historii.
W nielicznych chwilach, spowodowanych brakiem najnowszych plotek, seniorka rodu, Barbara, spoglądała na swój dom i okiem znawcy wyliczała, co w nim wymagałoby remontu. Tak było i tego dnia.
- Dach się sypie, trzeba kupić nowe rynny. Drut od piorunochronu jest przerwany, trzeba to naprawić. Okna, pożal się Boże, nie malowane od piętnastu lat – wyliczała.
- Tynk też odpada, plac przed domem w samych dziurach. Dobrze by było kupić jakieś nowe kostki brukowe. A ogrodzenie, zlituj się Boże! Należałoby jedynie je zdjąć i zostawić ogród bez siatki, bo i tak nie spełnia swojej roli. Jest dziurawe jak ser szwajcarski – wtórował jej małżonek.
Na tych wyliczeniach jednak zwykle się kończyło. Potem było ogólne posumowanie, wstępny kosztorys i wnioski. Zawsze te same.
- Nie mamy na to kasy!
Syn Kołbasiuków, Dominik, miewał zwykle dużo pomysłów na to, jak temu zaradzić, tyle tylko, że nikt go nie słuchał.
- Maliniak szukał ludzi do swojego warsztatu - zagadnął tego dnia. - Może go ojciec spyta i zatrudni się u niego? – podpowiadał mu rozwiązanie najstarszy syn. Zresztą nie pierwszy raz.
- Ja? Coś ty? Mało się w życiu naharowałem? – wyraził swe oburzenie ojciec.
- To podobno lekka praca, a zawsze trochę grosza wpadłoby do kieszeni – próbował go przekonać.
- Jestem za stary. Ty idź – zasugerował synowi.
- Mnie nie przyjmą, ja z kolei jestem za młody. Potrzebują kogoś, kto ma jakie takie pojęcie o mechanice. A w dodatku słyszałem, że najchętniej zatrudniliby rencistę albo emeryta, żeby nie musieli płacić ZUS-u – brzmiała odpowiedź Dominika.
Tymczasem Barbara oparta leniwie o grubą dechę z tyłu ławki, beznamiętnym wzrokiem wodziła po błękitnym niebie, być może oczekując stamtąd jakiejś sensownej podpowiedzi. Wreszcie chyba ją znalazła, bo nagle wtrąciła się do rozmowy.
- Woźniakowa pytała ostatnio, czy nie zaopiekowałabym się jej dzieciakiem. Znalazła jakąś pracę, a dzieciak do przedszkola się nie kwalifikuje. Nie skończył jeszcze trzech lat.
- I co? Zdecydowałaś się? – dopytywała się siostra pani Barbary zaproszona tego dnia na kawkę.
- No co ty! Czy ja jestem głupia? – oburzyła się natychmiast. - Zdrowie będę sobie szarpać dla jakiegoś obcego dzieciaka? Będą wakacje, to chłopcy gdzieś sobie dorobią u jakiegoś rolnika i będą mieli parę groszy na swoje potrzeby. Jakoś to będzie!
- Ale to nie wszystko. A reszta? – dopytywała się siostra Helena. – Znowu będziesz stała pod drzwiami Opieki Społecznej i dopraszała się o jakąś pomoc?
- Może nie będzie takiej potrzeby. Jak dostaniemy pieniądze z 500 plus, to nas to ustawi…
Mało konstruktywne rozważania na temat ewentualnej pracy znienacka przerwało pojawienie się pani Krystyny, sąsiadki Barbary, która wstąpiła do nich po drodze i jak się okazało miała jakiś interes do męża Barbary.
- Dzień dobry! – Przywitała ich z uśmieszkiem na ustach, który zwykle prezentowała w takich okolicznościach.
- A gdzież to się pani wybiera z tymi grabkami? – spytała seniorka rodu, zauważywszy w jej ręku rolnicze narzędzia.
- U Wolinów szukają rąk do pracy w polu. Mają sporo sadzonek sałaty do posadzenia, to i będzie można coś zarobić. A pani by nie reflektowała? – spytała nieświadoma tego, że jej pytanie spotka się z dezaprobatą.
- Ja? – zdziwiła się Barbara. - Nie. Boli mnie kręgosłup.
- Mnie też boli, ale z czegoś trzeba żyć. Nie mogę znaleźć nic lżejszego, to biorę, co popadnie – tłumaczyła się pani Krystyna, niemłoda już kobieta z twarzą pooraną bruzdami czasu.
Zaproszona do stołu, usiadła na małą chwilkę.
- Zepsuła mi się pralka, a pan, panie Mateuszu, podobno umie naprawić takie rzeczy.
Może by pan do niej zajrzał? – spytała sąsiadka przywiedziona tu nadzieją znalezienia pomocy. Mateusz bowiem miał smykałkę do majsterkowania i słynął w całej okolicy z tego, że potrafił uporać się z każdą naprawą. Być może mógłby na tym zarobić wcale niemałe pieniądze, gdyby tylko chciał.
- Zajrzeć mogę, ale nie chce mi się jechać do miasta po części do niej. Bilety autobusowe trochę kosztują – usiłował się wymigać.
- Mogłabym je panu pokryć. Po prostu doliczy pan do usługi i już. Byle tylko ta nieszczęsna pralka znów nadawała się do użytku. Nie stać mnie na nową – niemal błagała zdesperowana pani Krystyna.
Mateusz przeciągnął się leniwie raz i drugi, spojrzał na nią swoim znudzonym wzrokiem, po czym lekko się wahając, a właściwie ociągając, próbował udzielić jej nieco pokrętnej odpowiedzi.
- No, zobaczymy. Jeśli nie spadnie dzisiaj deszcz, to może się pofatyguję do miasta, tylko po południu. Ale to niebo jakieś takie niepewne…
- Ja tam nie widzę na nim żadnej chmurki. A zresztą, odkąd to boi się pan deszczu? – zaśmiała się sąsiadka.
- Nie boję się, ale chodzić w deszczu po mieście to nic przyjemnego.
Rozmowa z sąsiadką nie trwała zbyt długo, bo pani Krystyna śpieszyła się do pracy, a w dodatku na horyzoncie pojawiła się nowa postać, która przez kilka następnych chwil wzbudziła zainteresowanie w rodzinie Kołbasiuków. To była Matylda, najbliższa sąsiadka. Wracała właśnie z miasta objuczona załadowanymi po brzegi torbami.
Rzadko opuszczała dom, ale kiedy już zdecydowała się opuścić swoje miejsce w domu, zwykle wracając, uginała się pod ciężarem zakupów. Zupełnie, jakby za jednym razem chciała zrobić zakupy na co najmniej kilka miesięcy. Nie miała własnego samochodu, choć ten niewątpliwie by się jej przydał i to koniecznie ze sporym bagażnikiem.
Niestety, samochód zastępował jej poczciwy pekaes, a z resztą musiały uporać się jej własne ręce.
No właśnie, kobieta opuszczała swoje miejsca w domu, a nie dom, bo dom jako taki ją nie interesował, ale kanapa przed telewizorem jak najbardziej. Matylda z racji sąsiedztwa, zmierzając do swojego domu, chcąc nie chcąc, musiała przejść koło ogrodzenia Kołbasiuków. Tym samym nie mogła przejść niezauważona.
Była osobą samotną, w średnim wieku, ale niezbyt sprawną, głównie z powodu swojej nadmiernej tuszy. Był to namacalny wynik wysiadywania przed telewizorem, od którego jednak Matylda stanowczo się odżegnywała. Swoją winę usiłowała zrzucić na Bogu ducha winne geny, które rzekomo odziedziczyła po matce. I nikt nie był w stanie ją przekonać, że to nie geny po niej odziedziczyła, tylko charakter.
Matylda nie miała w życiu prawie żadnych problemów, poza jednym. Była nie tyle uzależniona od samego telewizora, co od nadawanych w nim seriali. Największym życiowym jej problemem było to, jak pogodzić obejrzenie dwóch interesujących ją filmów, nadawanych w tym samym czasie na dwóch różnych kanałach. Męża nie miała, bo jak mówiła „nie ma zamiaru prać komukolwiek gaci ani brudnych skarpet”. Dzieci, oczywiście tym bardziej nie, bo: „Z nimi tyle kłopotów, brudnych pieluch, no i trzeba byłoby iść do pracy”. A tak do przeżycia wystarczała jej skromna renta i czasami jakaś pomoc z Opieki Społecznej. Chwaliła się tymi swoimi życiowymi mądrościami i rzekomą zaradnością wszerz i wzdłuż, myląc zaradność z lenistwem. Ale jak mawiała, to jej życie i jej problem.
Szczególnie często przysiadywała na drewnianej ławie wokół stołu Kołbasiuków pod gruszą. Bo też jedynie tutaj zyskiwała pewien aplauz, czy jak kto woli, uznanie w tym, co sobą reprezentowała. Teraz też nie omieszkała przycupnąć na małą chwilkę, zaproszona przez panią Barbarę, żądną jak zawsze najnowszych plotek.
- Co też tam słychać na szerokim świecie? – pytała proponując Matyldzie kawę.
- A tam! Nic szczególnego. A za kawkę dziękuję, śpieszę się. Może innym razem, dzisiaj sobie odpuszczę. Niebawem zaczyna się mój ulubiony serial „Niewolnica z wyboru”. Rano nie udało mi się go zobaczyć. Nie było prądu, więc pojechałam do miasta pozałatwiać troszkę spraw. Mam nadzieję, że prąd już włączyli, bo za dziesięć minut zaczyna się popołudniowa emisja – dopytywała się z niepokojem. – Jak to dobrze, że po południu są powtórki – mówiła z przejęciem, jakby to mało ambitne filmidło było czymś niebywale ważnym.
- Tak, tak, włączyli – zapewniała ją Barbara.
- Byłam u lekarza po receptę na te moje skołatane nerwy i wstąpiłam do tego nowego sklepu koło dworca PKS - Matylda uznała za stosowne w skrócie zdać sąsiadce relację ze swojego wypadu w miasto. - Wyobraź sobie, Basiu, że była promocja i kiełbasę szynkową sprzedawali po pięć złotych za kilogram, a schab po siedem złotych!
- Niemożliwe! Tak tanio? – Dziwiła się i nie bez powodu, bo rzeczywiście o aż tak wielkich promocjach dotąd nie słyszała. – Ile kupiłaś? Z pewnością sporo? Pewnie wystarczy ci teraz do następnych świąt? – dopytując się, trochę z niej żartowała, ale i nieco zazdrościła.
- A tam! Nic nie kupiłam, bo były długie kolejki. Musiałabym stać z pół godziny.
- No co ty? Przecież i tak nie masz nic innego do roboty. Ja to bym kupiłam, ile się tylko da – nie mogła zrozumieć Barbara.
- Ach, bo to ja mam siłę stać w kolejkach? A poza tym, nie zdążyłabym na film… - brzmiała odpowiedź, której zresztą należało się spodziewać.
Matylda nie zabawiła zbyt długo w towarzystwie Kołbasiuków. Było jej spieszno, a w dodatku tłumaczyła się potwornym zmęczeniem. Sprawiała wrażenie, jakby męczyło ją nawet siedzenie na ławie pod gruszą. Co raz to rękami masowała swoje rzekomo obolałe nogi i plecy.
- Taka wyprawa do miasta jest okropnie męcząca. Nawet sobie nie wyobrażasz, Barbaro, jak bardzo. W ogóle nie rozumiem tych ludzi, którzy codziennie dojeżdżają do miasta do pracy. To prawie piętnaście kilometrów! Samochodem, no jeszcze… ale autobusem?
Z Matyldą nie należało zbytnio dyskutować, bo nie tylko to ją w życiu dziwiło i nie tylko tego nie rozumiała, ale znacznie więcej. Niejeden ze znajomych zazdrościł jej spokojnego, bezproblemowego życia. Ale nikt nie zazdrościł jej całej reszty. Kto chciałby żyć tak jak ona? Jej życie było swoistym rodzajem więzienia ze szklanym ekranem wewnątrz. Więzienia, w które w dodatku sama dobrowolnie się wpakowała, rezygnując ze wszystkiego, co przynosiło normalne życie: Posiadania rodziny, domu i własnych spraw. Matylda żyła życiem innych, życiem wymyślonych ekranowych postaci. Żeby żyć własnym, była zbyt leniwa.
Ledwo tylko opuściła niezbyt wygodną, drewnianą ławkę pod gruszą, Barbara nie omieszkała skomentować jej zachowania.
- Ona, to się ma dobrze – przeciągnęła się leniwie. – Gotuje, kiedy chce, albo i wcale. Pierze, kiedy chce. Bywa że raz na kwartał, wstaje, kiedy chce... Nic nie musi.
- Ty też nie robisz wiele więcej – wtrącił się mąż.
- Jak to? – oburzyła się Barbara. – A kto wam pierze?
- Pralka – odparł spokojnie, kątem oka zerkając na jej siostrę, teraz na odmianę leniwie sączącą zimną colę.
- Pralka! Pralka! A prasowanie, to co?
- Na ogół robi to nasza córka, Anetka.
- A obiady, to co? Też Anetka?
- Czasami ty, czasami twoja mama…
- Nie wiem, czemu się czepiasz? – znów się oburzyła.
- Wcale się nie czepiam, tylko mówię jak jest.
- Dajcie spokój! Nie ma nic gorszego od kłótni – wtrąciła się siostra Helena.
- To jego wina. Stale mi udowadnia, że nic nie robię, a on sam się niczego nie tknie.
- Swoje już w życiu zrobiłem. Teraz odpoczywam – powiedział z przekąsem Mateusz.
- Dzieciaki jeszcze chodzą do szkół, to mógłbyś czasami coś dorobić – dogadywała mu.
Kłótnia między nimi zapewne trwałaby dłużej, gdyby drogą ciągnącą się wzdłuż płotu, nagle nie przemknęło eleganckie auto Zalewskich.
- Oni to mają kasy! – Aż syknęła Barbara na widok lśniącego cacka jednych z mieszkańców wioski i zarazem niedalekich sąsiadów. – Nikt mi nie wmówi, że to z ich pracy. Nakradli, ile wlezie, to mają!
- A tam! Przecież ona jest lekarką, a on pracuje w banku, to pewnie też ma niezłą pensyjkę – usiłowała wziąć ich w obronę Helena. – W dodatku rzadko widuję ich wracających z pracy wcześniej niż przed wieczorem. Wygląda na to, że są strasznie zapracowani.
Helena mieszkała niedaleko państwa Zalewskich. Często ich widywała, ale prawie nigdy nie rozmawiała z nimi. Za wyjątkiem kilku grzecznościowych zwrotów powiedzianych sobie nawzajem przez płot graniczący z ich domostwami, nie miała z nimi żadnego kontaktu. Zwykle gdzieś się spieszyli, albo dopiero co wrócili, pospiesznie zdążając w stronę swojego domu.
- Mów sobie, co chcesz, ale nie wmówisz mi, że nie kradną. Z normalnych pensji nikt tego nie jest w stanie mieć. Dom „odpicowany”, auto pierwsza klasa, a o ciuchach, to już nawet nie wspomnę – zazdrościła im.
Barbara nie umiała, a może raczej nie chciała zauważyć tego, co inni dostrzegali jak na dłoni, a co dotyczyło trybu życia rodziny Kołbasiuków. Gdyby oboje z mężem spróbowali chociaż troszeczkę „odkleić” swoje tyłki od drewnianej ławki pod gruszą i od czasu do czasu zabrać się za jakąś pracę, ich sytuacja też byłaby o wiele lepsza. Z pewnością nie byliby w stanie dorównać Zalewskim, ale dzięki temu z niejednym problemem poradziliby sobie bez trudu. Na przykład z naprawą dachu. Tyle że nie było im to w głowie, a ich i tak już skromne pieniądze pochłaniały niekończące się biesiady, kawy, piwka, papierosy i alkohol. Przybywało im za to tuszy i siwych włosów, i powodów do kolejnej zazdrości.
Zazdrość była nieodłączną cechą lenistwa. Zupełnie jakby te dwie cechy charakteru nie potrafiły bez siebie istnieć.
I tak tkwili Kołbasiukowie latami w szponach zazdrości i bezgranicznego lenistwa, narzekając na swój los przy każdej nadarzającej się okazji. Przedmiotem narzekania stawało się wszystko. Gdy czegoś im brakowało, było źle. Gdy zaś to coś posiadali, jeszcze gorzej, bo trzeba było o to zadbać. Niestety, kiedy ma się dwie lewe ręce i głowę zaprzątniętą głównie plotkami, to ani ciało, ani mózg nie jest w stanie funkcjonować normalnie. A kiedy nie da się funkcjonować normalnie, wtedy najlepiej nic nie robić, bo a nuż można by coś przy okazji sknocić, popełnić jakiś nieodwracalny błąd. I dopiero byłby problem! Barbara i Mateusz hołdowali bowiem zasadzie, że nie mylą się tylko ci, którzy nic nie robią, tyle że na opak ją rozumiejąc. Drugą, równie ważną zasadą przyświecającą ich życiu, była powtarzana przez nich po stokroć stara, wyświechtana maksyma: „Żyje się po to, żeby jeść”. Z pewnością był to jakiś sposób na życie, choć zdaniem innych, był to raczej sposób na marnowanie życia, tego niezwykle cennego daru, jakim obdarzył nas dobry Bóg.
A wszystko za sprawą zwykłego lenistwa, pojmowanego i odmienianego na różne sposoby. Lenistwa skrywanego często pod płaszczykiem rzekomego zmęczenia.
Oszukiwanie siebie i innych tłumaczeniem, że: „Nie mam siły, nie dam rady, nie umiem, nie uda mi się”.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz