środa, 30 sierpnia 2017

Opowiadania "Osiem grzechów głównych" - 5. Nieczystość

Dzisiaj przedstawiam następne opowiadanie

5. NIECZYSTOŚĆ

Coś za coś


            Wspólną kolację przy suto zastawionym stole przerwało pukanie do drzwi. Robert nie był zadowolony, kiedy ktoś przeszkadzał mu podczas jedzenia. Tym bardziej dzisiaj, kiedy w dodatku czuł się ogromnie zmęczony i zamierzał położyć się wcześniej, niż to zwykle robił.
- Kogo tam znowu niesie? – zdenerwował się nieco, ale ostatecznie ruszył otworzyć drzwi.
- To pani? – zdziwił się, kiedy ujrzał dobrze znajomą mu twarz.
- Przepraszam, że o tak późnej porze, ale właśnie co dowiedziałam się, że pani Klara szuka kogoś do pomocy w barze i ośmieliłam się przyjść. Bardzo mi na tym zależy…
Na progu stała podenerwowana i trochę jakby zaaferowana całą sprawą wątła i trochę zaniedbana kobieta.
- To do ciebie, kochanie! – krzyknął przez ramię młodej kobiecie, wpuszczając ją do środka.
Zuzanna uznała, że sprawa jest na tyle poważna i niecierpiąca zwłoki, że koniecznie jeszcze dziś powinna rozmówić się z panią Klarą, właścicielką niewielkiego baru we wsi i konkubiną Roberta w jednej osobie. I rzeczywiście tak było. Kilka dni temu straciła pracę. Dla Zuzanny była to życiowa tragedia. Odkąd samotnie wychowywała kilkuletniego synka, każdy grosz był dla niej na wagę złota. Dokładała sił, by znaleźć sobie jakieś inne zajęcie. Bez tego nie byłaby w stanie przeżyć razem ze swoim nieślubnym dzieckiem, na które ojciec nie łożył alimentów. Kiedyś nieopatrznie uniosła się honorem, po tym jak potraktował ją jak zwykłą dziwkę i sama z nich zrezygnowała, odżegnując się od ojca swojego dziecka i jego najbliższej rodziny.
Przyszła tu z przekonaniem, że Klara przyjmie ją do pracy. Znały się od dawna i właścicielka baru dobrze wiedziała o tym, że to solidna i pracowita kobieta. Nie było więc powodu, dla którego Klara mogłaby odmówić. Zresztą nie zamierzała. Wręcz przeciwnie. Zuzanna zjawiła się w samą porę, wybawiając ją niejako z kłopotów. Znalezienie solidnego i uczciwego pracownika wbrew pozorom wcale nie jest takie łatwe. I pewnie przyjęłaby ją bez mrugnięcia oka, gdyby nie Robert.
- Przykro nam pani Zuzanno, ale mamy już kogoś na to miejsce. Spóźniła się pani – skłamał niemal w jednej chwili.
Klara zrobiła mocno zdziwioną minę, ale w jej obecności nie odważyła się o cokolwiek zapytać. Nie bardzo rozumiała, co chodzi po głowie Robertowi, bo jeszcze kilka minut temu rozmawiali właśnie o znalezieniu kogoś na to miejsce.
Nie pomogły tłumaczenia Zuzanny, jak bardzo potrzebuje tej pracy, i że to jej ostatnia deska ratunku. Kiedy załamana opuściła wreszcie ich dom, Robert poprosił dwójkę nastoletnich dzieci o opuszczenie jadalni i udanie się do swoich pokoi. Wolał, żeby nie słyszały tego, co ma do powiedzenia Klarze w kwestii swojej zaskakującej decyzji.
- Nie chcę, żeby pracowała w twoim barze – przystąpił od razu do rzeczy. - To przyniesie nam tylko ujmę. Nie podejrzewam nawet, że możesz mieć inne zdanie. Sama dobrze wiesz, że teraz trzeba walczyć o każdego klienta. Nie możemy zatrudnić kogoś takiego jak Zuza – starał się przekonać swoją konkubinę. – Ona nie ma najlepszej opinii. Już zapomniałaś, jak wieś huczała od plotek na jej temat?
- Co ty mówisz? – zirytowała się Klara. - Panna z dzieckiem, to teraz normalka…
- Tak, zgadzam się, to nic takiego, ale wiesz jak ona się prowadzi.
- No właśnie nie wiem… - odparła trochę z przekorą. - Nic złego nie słyszałam na jej temat. Nie słucham plotek, a poza tym, to przecież tylko bar, a nie plebania! – oburzyła się. – To solidna kobieta i z pewnością nie żałowałabym, gdybym ją zatrudniłam.
- Tak. Masz rację, może byłaby z niej dobra pracownica, ale ja wiem o niej coś, czego ty być może nie wiesz, dlatego tak obstaję przy swoim – stopniował napięcie Robert.
- Co takiego? Przecież nie jest przestępczynią, psychopatką ani prostytutką – zdziwiła się Klara.
- Nie jest, ale ostatnio przespała się z moim kumplem Maćkiem. I wyobraź sobie, że za dwieście złotych! – Robert wydawał się być oburzony i zniesmaczony.
- Co ty mówisz? To pewnie jakieś ploty! – Klara stanęła w jej obronie, sądząc, że być może komuś zależy na tym, żeby po prostu zepsuć jej opinię.
- Nie. Maciek sam mi o tym opowiadał – Robert podtrzymywał swoje zarzuty.
- A tam! Wy mężczyźni lubicie czasem wygadywać przeróżne rzeczy na temat kobiet, które w rzeczywistości nie mają miejsca. Wszystko po to, żeby zapunktować w oczach kolegów. A jeśli nawet, to podejrzewam, że zrobiła to raczej z desperacji. Pewnie potrzebowała pieniędzy. Samotnej kobiecie bardzo ciężko jest wychowywać dziecko – nieprzerwanie broniła Zuzanny Klara. – A zresztą, to jej sprawa!
Klara dobrze wiedziała co mówi, bo kiedyś sama była w podobnej sytuacji.
- No i z tego powodu trzeba się od razu sprzedawać? – bronił swojej opcji Robert.
Spojrzała na niego gromiącym wzrokiem. W jej odczuciu potępianie przez niego Zuzanny było mocno nie na miejscu. Nie miał prawa tego robić, zwłaszcza, że jego moralność też przedstawiała wiele do życzenia.
- A ty co zrobiłeś, kiedy mnie poznałeś? – spytała nieoczekiwanie, wprawiając tym w zakłopotanie swojego konkubenta. – Przypomnij sobie, co mi zaproponowałeś, kiedy się poznaliśmy i dowiedziałeś się, że mam dziecko.
- Ja?! – oburzył się. – To była całkiem inna sytuacja! Nie miałaś dachu nad głową, a ja zaproponowałem ci swój…
- W zamian za to, że będę pełnić obowiązki twojej gosposi: prać, prasować sprzątać. O reszcie nie wspomnę – dokończyła za niego.
- Przecież to zupełnie coś innego!
- Nie, mój drogi! Byłam ci wdzięczna, że nas przygarnąłeś i nadal jestem. Ale pomyśl tylko, gdybyś mi wtedy zapłacił za sprzątanie, gotowanie i całą resztę, to za te pieniądze mogłabym wynająć dla mnie i synka jakiś kąt.
- Ale przecież miałaś go u mnie. Czy to nie to samo? To samo, tylko pieniądze nie szły przez bank, jeśli o to ci chodzi.
- Niezupełnie o to, chociaż po części masz rację. Chcę ci tylko udowodnić, dlaczego kobiety czasami decydują się na taki a nie inny krok. Może Zuzanna wtedy też nie miała innego wyjścia. Może bardzo potrzebowała tych pieniędzy, na przykład na leki dla syna?
- Tak czy inaczej, lepiej byłoby gdybyś jej nie zatrudniała. Znajdzie sobie pracę gdzie indziej, a nas nie będą wytykać palcami. Nikt nam nie zarzuci, że zatrudniamy jakieś cichodajki!
Klara kolejny raz spojrzała na niego nieprzychylnym wzrokiem. Nie podobała jej się postawa Roberta i to już od bardzo dawna. Kilkanaście lat temu postanowili, że zamieszkają razem. Potem urodziła im się córka i syn. Nie byli małżeństwem, ale żyli w miarę przykładnie i dorobili się wcale niemałego majątku. Wybudowali całkiem spory i komfortowy dom, potem bar, a na końcu niewielki zakład krawiecki. Wszystkim od początku w głównej mierze zajmowała się Klara i szło jej całkiem nieźle. Miała żyłkę do interesów i sporo samozaparcia. Pracowała na równi z zatrudnianymi przez nią pracownikami. Często po nocach, w piątek i świątek. Czasem dziwiła się sama sobie, skąd bierze na to tyle siły.
Robert natomiast bardziej zajmował się wcielaniem w czyn swoich marzeń, niż zarabianiem pieniędzy. Zawsze marzył o założeniu zespołu rockowego. Z czasem nawet taki założył. Na początku trochę chałturzył na weselach, przygrywając gościom do kotleta, zarabiając w ten sposób jakieś tam dodatkowe pieniądze. Główne profity zbierali jednak z baru i krawiectwa. To one dawały im utrzymanie.
Klara z początku nie wiedziała, że Robert opowiada znajomym o tym, jakie to niby zarabia wielkie pieniądze, grając i śpiewając. Zwyczajnie ich okłamywał. W rzeczywistości były to grosze. Zapewne chciał w ten sposób podnieść swój prestiż, albo też pomniejszyć zasługi Klary. Nie mógł bowiem ścierpieć, że żyje w jej cieniu i właściwie jest na utrzymaniu swojej konkubiny. Taki już miał charakter, że zawsze pragnął być na piedestale i uparcie do tego dążył. Zależało mu na sławie i dbał o nią bardzo. Reklamował swój zespół przy każdej okazji, niemal narzucając się innym. Zaniżał stawki za swoje występy i grę na weselach do tego stopnia, że niemal wyparł z okolicznego rynku pozostałe zespoły. Do niego ustawiały się długie kolejki przyszłych nowożeńców, chętnych wyprawienia wesela jak najniższym kosztem, przez co jego konkurenci praktycznie nie mieli zleceń i z czasem rezygnowali z prowadzenia zespołów, wynajdując sobie inne zajęcie. Dla Roberta był to niewątpliwy powód do radości, bowiem jak mawiał, wykoszenie konkurencji, to podstawa jego królowania na rynku. Liczył, że teraz bez problemu uda mu się poszerzyć obszar swoich wpływów zarobkowych. Ale przyroda nie znosi pustki i dziwnym zbiegiem okoliczności, ku jego niezadowoleniu w miejsce starych powstawały nowe zespoły. Jak się szybko okazało, o niebo lepsze od jego zespołu. Historia zaczęła zataczać koło. Teraz na odmianę, to Robert miał coraz mniej zleceń. Poziom prezentowanych przez niego usług muzycznych, niestety, przedstawiał wiele do życzenia i szybko zaczął staczać się po równi pochyłej, aż w końcu definitywnie wypadł z rynku. Ale Robert nie należał do tych, którzy potrafią przełknąć gorycz porażki. Mimo wszystko postanowił nie rezygnować ze swoich zamiłowań. Na tyłach zakładu krawieckiego wygospodarował niewielkie pomieszczenie, które nieco na wyrost nazwał hurtownią kaset i płyt. Tak naprawdę nie miało to nic wspólnego z hurtownią, ale słowo hurt było tu jednak jak najbardziej na miejscu. Hurtem bowiem sprzedawał je na bazarach i w sklepikach u zaprzyjaźnionych sklepikarzy. Kiedy zwąchał, że to krociowy interes, zajął się nim na dobre.
Oczywiście nie robił tego sam. Na to był zbyt dumny. Rzesza wynajętych do tego ludzi trudniła się rozprowadzaniem kaset i płyt prawie na całym Śląsku. Nie miał w tym sobie równych. Wieść niosła, że cały południowy rynek Polski był przez niego opanowany. Ile w tym było prawdy, a ile zwykłej ludzkiej zazdrości, trudno było dociec. Faktem było, iż stało się o nim głośno z tego właśnie powodu. O nielegalności tegoż interesu wiedzieli wszyscy w okolicy. Nikt jednak nie ośmieliłby się go sypnąć, bo wtedy masę ludzi straciłoby pracę. Szemrano też, że Robert zbratał się z mafią i choćby tylko przez wzgląd o własne bezpieczeństwo nie należało się z nim drażnić.
Aż wreszcie nadszedł taki moment, że zniknął na jakiś czas. Rzekomo wyjechał za granicę. Przebąkiwano jednak, że tak naprawdę, powodem jego zniknięcia była budowa podziemnej fabryki nielegalnych płyt CD i DVD w innej części Polski. Były to jednak domysły, nie poparte żadnym konkretnym dowodem, gdyż Robert niezmiernie dbał o to, by wszystko zachować w jak największej tajemnicy, czemu nie trudno było się dziwić. I pewnie długo nikt by się o tym nie dowiedział, gdyby nie jego przybrany syn, który, jak mawiano, „zerwał” mu kobietę. Ściślej mówiąc kochankę, która to na początku swojej kariery śpiewała w jego zespole, a z czasem została szefem całej podziemnej wytwórni płyt. Pasierb Roberta, nie tylko sprzątnął mu kochankę. Razem z nią planował też przejąć jego interesy. W przeciwieństwie do Roberta nie udało mu się tego uchować w tajemnicy. Toteż wkrótce zrobiło się o tym głośno. Kiedy cała sprawa się wydała, Robert nie zawahał się wysłać swojego pasierba za granicę, zabraniając mu powrotu do domu pod groźbą pozbawienia go życia.
Klara długo nie mogła się z tym pogodzić, ale doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że macki Roberta sięgają daleko i wiele potrafią wyrządzić złego. Ze strachu przed tym, iż jego kompani od mokrej roboty wcielą groźby w czyn, nie odważyła się przeciwstawić swojemu konkubentowi. Zniknięcie swojego pierworodnego tłumaczyła sąsiadom i znajomym rzekomym wyjazdem na studia do Stanów.
W tym czasie Robert był już na tyle ustawiony, że nie musiał się nikogo bać. Żaden urząd ani policja nie była w stanie mu zaszkodzić. Wszyscy siedzieli mu w kieszeni, o czym dla podniesienia swojego prestiżu rozpowiadał na prawo i lewo. Afera z pasierbem i kochanką, wbrew pozorom, wcale mu nie zaszkodziła. Wydawać by się mogło, że jego mafijny prestiż, nie tylko nie ucierpiał z tego powodu, ale wręcz urósł do rangi ojca chrzestnego.
Tymczasem rosła fortuna Roberta z produkcji nielegalnych płyt, a on sam miał już na tyle kasy, że nie musiał wszystkiego osobiście doglądać. Miał do tego armię ludzi, więc mógł znowu zająć się swoim hobby, a mianowicie graniem i śpiewaniem.
Postanowił reaktywować swój zespół, a właściwie założyć nowy. Był już na tyle bogaty, że teraz mógł kupić sobie wszystkich wokół, którzy mieli cokolwiek wspólnego z branżą rozrywkową. I tak się stało. Wkrótce stał się jednym z najpopularniejszych muzyków pop - rockowych, a jego zespół zaczynał zajmować czołowe miejsca na listach przebojów. Było to niezrozumiałe, bo głos miał kiepski, a i wykonywane przez niego utwory raczej też były marne. Ale stało się faktem, że Robert wreszcie był sławny. Tak jak zawsze marzył.
Tyle że zasłynął też z jeszcze innego powodu. Solistki w jego zespole zmieniały się wyjątkowo często, co z pewnością dla niejednych było wielce zastanawiające. Jednak nie dla jego konkubiny Klary, z którą nadal razem mieszkał. Nie musiała się zbytnio nad tym zastanawiać, bo doskonale wiedziała, co w trawie piszczy. Robert zmieniał w łóżku kobiety jak rękawiczki, a ona musiała się z tym godzić. W przeciwnym razie, nie tylko straciłaby wszystko, co miała, ale też mogła pożegnać się z poczuciem bezpieczeństwa, swoim i dzieci. Dopóki była jego kobietą, nikt nie odważyłby się powiedzieć na nią złego słowa, albo ją tknąć. Z chwilą rozstania z Robertem sytuacja mogłaby ulec zmianie. Grono osób nienawidzących Roberta i jego rodziny było całkiem spore i chętne do natychmiastowego „odwdzięczenia się”. Czekano tylko na odpowiednią okazję. Sama Klara doskonale zdawała sobie z tego sprawę i choćby tylko  z tego powodu wolała wciąż tkwić u jego boku, choć często płaciła za to zszarpanymi nerwami i nieprzespanymi nocami.
Nieraz myślała o tym, żeby zakończyć tę farsę, jaką było ich małżeństwo, wyjechać i zacząć inne życie. Nie było to jednak możliwe. Wiedziała, że na dobrą sprawę nigdzie nie będzie bezpieczna.
Była jeszcze jedna, bardzo ważna przeszkoda. Ich wspólne dzieci, które świata poza nim nie widziały. Były dumne, że mają sławnego ojca i nie tylko. Dzięki niemu miały wszystko, o czym tylko zamarzyły.
Robert zaś w swojej roli czuł się doskonale. Był panem tego świata. Decydował o wszystkim i o wszystkich, podkreślając to na każdym kroku. Tego dnia również. Mimo, że bar należał do Klary, to on decydował, kogo powinna w nim zatrudniać.
- Skoro nie chcesz, żeby pracowała w barze, to może mogłaby sprzedawać te twoje płyty? – pytała Klara, która za wszelką cenę chciała pomóc Zuzannie. – Przecież w mieście nikt o niej nic nie wie – argumentowała.
- Hm. Może by i mogła, ale mam lepszy pomysł – jakby się nieco udobruchał.
- Tak, jaki? – spytała Klara.
- Jest niebrzydka i podobno ma całkiem niezły głos. Słyszałem, jak kiedyś śpiewała na festynie. Może mogłaby zastąpić Gochę w zespole? Muszę się jej pozbyć, bo stała się już nie do wytrzymania. Stale staje mi okoniem, kiedy ją o coś proszę. Może Zuza by się nadała? – zastanawiał się na głos.
- Nie wiem, czy to jest dobry pomysł. Ona ma małe dziecko i pewnie nie będzie miała go z kim zostawiać, a wy musicie często wyjeżdżać w trasy…
- Przecież jeszcze nie powiedziałem ostatecznie, że ją zatrudnię na miejsce Gochy. Nic nie jest jeszcze przesądzone, ale może mogłabyś do niej zadzwonić i umówić ją na rozmowę?
- Dobrze, ale obiecaj mi, że jeśli nie będzie nadawała się na solistkę, to znajdziesz jej pracę w jakimś sklepiku przy płytach – próbowała go ubłagać.
- Oj, nie marudź! No dobrze, znajdę jej coś – obiecał trochę na odczepne.

Zuzanna nie dała się długo prosić. Zjawiła się następnego dnia o umówionej porze. Perspektywa zostania solistką w zespole Roberta była tak atrakcyjna, że nie potrafiłaby odmówić. W dodatku liczyła, że pójdą za tym niemałe pieniądze i będzie mogła spokojnie, nie tylko utrzymać siebie i dziecko, ale także wynająć dla niego opiekunkę.
Robert kazał jej zaśpiewać kilka piosenek, a potem poprosił, żeby usiadła i nalał jej i sobie lampkę wina.
- Nadaję się, czy nie? – Spytała Zuzanna po dłuższej chwili, kiedy jej potencjalny pracodawca wolno sączył ciemnoczerwony płyn z kieliszka i dłuższą chwilę nic nie mówił, jedynie przyglądając się jej bez końca.
- Hm... Może i tak, a może i nie – droczył się z nią.
Zuzie zrzedła mina. Czuła, że coś jest nie tak i powoli zaczynała tracić grunt pod nogami. Tak bardzo zależało jej na tej pracy, że w momencie, kiedy Robert zaczął niezbyt jasno się wyrażać, łzy napłynęły jej do oczu. Ze swoim nowym zajęciem poczyniła już pewne plany. Może nieco na wyrost i teraz, kiedy wszystko stało się wątpliwe, chciało jej się po prostu płakać. Bała się, że praca przejdzie jej koło nosa.
- Nie… no. Spokojnie. – Dostrzegł jej łzy w oczach. - Powiem tak: Masz niezły głos, ładne nogi, jesteś zgrabna, ale nad twoją twarzą trzeba by jeszcze popracować, tak jak nad…
Nie dokończył, bo Zuza przerwała mu wpół zdania.
- Chce pan powiedzieć, że jestem trochę zaniedbana? Tak, wiem, ale sam pan rozumie, nie mam pieniędzy, żeby o siebie zadbać. Gdybym miała więcej grosza… - tłumaczyła się.
- To nie jest problem. Gdy się ma pieniądze, wszystko można zrobić – tłumaczył Zuzie, jakby sama o tym nie wiedziała. – Chodzi mi o to, że trzeba w ciebie sporo zainwestować.
- Oddam panu wszystkie pieniądze, jeśli tylko pozwoli mi pan zarobić! – znów przerwała mu Zuza.
- No dobrze. Jeszcze się zastanowię, ale powiedz mi jedną rzecz. Bo widzisz, jeśli zdecyduję się ciebie zatrudnić, to chcę żebyś była wobec mnie uczciwa…
- Ależ oczywiście!
- W takim razie musimy sobie coś wyjaśnić. Wieść niesie, że sypiasz z Maćkiem – wypalił prosto w oczy zdezorientowanej Zuzie, która z pewnością takiego pytania się nie spodziewała. – Tylko proszę cię, odpowiedz szczerze, bo obiecałaś mi, że będziesz uczciwa.
- To znaczy, spałam z nim tylko raz – zaczęła trochę niegramatycznie i nieco się jąkając. – Kto to panu powiedział? – dziwiła się.
- Szczerze? Maciek. – Odparł, paraliżując ją swoim natarczywym wzrokiem. – Podobno wzięłaś za to kasę?
- Tak – zaczęła znów się jąkać, a głos zmienił jej się nie do poznania. Poczuła się, jakby została na tym przyłapana w samym trakcie swojego grzechu. – Potrzebowałam tych pieniędzy, a nie miałam gdzie zarobić. Nie ma pracy… - tłumaczyła się zażenowana.
- Ależ ja dobrze wiem, że z pracą jest ciężko. Nie musisz mi się tłumaczyć. Chciałem tylko znać prawdę.
Przez chwilę zapanowało milczenie. Robert specjalnie przyglądał się Zuzie, lustrując ją od stóp do głowy. Celowo chciał ją speszyć. Lubił, kiedy ludzie w jego towarzystwie czuli się zażenowani, niepewni, skrępowani, albo wręcz zdołowani. Uwielbiał poniżać innych i doprowadzać do rozpaczy. Tylko wtedy czuł się naprawdę panem i władcą.
- To, jak będzie? – spytała Zuzanna po dłuższej chwili milczenia. – Mam sobie pójść? Widzę, że nie bardzo się panu spodobałam.
- Tego nie powiedziałem. Może zróbmy tak – przyjmę cię. Zostaniesz solistką w zespole, ale oczywiście musimy coś zrobić z twoim image i poćwiczyć głos, bo nie jest taki, jak bym sobie tego życzył. Sądzę jednak, że da się z nim coś zrobić. Na razie na próbę…
- To cudownie! – Ucieszyła się Zuzanna, a w jej oku natychmiast pojawił się błysk zadowolenia. Łzy, które kręciły się tam jeszcze kilka sekund temu, teraz wyschły nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
- Jest tylko jeden mały warunek – zastrzegł na samym początku.
- Tak? Jaki? -  spytała zaaferowana Zuzanna.
- Oprócz śpiewania możesz jeszcze sobie u mnie dorobić w inny sposób. Przecież potrzebujesz pieniędzy, czyż nie?
- No tak, potrzebuję – przytaknęła mu. – Ciężko jest wychowywać dziecko i opłacić rachunki samotnej kobiecie.
- No więc właśnie. Do tego zmierzam. Mogę dorzucić ci jeszcze parę groszy.
- A co miałabym za to robić?
- To samo, co z Maćkiem – wypalił bez żenady.
Zuzanna zesztywniała. Wyprostowała się jak strzała i zaniemówiła. Długo nie mogła wydobyć z siebie głosu.
- Widzę, że jesteś zaskoczona, a chyba nie powinnaś. Nigdy nie słyszałaś, że pracodawcy żądają od swoich podwładnych kobiet takich usług w zamian za pracę i godziwe zarobki?
- Słyszałam, ale…
- W dodatku, to dla ciebie nie pierwszyzna.
- To była inna sytuacja… policzki Zuzanny zaczęły piec ją niemiłosiernie.
- Moja droga, każda sytuacja jest inna. Zdecyduj się, chcesz pracować czy nie? W dodatku u mnie możesz zarobić fortunę! Każdy inny szef, prędzej czy później ci to zaproponuje. Nie oszukujmy się, Zuzanno. Tak już ten świat się kręci. Więc jak będzie? Bierzesz tę robotę? – dopytywał się.
- Muszę się zastanowić.
- Oby niezbyt długo. Na twoje miejsce mam dwadzieścia innych kandydatek! Pomyśl – kusił biedną kobietę. - Możesz być i sławna i bogata. Chyba warto?

Kilka minut później Robert siedział przy stole z Klarą, popijając kawę przez nią przygotowaną. Sączył ją powoli i majestatycznie, myślami błądząc daleko stąd. Prawie się nie odzywał.
- Gospodyni znowu się rozchorowała. Wszystko muszę robić sama – denerwowała się jego konkubina, usiłując przerwać całkowity brak zainteresowania Roberta jej osobą.
 – W dodatku w barze też dzisiaj spory ruch. Nawet nie mam czasu, żeby zadzwonić do browaru. Mieli wczoraj dostarczyć piwo, a jeszcze nie dojechali. Jakby tego było mało, to na dodatek dzisiaj jest wywiadówka w szkole u dzieciaków. I dziecko Zośce się rozchorowało. Chyba będę musiała pomóc dziewczynom w barze. Bez Zośki nie dadzą sobie rady – paplała bez końca.
- A może zatrudniłabym Zuzannę jako moją gospodynię? – spytała po chwili. - Ach tak! Zapomniałam! Jasne! Nie mogę, bo zepsułaby nam opinię. Taki dom jak nasz nie może mieć gospodyni, która przespała się z jakimś tam Maćkiem – ironizowała Klara.
- Niepotrzebnie jesteś dziś taka złośliwa. Zaproponowałem Zuzie pracę – odparł najspokojniej w świecie Robert.
- Tak? I co? Co będzie robić? – zaciekawiło to narzekającą tego dnia na wszystko Klarę.
- No, może być solistką w zespole. Jest niezła. Nieoszlifowana, ale w sumie niezła. Nie wiem tylko, czy przyjmie moją propozycję.
- Jak to? – zdziwiła się Klara nie bez kozery. – Ona jest tak zdesperowana brakiem pracy, a ty masz wątpliwości, że nie przyjmie twojej propozycji?
- Dałem jej pewien warunek – wyjaśnił.
- Tak? Jaki?
- Od czasu do czasu musi ze mną pójść do łóżka, oczywiście zapłacę jej... - powiedział to bez mrugnięcia okiem i bez cienia żenady w głosie.
Klara o mało nie zakrztusiła się łykiem kawy z filiżanki, którą dopiero co przytknęła do swoich ust. Trochę aromatycznego, brunatnego płynu pociekło wprost na jej śnieżnobiałą bluzkę. Natychmiast poderwała się, by podbiec do zlewu i wilgotną szmatką poradzić sobie z niepożądaną plamą.
- Co ty powiedziałeś? – nie mogła uwierzyć w to, co przed chwilą usłyszała. Uporczywie czyściła ciemny ślad na bluzce, kątem oka zerkając w jego stronę. – Jak ty mogłeś?! Nie mogę w to uwierzyć! I co ona na to? – nie kryła swojego oburzenia.
- Powiedziała, że się zastanowi, ale myślę, że po pierwsze: Nie ma innego wyjścia, a po drugie: byłaby głupia, gdyby odrzuciła moją propozycję. Nikt nie da jej lepszej pracy – puszył się Robert, cynicznie przedstawiając siebie i to, co robił.
- Jesteś bezczelny! – zdenerwowała się Klara.
- Tak, jestem. Kiedyś ci to nie przeszkadzało. Sama wczoraj mi przypomniałaś, że swego czasu coś podobnego zaproponowałem tobie. Chyba nie zapomniałaś, że oprócz prania i gotowania, sypiałaś też ze mną – drwił z niej.
- Jesteś bardziej bezczelny i cyniczny, niż myślałam!
- Nie, moja droga, to życie jest podłe. A kobiety niemoralne. Godzą się na wszystko, co mężczyźni im zaproponują.
- Żeby wyjść z dołka, w który wcześniej sami je wpakowali! Ty hipokryto! Niemoralność Zuzanny zaszkodziłaby barowi! – powtarzała jego wczorajsze słowa. - Większego kretyństwa nigdy nie słyszałam! A teraz sam jej zaproponowałeś seks. I w dodatku pracę. I nie przeszkadza ci jej niemoralność? A co powiedzieć o twojej moralności?! – piekliła się Klara czerwona ze złości jak burak.
- Przestańcie się kłócić! – nagle za jej plecami rozległ się głos nastoletniego syna. – Jesteście oboje beznadziejni!
- Bartek, jak śmiesz! – zdenerwował się Robert.
- A tak! Jesteście! Tylko nikt wam tego jeszcze nie powiedział. Słyszałem waszą rozmowę. Jesteście żałośni! Oboje żyjecie bez ślubu tyle lat. Na kocią łapę! Sypiacie ze sobą i uważacie, że nikomu nic do tego..
- Bo nic do tego! – zawtórował mu ojciec.
- Wam też nic do tego, z kim poszła do łóżka pani Zuza! W dodatku sam jej to zaproponowałeś. A myślisz, że my nie wiemy, dlaczego tak często odchodzą z twojego zespołu solistki? Bo wszystkie przeleciałeś!
- Uspokój się, bo ci zaraz przyłożę! – Robert o mały włos nie doskoczył do swojego syna.
- A przyłóż, proszę bardzo! Myślisz, że przez to będziesz lepszy! Że będziesz miał lepszą moralność, że będziesz czysty?! – Bartek krzyczał, wytykając ojcu i matce błędy, nie przebierając w słowach.
I choć tego robić nie powinien, nie mógł się powstrzymać, by nie nazwać wszystkiego po imieniu. Od dawna chciał im to wygarnąć.
- Tak. Gardzisz kobietami, bo sypiają z mężczyznami – przyłączyła się do Bartka zaalarmowana głośnymi pokrzykiwaniami w pokoju rodziców siostra Sonia, zjawiwszy się z pomocą swojemu bratu. – A sam tego od nich żądasz.
- Już was tu nie ma! – wrzasnął na nich zdenerwowany Robert. – Szczeniaki jedne! Będą mnie pouczać, jak mam żyć! Darmozjady jedne! Będziecie zarabiać na swoje tyłki, to wtedy możecie ustalać sobie zasady! Pod swoim własnym dachem!
Dzieciaki w końcu prysły i znikły za drzwiami swoich pokoi. Klara usiadła bezradnie na skórzanym fotelu i przyglądała się biegającemu po pokoju ze zdenerwowania Robertowi.
- Nikt nie będzie oceniał mojej moralności! Kto wam dał takie prawo?! – oburzał się. – Stworzyłem wam komfortowe życie, a teraz tak mi się odpłacacie? Na wszystko zapracowałem sobie własnymi rękami! A ty zdechłabyś z głodu, gdybym cię wtedy nie przygarnął z dzieciakiem!
- Po pierwsze: Nie swoimi rękami, bo pracują na ciebie setki osób, a po drugie - może nie zdechłabym z głodu? Może znalazłabym kogoś innego?
- Jasne! I zapłaciłabyś mu tym samym! Sprzątaniem, praniem i tyłkiem!
Nie wiadomo kiedy i jak skończyłaby się kłótnia między Robertem a Klarą, gdyby nie przerwał jej rozlegający się w tym momencie dzwonek do drzwi.
- Kogo tam znowu niesie?! Nie otwieraj! – krzyknął Robert.
- Za późno! Wiedzą, że jesteśmy. Nasze krzyki słychać było chyba w Kanadzie.
Klara wstała z fotela i podbiegła do drzwi, otwierając je na oścież.
- Dzień dobry państwu! To tylko ja. Przyszłam powiedzieć, że przyjmuję pana propozycję – zwróciła się do Roberta Zuza, ledwo przekroczywszy próg. – Nie ma co długo się zastanawiać. To dobrze płatna praca, a ja przecież bardzo potrzebuję pieniędzy. Za niedługo mój Kubuś pójdzie do szkoły, a wszystko takie drogie – niemal nie dopuszczała nikogo do głosu.
- Proszę, niech pani wejdzie – zwróciła się do niej Klara, zapraszając ją do środka. - Omówi pani wszystko z Robertem. Ja znikam. Muszę do swoich zajęć. – Powiedziała nie otrząsnąwszy się jeszcze z emocji. Wolała jednak zniknąć, obawiając się, że może tego nie wytrzymać.
- Miał pan rację. Nie powinnam rezygnować z tej posady. – Zwróciła się do Roberta, kiedy Klara wściekła jak osa znikła za drzwiami swojego domu, udając się wprost do baru. – Przemyślałam to. Wszędzie jest podobnie. Mogę zarobić grosze i wtedy nie starczy mi na życie, a jeśli chcę jakoś przeżyć od pierwszego do pierwszego, to muszę godzić się na to, czego ode mnie żądają w zamian…
- Czy powiedziałam coś nie tak? – Spytała po chwili niepewnie, widząc jego nieco zdezorientowany wzrok, który dzisiaj na odmianę utkwił w ścianie, a nie na zgrabnych udach Zuzanny.
- Nie. Proszę, niech pani siada – wskazał jej ten sam fotel, na którym jeszcze przed chwilą siedziała Klara.
Spojrzawszy na niego, uśmiechnął się pod nosem.
- Co za ironia. Fotel wciąż ten sam, tylko siedzący na nim wciąż się zmieniają – powiedział sam do siebie. – Historia kołem się toczy.
- Nie rozumiem – odezwała się Zuza, sadowiąc w nim swoje kształtne i powabne ciało.
- A tak mi się tylko powiedziało.
- Ach tak…
- No to zapraszam do współpracy, Zuzanno. Mogę tak do pani mówić?
- Jasne! Jakżeby inaczej.
- Zapraszam na jutrzejszą próbę na osiemnastą. A jeszcze jedno – zagadnął Zuzannę, kiedy już zamierzała opuścić jego dom. – Czy ty też uważasz, że jestem niemoralny?
Zuzanna znów poczuła się nieco niezręcznie. Kolejne kłopotliwe pytanie zaskoczyło ją na tyle, że nie umiała na nie odpowiedzieć wprost, choć dobrze znała odpowiedź.
- Każdy ma swoją własną moralność – zaczęła trochę niefortunnie, ale za to po myśli Roberta.
- Też tak uważam. Zgodnie z zasadą „jakiego mnie Panie Boże stworzyłeś, takiego mnie masz!”, czyż nie tak, Zuza?
- Nie wiem, no chyba tak…
- Jedni nadużywają alkoholu, inni jedzenia, jeszcze inni są pracoholikami i nikt nie ma o to do nich pretensji… A ja po prostu uwielbiam kobiety. I też nikt nie powinien mieć o to do mnie żalu. Taki już się urodziłem! Gdyby Pan Bóg chciał, żebym został na przykład kamedułą, to by mnie takiego stworzył. A zrobił ze mnie kobieciarza… To jak mam się przed tym bronić? Przecież tak miało być!
Zuzanna przyglądała mu się z niedowierzaniem. Słyszała o nim niejedno, ale stale ją zadziwiał. W dodatku, nigdy do tych spraw tak nie podchodziła. Nie traktowała spraw damsko – męskich w ten sposób. Kiedyś wpojono jej, że tylko w małżeństwie seks nie jest grzechem. I choć sama nie przestrzegała tych reguł, moralność Roberta jawiła jej się, jako coś bezsprzecznie nieprzyzwoitego, podobnie zresztą jak to, co zrobiła z Maćkiem, a teraz zamierzała powtórzyć z Robertem. Czuła, że robi źle, ale ostatnie słowa Roberta jakby ją rozgrzeszały.
Zrobiła to, bo musiała. – Tłumaczyła sobie. - Widocznie tak miało być. Może Pan tak chciał? - zastanawiała się wracając do domu. - A może Robert miał rację? Może takiego go stworzył Stwórca? Może on musi taki być?
Wróciwszy do domu włączyła telewizor. Jej mały synek bawił się na podwórku z innymi dziećmi. W telewizji nie było nic ciekawego. Sięgnęła po pierwszą z brzegu kasetę wideo. Stary magnetowid zgrzytnął nieco, a potem na ekranie pojawił się obraz. Kaseta z filmem okazała się mało ciekawa, z erotycznymi wstawkami.  Oglądany kolejny raz ten sam film szybko ją znudził. Wyłączyła go w połowie.
- Czy oni rzeczywiście robią coś złego? – pytała siebie w myślach. – Nie mordują się, ani nawet nie kłócą. Nie oszukują, nie kradną... tylko uprawiają seks, albo po prostu się kochają. Dlaczego w takim razie dwoje nagich ludzi w akcie miłosnym jest traktowanych z taką samą odrazą, jak morderstwo, oszustwo, kradzież? Dlaczego? Czy tylko dlatego, że inni nie dali im na to przyzwolenia? I czy kawałek nagiej piersi, czy widok męskich genitalni jest aż taką zbrodnią? – Pytała samą siebie, ale jej pytanie musiało pozostać bez odpowiedzi, podobnie jak kolejne, które cisnęło jej się na usta:
- Dlaczego ktoś kiedyś nazwał ich ludźmi nieczystymi?
W przekonaniu Zuzanny, człowiek nieczysty to każdy człowiek, który ma coś na sumieniu, a nie tylko ten, kto lubi seks bardziej od innych. I czy ktoś, kto na przykład uwielbia piwo jest też człowiekiem nieczystym? Przecież go nadużywa? To być może powinien być nieczystym.
Zuzanna siedziała w milczeniu i rozmyślała. Ale nie tylko o tym, bo najbardziej jej myśli koncentrowały się na tym, co zaproponował jej ostatnio Robert. W końcu wstała z kanapy, ubrała się i pomaszerowała wprost na plebanię do proboszcza. Miejscowy proboszcz był bardzo sympatyczny, wyrozumiały i rzec można, w przeciwieństwie do większości kleru, szedł z duchem czasu. Nie zasłaniał się przyjętymi przed wiekami dogmatami wiary, tylko próbował pogodzić je z rzeczywistością, a jego modlitwy nie sprowadzały się wyłącznie do wykutych na pamięć wersetów, tylko płynęły z głębi duszy. Był ponadto przyjaźnie nastawiony do wszystkich ludzi. Także do innowierców i wszelkiej maści grzeszników. Toteż Zuzanna zdecydowała, że tu z pewnością dostanie właściwą odpowiedź, a może i podpowiedź, jak sobie powinna z tym wszystkim poradzić. Chciała to wiedzieć. Potrzebowała tego tak samo, jak pieniędzy czy jedzenia.
- Nie mam możliwości dostania innej pracy, a muszę pracować, żeby utrzymać siebie i syna przy życiu. Co powinnam zrobić, proszę księdza? Da mi ksiądz pracę, albo znajdzie jakieś inne zajęcie? – niemal od razu przedstawiła powód swojej wizyty na plebanii.
Chyba jednak wybrała zły dzień, bo tego dnia akurat ksiądz nie tryskał dobrocią ani wyrozumiałością.
- Moja droga, ja nie jestem od szukania ani od dawania pracy. Ja jestem od modlenia się za wasze dusze i za wasze zbawienie…
- Proszę księdza, ja sama potrafię się za siebie modlić i nie tylko za siebie, za innych też! Ja potrzebuję konkretnej pomocy. Czy ksiądz może mi ją dać? – spytała zakłopotana. – Czy ma ksiądz dla mnie jakąś pracę?
- Nie…
- A czy nad moją niemoralnością nie mógłby ksiądz się pomodlić i tak, jak na przykład może ksiądz udzielić dyspensy w poście od pokarmów mięsnych, nie mógłby ksiądz udzielić mi dyspensy od mojej niemoralności? Tylko na jakiś czas, proszę! Zarobię trochę grosza, a potem zacznę nowe życie. Będę żyła tak, jak Pan Bóg przykazał. Ale żeby w ogóle móc żyć, muszę na swoje życie najpierw zapracować… Przecież swoją pracą nikomu nie zrobię nic złego…
- Tylko sobie. Będą wytykać cię palcami. Ciebie i twojego syna. Będą naśmiewali się z niego, że jego matka źle się prowadzi…
- No właśnie! Będą się naśmiewali. Będą mnie wytykali. Będą mnie napominali, tak jak ksiądz. Ale nikt mi w niczym nie pomoże. Chyba, że taki Robert, który w zamian za swoją pomoc, chce się ze mną przespać. Czy w tym układzie on robi dobrze, czy źle? Przecież mi pomaga… A przecież ksiądz dobrze wie, że w życiu nie ma nic za darmo. Nawet Pan Bóg chce, żebyśmy byli mu posłuszni w zamian za to, że dał nam życie i inne łaski. A ja tylko muszę być posłuszna Robertowi w zamian za to, że da mi pieniądze.
Zuzanna opuściła plebanię z tym samym odczuciem, z którym tu przyszła. Tu też nie znalazła jednoznacznej odpowiedzi na swoje pytanie. Zdążając do swojego domu, w kółko powtarzała sobie jeden i ten sam wyraz: nieczysta. „Jestem nieczysta, Robert jest nieczysty, Klara jest nieczysta. Być może mój syn, kiedy dorośnie też taki będzie.”
A może wszyscy jesteśmy nieczyści, bo przecież czasem miewamy nieczyste, choćby tylko myśli? A myśli nastręczają się same, są nieuniknione. Można powstrzymać się przed uczynkiem, ale nie przed myślami. Czy zatem, skoro są nieuniknione i nie potrafimy nad nimi zapanować, to jest to nasza wina? Przecież tacy zostaliśmy stworzeni… i czy aby na pewno jest to grzech? Może tylko tak sobie to wymyśliliśmy?




niedziela, 27 sierpnia 2017

Opowiadania "Osiem grzechów głównych" - 4. Gniew

4. GNIEW
Każdy kij ma dwa końce

Życie Walerii do złudzenia przypominało bajkę. Z tym jednak wyjątkiem, że w bajkach wszystko dobrze się kończy. Niestety, historia Walerii nie znalazła takiego zakończenia jak w bajkach i jak sama tego oczekiwała.
Odnosiło się wrażenie, że z chwilą pojawienia się małej Walerci na tym świecie, niemal natychmiast musiały pojawić się też dobre wróżki, które utartym zwyczajem obdarowały ją różnymi darami. Jedna dała jej w prezencie obszerny dom, druga samochód, kiedy skończyła osiemnaście lat, a trzecia postarała się o męża. Potem za jego sprawą pojawiły się i dzieci.
Przekładając wszystko na życiowe realia, owe wróżki przybrały postacie: mamy, taty, babci, cioci, i rozpostarłszy nad nią przemożną opiekę, pilnowały, by Walerci niczego w życiu nie brakowało.
Tak więc nasza Waleria dostała od losu dokładnie to, o czym marzy każda kobieta i to bez najmniejszego wysiłku. Kolejne wróżki (te z zaświatów) też nie okazały się gorsze, obdarowując ją dobrym zdrowiem, powodzeniem w życiu i licznymi mniejszymi darami o charakterze czysto materialnym.
Od nadmiaru szczęścia i doczesnych uciech nasza Waleria kwitła jak róża w majowym ogrodzie, pozostawiając daleko w tyle swoje rówieśniczki i wszystkich, z którymi w jakiś sposób spotkała się na swojej życiowej drodze. A że Waleria była w dodatku jedynaczką, miała jeszcze jeden powód do radości. Nie musiała nigdy z nikim dzielić się swoimi zdobyczami.
Wydawać by się mogło, że w tej sytuacji życie naszej bohaterki powinno przebiegać sielsko i anielsko. I w rzeczywistości tak było. Aż do momentu, kiedy w jej życiu pojawił się mąż, a co za tym idzie, także teściowa. O ile mąż nie stanowił problemu, o tyle z teściową nie poszło Walerci tak, jak tego oczekiwała. Obie panie nie przypadły sobie do gustu, co sprawiło, że w konsekwencji prysł bajkowy czar.
Mąż naszej bohaterki był człowiekiem uczciwym i zaradnym. Kochał żonę i dzieci, poświęcając każdą minutę swojego życia na to, by zapracować na ich egzystencję. Zdaniem Walerii miał jednak kilka wad. Nie był zbyt przebojowy ani też zbytnio przystojny. Taki przeciętny, małomówny, niezbyt rozrywkowy, ani też światowy. Zwyczajny wiejski chłop o dobrym sercu i spracowanych rękach. Toteż Waleria odczuwała z tego powodu pewne braki, które z czasem przybrały na sile i zaczęły się uzewnętrzniać. Spodziewała się wszakże z jego strony czegoś więcej, niż tylko ślęczenia nad pracą i pokornej służalczości. Marzyła o mężczyźnie, który porwałby ją, niczym książę z bajki i niekoniecznie na białym koniu, pognał z nią w najdalsze zakamarki naszego globu. W dodatku książę obowiązkowo powinien być super przystojnym i niezwykle seksownym mężczyzną. No i koniecznie powinien obsypywać ją, nie tyle złotem, co raczej dolarami, frankami, czy euro.
Z czasem Waleria postanowiła swoje marzenia urzeczywistnić. Zaczęło się banalnie.
Znalazła sobie kogoś, kto miał to, czego z kolei nie miał jej Kazio. I w ten sposób bez szczególnych problemów poradziła sobie z życiowymi brakami. Wprawdzie długo nie nacieszyła się swoim księciem, bo książę szybko zmienił obiekt zainteresowania, ale na jego miejsce natychmiast znalazła kogoś innego. Trochę mniej urodziwego i bez kasy, ale w głębi serca Waleria nie przestawała marzyć, licząc, że z czasem jej los się odmieni i prędzej czy później trafi wreszcie na tego właściwego. Póki co zadowoliła się Waldkiem, kolegą z pracy.
Pewnie cała sprawa długo by się nie wydała, gdyby Waleria nie wpadła w konflikt z szefem firmy, w której pracowała. Uznała bowiem, że za jej pracę należy się większa zapłata, niż jej zaproponowano. Dokładniej mówiąc, poszło o dodatek do pensji w postaci premii, który jej zdaniem słusznie się należał nie tylko jej, ale także innym pracownikom, a którego firma nie zamierzała  wypłacić. Nie zamierzała, gdyż podobno brak było na to funduszy. Słaba kondycja finansowa firmy spowodowana brakiem zamówień na produkowane towary przekładała się bezpośrednio na zarobki i zobowiązania płatnicze wobec zakładu energetycznego, ciepłowniczego itd. A co za tym idzie, pojawiła się potrzeba szukania oszczędności.
Któregoś dnia Waleria pochwaliła się swojej przyjaciółce z sekretariatu.
- Powiem ci w sekrecie, że napisałam do pewnego czasopisma w mojej, - poprawiła się - w naszej sprawie – wyznała Jolce. – Mają tam taki dział interwencji.
- Naprawdę? – dziwiła się Jola. – Jesteś odważna! A co będzie, gdy szef się dowie? – dopytywała się. – Będzie się wściekał.
- A niech się wścieka! Przecież mam rację! – odparła oburzona i zarazem bardzo pewna siebie.
- Zawsze to jednak donos… Bo chyba tak należy to traktować? - Jolka nie była pewna, czy Waleria dobrze zrobiła.
- Te pieniądze słusznie mi się należą. Zresztą nie tylko mnie, innym też. Mamy się zgadzać, żeby zakład robił sobie oszczędności naszym kosztem?
- No nie, ale może lepiej było załatwić to w inny sposób? – powątpiewała sekretarka. – Może być z tego smród…
- I o to chodzi! Jeśli nawet redakcja gazety nie zechce zjawić się w naszym zakładzie, żeby zbadać sytuację u źródła, to mimo wszystko i tak z pewnością coś o tym napiszą. Bardzo na to liczę. Choćby tylko maleńki artykulik. A to już jest coś. Wszyscy się dowiedzą o praktykach naszego prezesa.
Jolka pokręciła głową na wznak tego, że nie do końca podziela jej pogląd na sprawę. Była raczej tym zniesmaczona. I jak na przykładną sekretarkę przystało, próbowała stanąć w obronie swojego szefa.
- Nie zastanawiałaś się nigdy, że może to nie jego wina? Może rzeczywiście nie ma na to pieniędzy? Wiesz, że teraz wszyscy cienko przędą.
- A co mnie to obchodzi – Waleria podsumowała dyskusję krótko i zdecydowanie. – A poza tym, nie podałam swojego nazwiska. Wiesz o tym tylko ty i mam nadzieję, że nikomu nie powiesz.
Jola zapewniała swoją koleżankę, że na dyskrecję może liczyć, ale bynajmniej nie zamierzała wywiązać się z obietnicy. Uznała bowiem, że prędzej czy później i tak się wszystko rozniesie wśród załogi, ale zanim to nastąpi, na swój sposób może przypochlebić się prezesowi i go o tym uprzedzić. Z pewnością będzie jej wdzięczny, mając trochę czasu na zastanowienie się, jak temu zaradzić, bądź przygotować się na ewentualny atak prasy. Język świerzbiał ją niemiłosiernie.
- No to mamy pasztet! – Zdenerwował się prezes, usłyszawszy ową rewelację. – Tylko czekać, jak te pismaki się tu zjawią! Wszędzie ich pełno i potrafią nieźle zaleźć za skórę.
- Obawia się pan, prezesie, że w efekcie tego zamieszania zakład będzie musiał wypłacić pracownikom te nieszczęsne dodatki? – dopytywała się sekretarka.
- Żeby tylko! Oby tylko obeszło się bez kar! To nas może pogrążyć. Już i tak mamy kolosalne długi – zwierzył się swojej zaufanej pracownicy. – Muszę coś zrobić z tą „pindzią”, zanim napyta nam większej biedy.
- E tam! Co ona może zrobić? – wątpiła Jolka.
- Może, może! Przyjadą i będą węszyć. Ona poczuje się pewnie jak bohaterka roku i napomknie im jeszcze to i owo. A jak ktoś chce się do czegoś doczepić, to się zawsze doczepi! – Wściekał się, robiąc się przy tym czerwony na twarzy, zapewne pod wpływem nagłego wzrostu ciśnienia.
Trudno było się dziwić. Na jego miejscu, każdy by się zdenerwował. Nie od dziś wiadomo, że media to państwo w państwie, które rządzi się swoimi prawami. Komu chcą pomóc, pomogą, ale jeśli komuś chcą zaszkodzić, nic ich przed tym nie powstrzyma. Jolka wiedziała o niektórych niedociągnięciach, ba, nawet przekrętach swojego szefa, ale pewne sprawy dotyczące firmy rozgrywały się poza gabinetem prezesa, nad czym bardzo ubolewała. Nie będąc świadkiem, nazwijmy to, przypadkowo zasłyszanych rozmów, i nie mając wglądu do pewnych dokumentów, nie miała pewności, czy oby szef nie ma takich spraw więcej na sumieniu. Zakładała, że w tej sytuacji jego obawy, co do ewentualnej kontroli w zakładzie są z gruntu słuszne i co gorsza, mogą się szybko ziścić. A wtedy, kto wie, być może jego wygodny fotel zamieni się w chwiejny i niepewny zydel.
Nielojalni pracownicy, tacy jak Waleria, nigdzie nie są mile widziani i z gruntu wszyscy pracodawcy szybko ich się pozbywają. Najchętniej prezes natychmiast wyrzuciłby ją na bruk, ale nie było to takie proste. Przynajmniej nie w tym momencie. To podziałałoby na jego niekorzyść i potwierdziło tylko istniejący problem. Musiał koniecznie unieszkodliwić ją w inny sposób.
I wtedy z pomocą przyszła mu właśnie Jolka. Wierna sekretarka, ale też najlepsza przyjaciółka Walerii w jednej osobie. Jolka uznała bowiem, że akurat nadarzył się doskonały moment na to, by zemścić się na swojej przyjaciółce za coś, co od dawna spędzało jej sen z oczu. Wściekłość na przyjaciółkę zrodziła się ze zwykłej zazdrości. Jednak jak dotąd, z trudem, bo z trudem, ale jakoś hamowała swój gniew. Teraz miała doskonałą okazję, żeby wreszcie dać upust swojej złości. W ten sposób mogła upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. I nic nie było w stanie powstrzymać ją przed tym, by nie uchylić rąbka tajemnicy przed swoim szefem na temat pewnych życiowych perypetii swojej koleżanki.
- Czy pan prezes wie, że ten nasz Waldek z działu marketingu jest jej kochankiem? – spytała niby całkiem przypadkiem.
- Nie. A jest? – był wyraźnie zaskoczony.
- Oczywiście! Od dawna. Nie zauważył pan prezes, że wyjeżdżają w delegację zawsze razem?
- To jeszcze nic nie znaczy.
- Rzeczywiście nic. Ale to, że wynajmują jeden pokój, zamiast dwóch, to już jest pewien dowód.
- Skąd wiesz? Przecież podpisuję rachunki. Te za noclegi również. Zawsze podpisywałem za dwa pokoje – dziwił się.
- Tak, ale Waldek powiedział mi w tajemnicy, że korzystają tylko z jednego, a kwotą za ten drugi dzielą się po połowie z recepcjonistą. Rozumie pan? Wynajmują go niejako po cichu podwójnie, obaj nieźle na tym zarabiając.
- A to dopiero! O to bym Waldka nie podejrzewał, a tym bardziej Walerii.
- Jaki stąd wniosek? – pytała Jola z dziwnym uśmieszkiem na twarzy.
- Że mam na nią haka. Mogę zmusić ją do wycofania tego oszczerczego listu? – pytał sam siebie.
- Nie wiem, czy jeszcze jest to możliwe, ale na pewno można się na niej zemścić - podpowiadała mu Jolka. – Ma przecież męża i niekochaną teściową. Nie byliby zadowoleni z takiej rewelacji.
- Słuszna uwaga. Mówiłem ci już, że jesteś niebywale inteligentna? – spytał żartobliwie.
- Tak, ale proszę jeszcze powtórzyć. Lubię tego słuchać – mizdrzyła się do szefa.
- Mogę jeszcze dodać, że wierna i oddana, z czego jestem niezwykle rad. Ale byłbym jeszcze bardziej rad, gdybyś osobiście ich o tym poinformowała. Znasz adres albo telefon teściowej Walerii?
- Nie, ale to żaden problem – zapewniała.
Jolka miała szczególny powód, żeby mu w tym dopomóc. Od dawna była wściekła na Walerię za to, że tamta sprzątnęła jej Waldka. Też miała na niego ochotę. Nie mogła jednak wygarnąć jej tego prosto w twarz, bo podobnie jak jej przyjaciółka, była mężatką. Niepotrzebny był jej taki rozgłos. A teraz los się do niej uśmiechnął. Miała doskonałą okazję, żeby wreszcie wyładować od dawna skrywaną złość.
Tak jak obiecała swojemu szefowi, wkrótce o występkach Walerii dowiedziała się jej teściowa, mąż i przy okazji wszyscy krewni i znajomi. Teściowa jednak nie poinformowała swojej synowej o zasłyszanych rewelacjach. Innymi słowy – nie wygarnęła jej prosto z mostu, tak jak się tego spodziewali. Z trudem, ale udało jej się zatrzymać to tylko dla siebie. Jednak po całej aferze, antypatia do synowej nabrała rozmachu. Objawiała się głównie bojkotowaniem jej imienin, urodzin i nieprzyjmowaniem jakichkolwiek zaproszeń ze strony Walerii. Inaczej mówiąc, postanowiła nigdy więcej nie przekroczyć progu jej domu. Podobnie odnosiła się do swoich wnuków. Jakby ich w ogóle nie było, albo co gorsza, dawała wszystkim do zrozumienia, że dwaj synowie Walerii, to nic nie warci gamonie, choć w rzeczywistości było dokładnie odwrotnie. Prawdziwego powodu nienawiści do synowej jednak nigdy nie wyjawiła.
Rodzinne kłopoty nie zraziły jednak Walerii na tyle, by nie pamiętać o swoim gazetowym sukcesie. W firmie zrobiło się o niej głośno. Obrończyni praw „gnębionej rzeszy pracowników fabryki” chodziła z zadartym nosem, dając tym wszystkim do zrozumienia, że kto jak kto, ale ona wszystko potrafi załatwić, albo raczej wywalczyć. Zwłaszcza, kiedy stało się już to, co dokładnie przewidział prezes. Niebawem ekipa redaktorów pojawiła się w zakładzie, a w ślad za nimi kontrole z Państwowej Inspekcji Pracy, z Państwowej Inspekcji Handlowej, Sanepidu i jeszcze kilku innych. Waleria zaś poczuła się bohaterką. Liczyła, że jej poświęcenie doceni załoga, bo przecież odzyskają swoje pieniądze, a szef zostanie przykładnie ukarany.
Ale tak się nie stało. Mało tego, jej wzajemne stosunki z teściową pogarszały się coraz bardziej, a mąż rogacz nadymał się i złościł na swoją niewierną małżonkę. Co prawda nie pożalił się przed matką swoimi rogami, głównie ze wstydu, ale dla żony nie miał cienia litości. Atmosfera w domu Walerii stawała się nie do zniesienia. I zamiast cieszyć się nadal ze swojego gazetowego sukcesu, coraz częściej przychodziła do pracy zapłakana.
- Zupełnie nie rozumiem, czego ta małpa, teściowa, wciąż ode mnie chce? – poskarżyła się któregoś dnia swojej przyjaciółce Jolce. – Traktuje mnie tak, jakbym była nikim, po prostu nie istniała. Przecież powinna być mi wdzięczna!
- Za co? – dopytywała się Jola.
- Jak to, za co? Za to, że wyszłam za jej syna. Takiego zwykłego robola. W dodatku bez grosza przy duszy! Przecież od swojej rodzinki niczego nie dostał. Niczego! – złościła się. – Przylazł na gotowe. To ja dostałam dom od babci, to moi rodzice kupili nam samochód. To moja ciotka ciągle dokłada nam na utrzymanie moich synów. To dzięki mojej rodzinie możemy zapewnić im normalny byt. A ona śmie mi tu pokazywać swoje fochy! Po rękach powinna mnie całować za to, że wzięłam jej synalka, życiowego niedorajdę.
- Przecież pracuje od świtu do nocy. Co ty jeszcze od niego chcesz? – broniła Kazia Jola.
- Tak! Za grosze! Ale głową to już nie umie pomyśleć! Mógłby wziąć się za jakiś dochodowy interes.
- Sama możesz to zrobić…
- Od utrzymania rodziny jest mąż!
- No i robi to. Przecież nie głodujecie, nie żyjecie w nędzy – dziwiła się przyjaciółka.
- Gdyby moi rodzice nam nie pomagali, a ja nie pracowałabym, to nie wiem, jak by było.
- To się może zmienić. A co będzie, jeśli stracisz pracę? – spytała Jola nieoczekiwanie.
Waleria popatrzyła na nią kątem oka z wyraźnym zaskoczeniem.
- A co? Stary chce mnie zwolnić za ten artykuł? Ty pewnie coś wiesz? – dopytywała się.
- Nic nie mówił o twoim zwolnieniu. Ale po tych wszystkich kontrolach ma tyle kar do zapłacenia…
- No i słusznie! Niech płaci!
- Tylko z czego, kiedy podobno konto firmy jest puste. W dodatku niedawno zaciągnięto kredyt na nowe maszyny. A ten przecież trzeba spłacać. Z czego?
- A co mnie to obchodzi?
- Myślę, że powinno. Szef zdecydował się posłać załogę na przymusowy miesięczny urlop, bo nie ma pieniędzy na wypłaty dla nich. Jest koniec roku. Kto teraz ma jeszcze urlop wypoczynkowy? Wszyscy już wykorzystali i będą musieli wziąć bezpłatny.
- No to wezmą i już.
- A z czego będą żyli przez ten czas? Wiesz, że każdy z nich ledwo wiąże koniec z końcem.
- Przecież wrócą do pracy…
- Nie wiadomo – zastanawiała się głośno sekretarka. – Szef mówił, że z kolei każdy przestój, to brak wpływów do kasy. Rozumiesz? Nie ma produkcji, nie ma pieniędzy. A odsetki od kredytu rosną. Kary też trzeba zapłacić. Nic ci to nie mówi?
- O co ci chodzi? – dziwiła się Waleria.
- Swoim donosem wpakowałaś zakład w niezłe bagno. Przez ciebie niektórzy mogą stracić pracę.
- Nie przesadzaj! Przeze mnie, a właściwie dzięki mnie, co najwyżej odzyskali swoje pieniądze – Waleria była przekonana o swojej niewinności, uważając siebie wciąż za kogoś, przed kim powinno kłaniać się nisko, a jeszcze lepiej, gdyby rozkładano czerwony dywan.
- Przecież chciałam dla nich dobrze…
- Jesteś pewna? Moim zdaniem, byłaś wściekła na szefa i chciałaś się na nim zemścić.
- To też, ale dla nich chciałam dobrze – obstawała przy swoim.
- Tyle że twój gniew przełożył się również na innych, niczego niewinnych ludzi.
- E tam! Tragizujesz. Prezes na pewno wybrnie zwycięsko z tego wszystkiego, a pracownicy jeszcze będą mi dziękować.
- Jakoś do tej pory tego nie zrobili. Nic ci to nie mówi?
Waleria stała na wprost biurka koleżanki i nieco zdezorientowana rozglądała się niepewnie po sekretariacie, chyba nie bardzo rozumiejąc, w co tak naprawdę się wpakowała. Siebie i innych.
- To co? Miałam mu może odpuścić? – pytała Waleria.
- Nie wiem. Ale czasem warto pohamować swój gniew. Widzisz teraz sama, jakie mogą być tego konsekwencje.
- Jeszcze ich nie ma.
- Są, tylko ty wciąż nie chcesz tego dostrzec. A propos prezesa. Przedtem ty byłaś na niego wściekła, a teraz role się odwróciły. Myślisz, że on ci odpuści? Myślisz, że po nim to spłynęło, że się nie gniewa na ciebie? – pytała Jolka.
Waleria patrzyła na nią jak na przysłowiowe malowane ciele. Takie „ani be ani me ani kukuryku”. Zupełnie jakby takiej ewentualności nie brała pod uwagę i dopiero teraz zaczęły docierać do niej pierwsze przesłanki.
- A może spodziewałaś się, że ci za to podziękuje? – drwiła z niej koleżanka.
Powoli i poniewczasie, ale jakby wreszcie dotarło do niej to, co było przecież oczywiste. Bohaterka roku stopniowo traciła swoją dumę, która ją rozpierała. Znikła gdzieś jej buńczuczność i nieodstępująca ją pewność siebie.
- Myślisz, że będzie się mścił? Że mnie wyrzuci? – spytała przyjaciółki.
- Może nie. A może już się zemścił i to mu wystarczy. Nie wiem – odparła Jolka.
- Jak to? – wciąż nie mogła zrozumieć.
- Sama mówiłaś kiedyś, że człowiek nie powinien nosić w sobie złości, że powinien się rozładować.
- No tak, ale co to ma wspólnego z prezesem? – dziwiła się.
- Ma. Przecież to też normalny człowiek. I też pewnie zechce rozładować nagromadzony w sobie gniew. I pewnie już to zrobił.
- Nie rozumiem? Do czego zmierzasz?
- Tylko pomyśl. Kto miał powody, żeby nagłośnić twój romans z Waldkiem? – podpowiadała jej.
- Prezes? – zapytała, nie dowierzając.
- Powiedzmy, że on.
- Zaraz! Dowiedział się od ciebie? Tylko ty o tym wiedziałaś – zdenerwowała się Waleria.
- Tak.
- Dlaczego to zrobiłaś? - nie mogła się nadziwić. – Powiedziałaś mu?!  Ty, moja najlepsza przyjaciółka?
- Może też miałam powód, żeby rozładować swój gniew – teraz z kolei Jola uznała, że najwyższa pora, żeby wreszcie o wszystkim jej powiedzieć.
- Akurat na mnie?
- Tak, bo to na ciebie byłam wściekła – wyjaśniła zwięźle Jolka.
- Na mnie? Za co?
- Za to, że sprzątnęłaś mi Waldka - zdobyła się na szczerość.
Waleria otwarła szeroko usta, wciąż niedowierzając rewelacjom, które właśnie usłyszała.
- No i koło się zamyka – podsumowała Jola. – Inni mówią, że kij ma dwa końce. W zasadzie wszystko jedno. Wychodzi na to samo.
- O czym ty mówisz?
- Poległaś od własnej broni, moja droga. Czyż nie? I co? Może nie przyznasz mi racji, że gniew lepiej jest pohamować? Nadal uważasz, że koniecznie należy go rozładować? – podkreśliła ostatnie słowo.
Jolka nie doczekała się jednak żadnej sensownej odpowiedzi. Waleria wyszła z sekretariatu z podkulonym ogonem, przybita tym, co usłyszała. Późno, ale w końcu zrozumiała, że wiedziona gniewem na swojego szefa, uruchomiła pewien ciąg wydarzeń, niekorzystnych dla niej i dla kolegów z pracy, którego nikt już nie był w stanie powstrzymać. Wydarzenia te sprawiły też, że popadła w jeszcze większą niełaskę teściowej.
Losy pracowników potoczyły się tak, jak przepowiadała Jola. Wkrótce większość z nich wylądowała na bruku, włącznie z Walerią. Z czasem zakład całkiem zbankrutował. Zwolnieni koledzy Walerii pomstowali na nią sromotnie i odwrócili się od niej całkowicie. Dla nich była wredną, czarną owcą, od której należało trzymać się z daleka.
Teściowa coraz bardziej nienawidziła Walerię i na swój sposób postanowiła ją ukarać. Nigdy nie wspomniała przed nią słowem o jej złym prowadzeniu się, ani całej reszcie. Dla Joli był to kolejny policzek i wieczny stan niepewności. Wolałaby, żeby wykrzyczała jej to w twarz. Wtedy przynajmniej miałaby okazję powiedzieć coś na swoją obronę, a tak nie tylko ją tego pozbawiła, kompletnie ignorując, ale też sprawiła, że Jola żyła jak na bombie z opóźnionym zapłonem, czując, że prędzej czy później i tak nastąpi to najgorsze. I tak żyły całymi latami, przepełnione gniewem, nienawidząc się nawzajem.
Tylko Kazio, mąż Walerii, ten jak go nazywała, zwykły robol i życiowy nieudacznik, ciągle tkwił przy niej. I jak dobra wróżka wciąż obdarowywał ją swoim uczuciem i dobrami doczesnymi, na które wcale nie zasłużyła. Z pewnością nie było mu łatwo żyć ze świadomością zdrady popełnionej przez żonę, ale w przeciwieństwie do niej, potrafił poradzić sobie ze swoim gniewem.




wtorek, 22 sierpnia 2017

Opowiadania "Osiem grzechów głównych" - 3. Lenistwo

Kolejne opowiadanie

3. Lenistwo
Nieoceniona grusza, pod którą nic nas nie rusza          

  Rozłożysta grusza rosnąca w ogrodzie od niepamiętnych czasów, stanowiła jakby integralną część z domostwem Kołbasiuków. To tu najczęściej, a nie we wnętrzach domu, toczyły się wszelkie debaty na nurtujące rodzinę tematy. Grusza była wprost nieoceniona niemal o każdej porze roku. Za wyjątkiem zimy, bo wtedy nikomu z domowników do niczego nie służyła, ale ptactwu szukającemu pożywienia, i owszem. Na jej najniższych gałęziach bowiem nestor rodu zamontował dwa karmniki dla ptaków. Co prawda bywało że zapominał włożyć do nich karmę, ale jak mawiał, liczy się intencja. No nie wiem, polemizowałabym…
Tak więc wraz z innymi drzewami grusza urozmaicała jedynie nieco nudnawy krajobraz całkiem sporej wielkości ogrodu. Za to już wczesną wiosną, latem i jesienią, stawała się czymś w rodzaju ogromnego parasola, pod którym przy wielkim ogrodowym stole, na drewnianych ławach sadowiła się cała rodzinka. Każda pora dnia i nocy była do tego dobra. Jedynie złośliwy deszcz czasem krzyżował im plany, przepędzając rodzinkę Kołbasiuków w nieco mniej atrakcyjne miejsce, czyli do domu.
Kilkudziesięcioletnia grusza niejednokrotnie była świadkiem historii, którą pod jej rozłożystymi gałęziami tworzyli poszczególni członkowie rodziny. Tu można było usłyszeć niemal wszystko, co dzieje się u nich w rodzinie, u sąsiadów, we wsi i nie tylko we wsi. Myślę, że gdyby na jej wierzchu umieścić urządzenie nadawcze, można by z powodzeniem przesyłać wiadomości na cały kraj. Kołbasiukowie byli w tej materii zawsze na bieżąco. Znali dokładnie najnowsze notowania i plany biznesowe niemal wszystkich mieszkańców gminy, a także najskrytsze tajniki alkowy niejednego z nich, o polityce nie wspomniawszy. Regułą było, że ledwo tylko zaczynał się na dobre ranek, zrazu na drewnianej ławie pojawiała się pachnąca kawa, przy której zgodnie siadywali, racząc nią swoje podniebienia. A potem bywało różnie. W zależności od nastrojów domowników, zmieniały się napoje serwowane jej członkom, a także najnowsze plotki.
Senior rodu był już na emeryturze i mógł sobie pozwolić na spędzanie niemal całego swojego czasu w cieniu konarów dorodnej gruszy. Seniorka, prawie od zawsze rencistka, też miała go w nadmiarze. Choć jeszcze młoda, nie kwapiła się do pracy, choćby najlżejszej z najlżejszych. Ich sytuacja majątkowa była wprawdzie trudna, ale nie było to bynajmniej powodem, dla którego któreś z nich chciałoby dobrowolnie zrezygnować ze swojego miejsca pod gruszą. Odnosiło się wrażenie, że nawet, gdyby chcieli tego dokonać i tak nie byliby w stanie. Stale słyszało się tylko, że są potwornie zmęczeni. A zmęczenie, to przecież największy wróg pracy. Poza lenistwem oczywiście.
W dowolnym tłumaczeniu, czasem lenistwo może być wynikiem zmęczenia lub odwrotnie, zmęczenie wynikiem lenistwa. W każdym bądź razie, między jednym a drugim była tylko subtelna granica, którą łatwo można było przeoczyć.
Przypadłość rodziny Kołbasiuków była jednak przez wszystkich zrozumiała. Notoryczne przemęczenie, objawiające się między innymi brakiem jakichkolwiek bodźców do podjęcia pracy, było szczególnym rodzajem zmęczenia. Przy czym nie powodowała go jakaś choroba, ani nawet niemożność starszego wieku, ale zwyczajne nieustanne gadulstwo. Dokładniej mówiąc, plotkowanie. Kto nie wierzy, że ciągłe rozmawianie może męczyć, jest w błędzie. Dorodne drzewo nad głowami owej rodziny z powodzeniem mogłoby posłużyć jako niekwestionowany dowód. Gdyby owa grusza umiała mówić, mogłaby niejedno powiedzieć, a tak stawała się tylko niemym świadkiem poczynań rodziny Kołbasiuków na przestrzeni historii.
W nielicznych chwilach, spowodowanych brakiem najnowszych plotek, seniorka rodu, Barbara, spoglądała na swój dom i okiem znawcy wyliczała, co w nim wymagałoby remontu. Tak było i tego dnia.
- Dach się sypie, trzeba kupić nowe rynny. Drut od piorunochronu jest przerwany, trzeba to naprawić. Okna, pożal się Boże, nie malowane od piętnastu lat – wyliczała.
- Tynk też odpada, plac przed domem w samych dziurach. Dobrze by było kupić jakieś nowe kostki brukowe. A ogrodzenie, zlituj się Boże! Należałoby jedynie je zdjąć i zostawić ogród bez siatki, bo i tak nie spełnia swojej roli. Jest dziurawe jak ser szwajcarski – wtórował jej małżonek.
Na tych wyliczeniach jednak zwykle się kończyło. Potem było ogólne posumowanie, wstępny kosztorys i wnioski. Zawsze te same.
- Nie mamy na to kasy!
Syn Kołbasiuków, Dominik, miewał zwykle dużo pomysłów na to, jak temu zaradzić, tyle tylko, że nikt go nie słuchał.
- Maliniak szukał ludzi do swojego warsztatu - zagadnął tego dnia. - Może go ojciec spyta i zatrudni się u niego? – podpowiadał mu rozwiązanie najstarszy syn. Zresztą nie pierwszy raz.
- Ja? Coś ty? Mało się w życiu naharowałem? – wyraził swe oburzenie ojciec.
- To podobno lekka praca, a zawsze trochę grosza wpadłoby do kieszeni – próbował go przekonać.
- Jestem za stary. Ty idź – zasugerował synowi.
- Mnie nie przyjmą, ja z kolei jestem za młody. Potrzebują kogoś, kto ma jakie takie pojęcie o mechanice. A w dodatku słyszałem, że najchętniej zatrudniliby rencistę albo emeryta, żeby nie musieli płacić ZUS-u – brzmiała odpowiedź Dominika.
Tymczasem Barbara oparta leniwie o grubą dechę z tyłu ławki, beznamiętnym wzrokiem wodziła po błękitnym niebie, być może oczekując stamtąd jakiejś sensownej podpowiedzi. Wreszcie chyba ją znalazła, bo nagle wtrąciła się do rozmowy.
- Woźniakowa pytała ostatnio, czy nie zaopiekowałabym się jej dzieciakiem. Znalazła jakąś pracę, a dzieciak do przedszkola się nie kwalifikuje. Nie skończył jeszcze trzech lat.
- I co? Zdecydowałaś się? – dopytywała się siostra pani Barbary zaproszona tego dnia na kawkę.
- No co ty! Czy ja jestem głupia? – oburzyła się natychmiast. - Zdrowie będę sobie szarpać dla jakiegoś obcego dzieciaka? Będą wakacje, to chłopcy gdzieś sobie dorobią u jakiegoś rolnika i będą mieli parę groszy na swoje potrzeby. Jakoś to będzie!
- Ale to nie wszystko. A reszta? – dopytywała się siostra Helena. – Znowu będziesz stała pod drzwiami Opieki Społecznej i dopraszała się o jakąś pomoc?
- Może nie będzie takiej potrzeby. Jak dostaniemy pieniądze z 500 plus, to nas to ustawi…
Mało konstruktywne rozważania na temat ewentualnej pracy znienacka przerwało pojawienie się pani Krystyny, sąsiadki Barbary, która wstąpiła do nich po drodze i jak się okazało miała jakiś interes do męża Barbary.
- Dzień dobry! – Przywitała ich z uśmieszkiem na ustach, który zwykle prezentowała w takich okolicznościach.
- A gdzież to się pani wybiera z tymi grabkami? – spytała seniorka rodu, zauważywszy w jej ręku rolnicze narzędzia.
- U Wolinów szukają rąk do pracy w polu. Mają sporo sadzonek sałaty do posadzenia, to i będzie można coś zarobić. A pani by nie reflektowała? – spytała nieświadoma tego, że jej pytanie spotka się z dezaprobatą.
- Ja? – zdziwiła się Barbara. - Nie. Boli mnie kręgosłup.
- Mnie też boli, ale z czegoś trzeba żyć. Nie mogę znaleźć nic lżejszego, to biorę, co popadnie – tłumaczyła się pani Krystyna, niemłoda już kobieta z twarzą pooraną bruzdami czasu.
Zaproszona do stołu, usiadła na małą chwilkę.
- Zepsuła mi się pralka, a pan, panie Mateuszu, podobno umie naprawić takie rzeczy.
Może by pan do niej zajrzał? – spytała sąsiadka przywiedziona tu nadzieją znalezienia pomocy. Mateusz bowiem miał smykałkę do majsterkowania i słynął w całej okolicy z tego, że potrafił uporać się z każdą naprawą. Być może mógłby na tym zarobić wcale niemałe pieniądze, gdyby tylko chciał.
- Zajrzeć mogę, ale nie chce mi się jechać do miasta po części do niej. Bilety autobusowe trochę kosztują – usiłował się wymigać.
- Mogłabym je panu pokryć. Po prostu doliczy pan do usługi i już. Byle tylko ta nieszczęsna pralka znów nadawała się do użytku. Nie stać mnie na nową – niemal błagała zdesperowana pani Krystyna.
Mateusz przeciągnął się leniwie raz i drugi, spojrzał na nią swoim znudzonym wzrokiem, po czym lekko się wahając, a właściwie ociągając, próbował udzielić jej nieco pokrętnej odpowiedzi.
- No, zobaczymy. Jeśli nie spadnie dzisiaj deszcz, to może się pofatyguję do miasta, tylko po południu. Ale to niebo jakieś takie niepewne…
- Ja tam nie widzę na nim żadnej chmurki. A zresztą, odkąd to boi się pan deszczu? – zaśmiała się sąsiadka.
- Nie boję się, ale chodzić w deszczu po mieście to nic przyjemnego.
Rozmowa z sąsiadką nie trwała zbyt długo, bo pani Krystyna śpieszyła się do pracy, a w dodatku na horyzoncie pojawiła się nowa postać, która przez kilka następnych chwil wzbudziła zainteresowanie w rodzinie Kołbasiuków. To była Matylda, najbliższa sąsiadka. Wracała właśnie z miasta objuczona załadowanymi po brzegi torbami.
Rzadko opuszczała dom, ale kiedy już zdecydowała się opuścić swoje miejsce w domu, zwykle wracając, uginała się pod ciężarem zakupów. Zupełnie, jakby za jednym razem chciała zrobić zakupy na co najmniej kilka miesięcy. Nie miała własnego samochodu, choć ten niewątpliwie by się jej przydał i to koniecznie ze sporym bagażnikiem.
Niestety, samochód zastępował jej poczciwy pekaes, a z resztą musiały uporać się jej własne ręce.
No właśnie, kobieta opuszczała swoje miejsca w domu, a nie dom, bo dom jako taki ją nie interesował, ale kanapa przed telewizorem jak najbardziej. Matylda z racji sąsiedztwa, zmierzając do swojego domu, chcąc nie chcąc, musiała przejść koło ogrodzenia Kołbasiuków. Tym samym nie mogła przejść niezauważona.
Była osobą samotną, w średnim wieku, ale niezbyt sprawną, głównie z powodu swojej nadmiernej tuszy. Był to namacalny wynik wysiadywania przed telewizorem, od którego jednak Matylda stanowczo się odżegnywała. Swoją winę usiłowała zrzucić na Bogu ducha winne geny, które rzekomo odziedziczyła po matce. I nikt nie był w stanie ją przekonać, że to nie geny po niej odziedziczyła, tylko charakter.
Matylda nie miała w życiu prawie żadnych problemów, poza jednym. Była nie tyle uzależniona od samego telewizora, co od nadawanych w nim seriali. Największym życiowym jej problemem było to, jak pogodzić obejrzenie dwóch interesujących ją filmów, nadawanych w tym samym czasie na dwóch różnych kanałach. Męża nie miała, bo jak mówiła „nie ma zamiaru prać komukolwiek gaci ani brudnych skarpet”. Dzieci, oczywiście tym bardziej nie, bo: „Z nimi tyle kłopotów, brudnych pieluch, no i trzeba byłoby iść do pracy”. A tak do przeżycia wystarczała jej skromna renta i czasami jakaś pomoc z Opieki Społecznej. Chwaliła się tymi swoimi życiowymi mądrościami i rzekomą zaradnością wszerz i wzdłuż, myląc zaradność z lenistwem. Ale jak mawiała, to jej życie i jej problem.
Szczególnie często przysiadywała na drewnianej ławie wokół stołu Kołbasiuków pod gruszą. Bo też jedynie tutaj zyskiwała pewien aplauz, czy jak kto woli, uznanie w tym, co sobą reprezentowała. Teraz też nie omieszkała przycupnąć na małą chwilkę, zaproszona przez panią Barbarę, żądną jak zawsze najnowszych plotek.
- Co też tam słychać na szerokim świecie? – pytała proponując Matyldzie kawę.
- A tam! Nic szczególnego. A za kawkę dziękuję, śpieszę się. Może innym razem, dzisiaj sobie odpuszczę. Niebawem zaczyna się mój ulubiony serial „Niewolnica z wyboru”. Rano nie udało mi się go zobaczyć. Nie było prądu, więc pojechałam do miasta pozałatwiać troszkę spraw. Mam nadzieję, że prąd już włączyli, bo za dziesięć minut zaczyna się popołudniowa emisja – dopytywała się z niepokojem. – Jak to dobrze, że po południu są powtórki – mówiła z przejęciem, jakby to mało ambitne filmidło było czymś niebywale ważnym.
- Tak, tak, włączyli – zapewniała ją Barbara.
- Byłam u lekarza po receptę na te moje skołatane nerwy i wstąpiłam do tego nowego sklepu koło dworca PKS - Matylda uznała za stosowne w skrócie zdać sąsiadce relację ze swojego wypadu w miasto. - Wyobraź sobie, Basiu, że była promocja i kiełbasę szynkową sprzedawali po pięć złotych za kilogram, a schab po siedem złotych!
- Niemożliwe! Tak tanio? – Dziwiła się i nie bez powodu, bo rzeczywiście o aż tak wielkich promocjach dotąd nie słyszała. – Ile kupiłaś? Z pewnością sporo? Pewnie wystarczy ci teraz do następnych świąt? – dopytując się, trochę z niej żartowała, ale i nieco zazdrościła.
- A tam! Nic nie kupiłam, bo były długie kolejki. Musiałabym stać z pół godziny.
- No co ty? Przecież i tak nie masz nic innego do roboty. Ja to bym kupiłam, ile się tylko da – nie mogła zrozumieć Barbara.
- Ach, bo to ja mam siłę stać w kolejkach? A poza tym, nie zdążyłabym na film… - brzmiała odpowiedź, której zresztą należało się spodziewać.
Matylda nie zabawiła zbyt długo w towarzystwie Kołbasiuków. Było jej spieszno, a w dodatku tłumaczyła się potwornym zmęczeniem. Sprawiała wrażenie, jakby męczyło ją nawet siedzenie na ławie pod gruszą. Co raz to rękami masowała swoje rzekomo obolałe nogi i plecy.
- Taka wyprawa do miasta jest okropnie męcząca. Nawet sobie nie wyobrażasz, Barbaro, jak bardzo. W ogóle nie rozumiem tych ludzi, którzy codziennie dojeżdżają do miasta do pracy. To prawie piętnaście kilometrów! Samochodem, no jeszcze… ale autobusem?
Z Matyldą nie należało zbytnio dyskutować, bo nie tylko to ją w życiu dziwiło i nie tylko tego nie rozumiała, ale znacznie więcej. Niejeden ze znajomych zazdrościł jej spokojnego, bezproblemowego życia. Ale nikt nie zazdrościł jej całej reszty. Kto chciałby żyć tak jak ona? Jej życie było swoistym rodzajem więzienia ze szklanym ekranem wewnątrz. Więzienia, w które w dodatku sama dobrowolnie się wpakowała, rezygnując ze wszystkiego, co przynosiło normalne życie: Posiadania rodziny, domu i własnych spraw. Matylda żyła życiem innych, życiem wymyślonych ekranowych postaci. Żeby żyć własnym, była zbyt leniwa.
Ledwo tylko opuściła niezbyt wygodną, drewnianą ławkę pod gruszą, Barbara nie omieszkała skomentować jej zachowania.
- Ona, to się ma dobrze – przeciągnęła się leniwie. – Gotuje, kiedy chce, albo i wcale. Pierze, kiedy chce. Bywa że raz na kwartał, wstaje, kiedy chce... Nic nie musi.
- Ty też nie robisz wiele więcej – wtrącił się mąż.
- Jak to? – oburzyła się Barbara. – A kto wam pierze?
- Pralka – odparł spokojnie, kątem oka zerkając na jej siostrę, teraz na odmianę leniwie sączącą zimną colę.
- Pralka! Pralka! A prasowanie, to co?
- Na ogół robi to nasza córka, Anetka.
- A obiady, to co? Też Anetka?
- Czasami ty, czasami twoja mama…
- Nie wiem, czemu się czepiasz? – znów się oburzyła.
- Wcale się nie czepiam, tylko mówię jak jest.
- Dajcie spokój! Nie ma nic gorszego od kłótni – wtrąciła się siostra Helena.
- To jego wina. Stale mi udowadnia, że nic nie robię, a on sam się niczego nie tknie.
- Swoje już w życiu zrobiłem. Teraz odpoczywam – powiedział z przekąsem Mateusz.
- Dzieciaki jeszcze chodzą do szkół, to mógłbyś czasami coś dorobić – dogadywała mu.
Kłótnia między nimi zapewne trwałaby dłużej, gdyby drogą ciągnącą się wzdłuż płotu, nagle nie przemknęło eleganckie auto Zalewskich.
- Oni to mają kasy! – Aż syknęła Barbara na widok lśniącego cacka jednych z mieszkańców wioski i zarazem niedalekich sąsiadów. – Nikt mi nie wmówi, że to z ich pracy. Nakradli, ile wlezie, to mają!
- A tam! Przecież ona jest lekarką, a on pracuje w banku, to pewnie też ma niezłą pensyjkę – usiłowała wziąć ich w obronę Helena. – W dodatku rzadko widuję ich wracających z pracy wcześniej niż przed wieczorem. Wygląda na to, że są strasznie zapracowani.
Helena mieszkała niedaleko państwa Zalewskich. Często ich widywała, ale prawie nigdy nie rozmawiała z nimi. Za wyjątkiem kilku grzecznościowych zwrotów powiedzianych sobie nawzajem przez płot graniczący z ich domostwami, nie miała z nimi żadnego kontaktu. Zwykle gdzieś się spieszyli, albo dopiero co wrócili, pospiesznie zdążając w stronę swojego domu.
- Mów sobie, co chcesz, ale nie wmówisz mi, że nie kradną. Z normalnych pensji nikt tego nie jest w stanie mieć. Dom „odpicowany”, auto pierwsza klasa, a o ciuchach, to już nawet nie wspomnę – zazdrościła im.
Barbara nie umiała, a może raczej nie chciała zauważyć tego, co inni dostrzegali jak na dłoni, a co dotyczyło trybu życia rodziny Kołbasiuków. Gdyby oboje z mężem spróbowali chociaż troszeczkę „odkleić” swoje tyłki od drewnianej ławki pod gruszą i od czasu do czasu zabrać się za jakąś pracę, ich sytuacja też byłaby o wiele lepsza. Z pewnością nie byliby w stanie dorównać Zalewskim, ale dzięki temu z niejednym problemem poradziliby sobie bez trudu. Na przykład z naprawą dachu. Tyle że nie było im to w głowie, a ich i tak już skromne pieniądze pochłaniały niekończące się biesiady, kawy, piwka, papierosy i alkohol. Przybywało im za to tuszy i siwych włosów, i powodów do kolejnej zazdrości.
Zazdrość była nieodłączną cechą lenistwa. Zupełnie jakby te dwie cechy charakteru nie potrafiły bez siebie istnieć.
I tak tkwili Kołbasiukowie latami w szponach zazdrości i bezgranicznego lenistwa, narzekając na swój los przy każdej nadarzającej się okazji. Przedmiotem narzekania stawało się wszystko. Gdy czegoś im brakowało, było źle. Gdy zaś to coś posiadali, jeszcze gorzej, bo trzeba było o to zadbać. Niestety, kiedy ma się dwie lewe ręce i głowę zaprzątniętą głównie plotkami, to ani ciało, ani mózg nie jest w stanie funkcjonować normalnie. A kiedy nie da się funkcjonować normalnie, wtedy najlepiej nic nie robić, bo a nuż można by coś przy okazji sknocić, popełnić jakiś nieodwracalny błąd. I dopiero byłby problem! Barbara i Mateusz hołdowali bowiem zasadzie, że nie mylą się tylko ci, którzy nic nie robią, tyle że na opak ją rozumiejąc. Drugą, równie ważną zasadą przyświecającą ich życiu, była powtarzana przez nich po stokroć stara, wyświechtana maksyma: „Żyje się po to, żeby jeść”. Z pewnością był to jakiś sposób na życie, choć zdaniem innych, był to raczej sposób na marnowanie życia, tego niezwykle cennego daru, jakim obdarzył nas dobry Bóg.
A wszystko za sprawą zwykłego lenistwa, pojmowanego i odmienianego na różne sposoby. Lenistwa skrywanego często pod płaszczykiem rzekomego zmęczenia.
Oszukiwanie siebie i innych tłumaczeniem, że: „Nie mam siły, nie dam rady, nie umiem, nie uda mi się”.





niedziela, 20 sierpnia 2017

Opowiadania "Osiem grzechów głównych" - 2. Zazdrość.


Zdecydowałam się opublikować na swoim blogu zbiór opowiadań zatytułowany  „Osiem grzechów głównych”. Opowiadania napisane zostały przeze mnie kilka lat temu, jednakże nic nie straciły na aktualności. Jak do tej pory nie znalazł się wydawca, który skłonny byłby wydać je drukiem. Postanowiłam jednak nie chować ich dłużej w plikach w komputerze. Dlatego udostępniam je dzisiaj Państwu i poddaję pod ocenę.
Opowiadań jest osiem. Dlaczego akurat tyle, a nie siedem,  tak jak siedem grzechów głównych, dowiedzą się Państwo w ostatnim opowiadaniu. Będę je publikowała dwa razy w tygodniu, zwykle w środy i w niedziele.
Życzę przyjemnej lektury.

A oto drugie opowiadanie 

2. Zazdrość
Nie będziesz lepsza ode mnie
  
Małgorzata skakała z radości jak małe dziecko. Już nie pamiętała, kiedy ostatni raz cieszyła się aż tak bardzo. Powodów do radości w jej życiu było sporo. Choćby zdana matura na piątkę, ślub z ukochanym Mikołajem, narodziny wyczekiwanych dzieci, kupno pierwszego samochodu, mieszkania i tak dalej. Ale teraz Małgorzata cieszyła się w szczególny sposób. Głównie dlatego, że od dawna nic nadzwyczajnego nie działo się w jej życiu, a tu niepodziewanie los się do niej uśmiechnął.
Dzieci dorosły i kilka lat temu opuściły dom rodzinny. Nie cierpiała jednak z tego powodu na syndrom opuszczonego gniazda. Przeciwnie, wreszcie mogła odetchnąć pełną piersią. Myśl, że czas najwyższy zająć się przede wszystkim sobą stała się odtąd tą dominującą. A teraz na dodatek wreszcie zaczęły spełniać się jej życiowe marzenia. Te, o których od dawna nie wspominała mężowi i dwóm synom. Zupełnie, jakby były całkiem nieistotne i nierealne. W rzeczywistości czuła dokładnie przeciwnie, ale ze względu, iż zwykle je ignorowali, uważając trochę za przejaw fanaberii, z czasem przestała poruszać ten temat. Obawy, że każda próba znów spotka się z dezaprobatą były całkiem uzasadnione. Mikołaj trwał bowiem w przekonaniu, że dom, mąż i dzieci to wszystko, czego potrzeba do szczęścia kobiecie. Do takiego schematu i zarazem modelu rodziny przyzwyczajał też swoim synów, nie przejmując się zbytnio, kiedy czasami szowinistyczne zapędy całej trójki sprawiały ból ich najbliższym osobom. Zwłaszcza jej, cichej, pokornej i usłużnej. Kobiety o złotym sercu, ale nie radzącej sobie z asertywnością, przez co nieraz odczuwała wielki dyskomfort. Mimo wszystko chciała być i była dla nich kochającą matką i żoną. Ze swoich priorytetów wywiązywała się na szóstkę z plusem, co było dla nich i po części dla samej Małgorzaty powodem do zadowolenia. Po części, gdyż ciągle odczuwała pewnego rodzaju niedosyt.
Poza matką i żoną, była przecież kobietą z krwi i kości. I jak każda kobieta, miała swoje mniejsze i większe potrzeby, swoje małe marzenia i wielkie tęsknoty. Tęsknoty do czegoś, czego dotąd nie zaznała w swoim życiu, a chciałaby jeszcze doświadczyć. Spełniła się jako żona i matka, ale wciąż nie czuła się spełniona jako kobieta. Dopiero teraz dotarło do niej, jak mało czasu poświęciła sobie samej. Zaledwie ułamek swojego życia, a jeszcze mniej na realizację swoich zwykłych, może czasem przyziemnych, ale zawsze to kobiecych marzeń. Gdzieś tam ukryte głęboko w jej świadomości, zepchnięte na margines tego, co szumnie nazywało się życiem, tkwiły przez lata, nie ujawniając się prawie wcale. Właściwie na realizację ich już prawie przestała liczyć. Zawsze coś jej w tym przeszkadzało. A to czas nie ten, a to brak pieniędzy, a to czyjaś choroba, albo inne zmartwienia. Wypełniały skutecznie i niemal bez reszty cały jej czas. I tylko czasem wzdychała po cichu w głębi duszy, przywołując je w swoich myślach.
Generalnie, teraz, kiedy zostali z mężem sami w domu i była w stanie zaplanować swój czas tak, by i inne sprawy na tym nie ucierpiały, mogła wreszcie zająć się realizacją marzeń. W swoim przekonaniu była to sobie winna. Któregoś dnia zaparła się w sobie i postanowiła spróbować.
Zaczęła od znalezienia dla siebie pracy, ale takiej z prawdziwego zdarzenia. Nie dorywczej, nie byle jakiej, tylko takiej, która przede wszystkim by ją satysfakcjonowała, nie pozbawiając przy okazji zdrowia i nerwów. Czas, który dotąd poświęcała dzieciom, teraz w całości chciała przeznaczyć wyłącznie na coś, co lubi i co przynosi zarazem wymierne korzyści materialne.  Coś, co nie byłoby dla niej utrapieniem, a jedynie czystą przyjemnością. Pomyślała, że to dobry pomysł, bo w dodatku byłoby to z korzyścią dla rodzinnego budżetu, który od dawna wymagał podreperowania.
Nie liczyła, że pójdzie jej łatwo. Skończyła pięćdziesiątkę i doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie jest to wiek sprzyjający poszukiwaniom pracy. Była przygotowana na to, że być może upłynie jeszcze sporo przysłowiowej wody w strumieniu, zanim trafi na coś wymarzonego. Postanowiła jednak nie poddawać się tak szybko i nie zrażać niechęcią pracodawców do pań w kwiecie wieku. Sporo wydeptała ścieżek i przemierzyła schodów, zanim szczęście się do niej uśmiechnęło. Potem żartowała, że los był jej to winien. W nagrodę za jej dotychczasowe starania względem rodziny. Nie bez znaczenia był tu zwykły fart, bo tak naprawdę, chyba tylko tak należało o tym rozprawiać.
Po części też zawdzięczała to dawnemu znajomemu, jeszcze z czasów liceum, który pomógł w tym losowi, a dokładniej mówiąc, przekazał jej namiary na nieźle płatną pracę w agencji reklamowej produkującej uliczne reklamy. W agencji potrzebowali kogoś od zaraz i przede wszystkim dyspozycyjnego. To akurat mogła zaoferować. W dodatku miała zmysł plastyczny i dużo zapału, a w takiej pracy jak ta, była to cecha wręcz wymagana.
Niemal natychmiast rzuciła się w wir pracy, stawiając wszystko na jedną kartę. Tak jak kiedyś wszystkie swoje siły skupiła na rodzinie, tak teraz postanowiła spożytkować je prawie wyłącznie w firmie reklamowej. Co ważne, szybko okazało się, że projekty reklam Małgorzaty niemal bezbłędnie trafiały w gusta zamawiających i prawie zawsze okazywały się najlepsze, spośród tych, które przedstawiali pozostali pracownicy. Niektórzy szczerze zazdrościli jej trafnych pomysłów, którymi zadziwiała swojego szefa i zleceniodawców. Inni widzieli groźną dla nich konkurencję i po trochu jej się obawiali.
Na szczęście dla niej, szef potrafił docenić jej talent i polubił zarazem. Pracowita i bezkonfliktowa, stała się cennym nabytkiem w firmie, co przekładało się bezpośrednio na jej pensję i prestiż. Nie minął jeszcze rok, od kiedy zaczęła pracę w agencji, a już świętowała swój drugi awans. I jak to zwykle bywa w takich okolicznościach, szła za tym kolejna podwyżka pensji. Małgorzata triumfowała.
Wreszcie poczuła się dowartościowana i śmiało mogła powiedzieć o sobie, że jest naprawdę szczęśliwa. Swoim sukcesem nie omieszkała pochwalić się przed przyjaciółką Ewą.
- Ewka, czy ty możesz sobie wyobrazić coś takiego? Doścignęłam mojego męża! – Cieszyła się po stokroć, chwaląc się przed swoją najlepszą przyjaciółką i jednocześnie koleżanką z pracy. – Teraz będę zarabiała dokładnie tyle, ile on! – aż zacierała ręce.
- Jeśli będziesz w takim tempie awansować jak dotąd, to niedługo twój własny mąż do pięt nie będzie ci sięgał – wtrąciła swoje Ewka, trochę z niej żartując.
- E tam. To nie o to chodzi. Dla mnie ważne jest, żeby udowodnić mu, że jestem tyle samo warta, co on.
- Jak to? – dziwiła się Ewka. – Przecież to oczywiste.
- Niestety, nie dla niego. W sumie nie jest złym mężem, ale wiesz, jak to jest. Stale gdzieś między wierszami dawał mi do zrozumienia, że skoro nie zarabiam konkretnych pieniędzy, to nie mogę się z nim równać. Niby żartem, niby delikatnie, ale jednak… A to boli. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Ty nie masz męża, więc być może trudno ci to zrozumieć, ale uwierz mi, naprawdę tak jest.
- Rzeczywiście, trudno to zrozumieć. Przecież wartość twojej pracy w domu z pewnością jest równa jego pensji, że nie wspomnę o opiece nad dziećmi przez te wszystkie lata. A gdyby tak dobrze policzyć, to może i więcej? – dziwiła się Ewka.
Małgorzata sama kiedyś się nad tym zastanawiała. Niejeden raz robiła rachunek w swoich myślach, próbując realnie wycenić pracę gospodyni domowej i zarazem opiekunki do dzieci. Bilans tych wyliczeń nie pozostawiał cienia wątpliwości, że jej mąż w tym rankingu wypadał raczej blado, ale nigdy nie odważyła się mu o tym powiedzieć. Przez zwykły szacunek, którego wymagało ich wspólne małżeńskie życie.
- No niby tak – westchnęła w rozmowie z koleżanką. - Mężczyźni zapewne doskonale zdają sobie z tego sprawę, ale na ogół nie przyjmują tego do wiadomości. W większości przypadków mogłoby się wtedy okazać, że określenie, że to oni są głową rodziny i panami tego świata, nijak nie przystoi do rzeczywistości.
Małgorzata nie zamierzała jednak dłużej poświęcać czasu od dawna nękającym ją przeświadczeniu co do tego, że na tym ziemskim padole kobiety więcej muszą pracować i dużo więcej znosić niedogodności. Teraz swoją pracą i kolejnym awansem mogła wreszcie, nie tylko zrealizować swoje marzenia, ale też wiele udowodnić sobie i innym, zwłaszcza Mikołajowi. I to był powód, z którego cieszyła się najbardziej, z szansy, którą dostała, a której nie zmarnowała.
Tego dnia wróciła do domu uszczęśliwiona. Kolejny awans koniecznie musiała uczcić. Pod nieobecność męża, który z pracy wracał nieco później, przygotowała wykwintną kolację z szampanem. Stawiając na stole ulubione potrawy Mikołaja, obmyślała sposób, w jaki mu to zakomunikuje. Miała w sobie teraz tyle zapału i energii. Z pozoru wydawać by się mogło, że niejako przeczy to jej metryce i, że raczej powinno być odwrotnie. Jednakże radość z tego, że coś się w życiu człowiekowi udaje, potrafi sprawić cuda. Tryskała wprost szczęściem i gdyby nie jej pięćdziesiąt parę lat, śmiało można by powiedzieć, że miała w sobie młodzieńczą werwą.
Niecodzienną radość Małgorzaty trochę zakłóciła świadomość, że wskazówki zegara spieszyły się niemiłosiernie, a oczekiwany mąż jakoś nie pojawiał się w domu. Martwić zaczęła ją też kolejny raz odgrzewana pieczeń. Kiedy się wreszcie zjawił, było już bardzo późno. W dodatku nie był w najlepszym humorze. Zauważyła to już od progu, gdy cisnął płaszczem w kąt przedpokoju, zamiast powiesić go na wieszaku.
- Co się stało? Zaczęłam się już denerwować. Długo cię nie było – zagadnęła.
- I co z tego? Myślałem, że ty dzisiaj też wrócisz później – odpowiedział niezbyt miło, co nieco ją zirytowało.
- Dlaczego miałabym wrócić później? – spytała zaskoczona. – Gdyby tak było, nie omieszkałabym cię  o tym uprzedzić.
Na wyjaśnienia ze strony męża nie musiała długo czekać.
- Ewka do mnie telefonowała – usłyszała na wstępie. - Powiedziała mi o twoim awansie. Sugerowała nawet, żebym ci kupił kwiaty z tej okazji.
Kolejny raz zrobiła zdziwioną minę. Nie przypominała sobie, by kogokolwiek o to prosiła, zwłaszcza Ewę. Wspomniała przed nią o niespodziance, jaką chciała zgotować mężowi. W tej sytuacji byłoby to zwykłą nielojalnością z jej strony, na którą dotąd raczej nie miała powodów narzekać. Gotowa była jednak wybaczyć jej dzisiaj niemal wszystko. Taki dzień jak ten nie zdarza się zbyt często, więc postanowiła go sobie nie psuć i nie przejmować się zbyt długim jęzorem koleżanki z pracy. Spojrzała tylko ukradkiem na nieco skwaszoną minę małżonka, sądząc, że jest ona wynikiem zapewne jakichś stresów w jego firmie. Nawet przemknęło jej przez myśl, żeby do niego podbiec i serdecznie przytulić. Być może w ten sposób byłaby w stanie jakoś poprawić mu humor, a jeśli nawet nie, to przynajmniej okazać mu swoje współczucie. Zawahała się jednak na moment. Skoro już wiedział o jej awansie, to czy nie powinien, jak sugerowała Ewka, stać teraz przed nią z wielkim bukietem kwiatów? Małgorzata nie dostrzegła jednak w jego ręku żadnych kwiatów, a tym bardziej zadowolenia na twarzy. Ostentacyjnie zdjął tylko buty i nie pytając o nic więcej, pomaszerował wprost do pokoju. Gdy tylko przekroczył jego próg, niemal natychmiast rozległo się głośne, pełne sarkazmu przekomarzanie
- O, widzę, że przyszedłem za wcześnie! Spodziewasz się gości? – spytał nieco ironicznie, zauważywszy odświętnie nakryty stół.
- No co ty? To dla nas przygotowałam kolację… Uznałam, że jest ku temu okazja.
- Niepotrzebnie, jadłem już na mieście – odburknął i zdejmując krawat, usiadł niedbale na kanapie, po czym uznał za stosowne zrelaksować się na dobre, kładąc się na niej na wznak.
- To zjemy trochę później. Może niedługo zgłodniejesz i…
Starała się być miła, choć przychodziło jej to z trudem. Nie spodziewała się takiego obrotu sprawy. Jego maniery czasem przedstawiały wiele do życzenia, ale na aż taką ignorancję z jego strony sobie nie zasłużyła.
- Sama zjedz. Nie będę jadł - usłyszała niemal w tej samej minucie.
- Czy coś się stało? Jesteś jakiś nie w sosie. Może źle się czujesz? – dopytywała się Małgorzata, czując instynktownie, że coś jest nie tak.
Nie dowiedziała się jednak niczego konkretnego. Na każde pytanie odburkiwał coś pod nosem, zwykle unikając sensownej odpowiedzi, albo kierując rozmowę na całkiem inne tory. Ostatecznie dał się uprosić i wypił lampkę szampana, ale to było wszystko, na co w tym dniu mogła liczyć. Nawet nie pogratulował jej awansu.
A potem był kolejny dzień i kolejny. Jeden podobny do drugiego. Ale wszystkie charakteryzował wymowny chłód, z jakim odnosił się do swojej żony. W końcu i jej z czasem się udzielił. Zaczęła odpłacać mu tym samym. Oboje późno wracali z pracy, a po powrocie prawie nie zauważali się nawzajem. Sprawiali wrażenie dwojga obcych sobie ludzi, którym z jakichś niezrozumiałych powodów przyszło mieszkać pod jednym dachem, pod którym to było na tyle sporo miejsca, że całymi tygodniami trudno było na siebie wpaść.
Małgorzata nie rozumiała zachowania męża i była na niego zła. On też się złościł, tyle że zły był z innego powodu. Skrzętnie jednak ukrywał powód swojego, takiego, a nie innego zachowania. Przez cały ten czas starał się traktować ją wyłącznie przedmiotowo. Jak coś, co było w tym mieszkaniu od zawsze i z konieczności musi w nim pozostać. Jak kupiony przed laty mebel, albo obraz zawieszony na ścianie, na który kiedyś wydał niemałe pieniądze. Tymczasem Małgorzata nie chcąc go urazić, ani tym bardziej dostarczyć mu powodów do złości, i co gorsza nagłego wybuchu awantury, od której, jak jej się wydawało, dzieliła ich tylko cienka niewidzialna nić, starała się schodzić mu z drogi. Nie było to rozsądne, bo w ten sposób mąż Małgorzaty utwierdzał się w przekonaniu, że nie pełni już w tej rodzinie pierwszoplanowej roli, a ona z każdym dniem nabierała coraz to większej pewności, że nic dla niego nie znaczy.
Nieroztropne zachowanie obojga zaowocowało w końcu tym, że coraz niechętnie wracali do swojego własnego domu. Zwłaszcza Małgorzata pracowała coraz więcej i coraz dłużej. Nie cieszył ją powrót do domu, w którym nie znajdowała zrozumienia, słów zachęty, współczucia, nie wspominając już o podziwie dla odnoszonych sukcesów, który słusznie jej się należał. Wobec męża nabierała coraz to większego dystansu. Odnosiła wrażenie, że stało się coś dziwnego. Przypominał jej teraz zaprogramowanego robota, którego nagle ktoś pozbawił wszelkich ludzkich uczuć. W dodatku stale był jakby nieobecny, myślami daleko stąd. Irytowało ją zachowanie Mikołaja, ale nie mogła nic zrobić.  Mogła tylko przyglądać mu się codziennie, jak wkłada na siebie ubranie, je, myje się, ogląda telewizor, czyta gazetę, kładzie się spać. I tak w koło Macieju. Nie zadała sobie jednak trudu, żeby  nawiązać z nim jakiś sensowny dialog, spróbować wyjaśnić parę spraw. Być może wiele by to zmieniło, ale skupiona na własnych odczuciach, rozżaleniu i rozczarowaniu, które skutecznie przesłoniło jej wszystko inne, nie próbowała nawet cokolwiek zrobić w tej sprawie. Jedyne nieodparte wyjaśnienie tej całej sytuacji, jakie podsuwały jej własne rozmyślania, sprowadzały się do odkrycia, że Mikołaj ma do niej jakiś ukryty żal. Swoją ignorancją, jakby chciał ją za coś ukarać. Wciąż tylko nie rozumiała, a może nie chciała zrozumieć, czemu to zawdzięcza. Czasem, w chwili gorszego samopoczucia, albo wtedy, kiedy nie mogła opędzić się przed natrętnymi myślami, żaliła się przed Ewką.
- Przecież staram się jak mogę. Odkąd pracuję, żyje nam się nieźle. Na wszystko teraz nas stać. Chcę mu pomóc w utrzymaniu domu. Dlaczego on tego nie rozumie? – pytała nieraz przyjaciółkę.
- Może jest zazdrosny o twoją pracę? O to, że zarabiasz więcej od niego? – sugerowała Ewka niemal od początku.
Małgorzata nie dopuszczała jednak do siebie takich myśli. Bywało, że zastanawiała się i nad taką ewentualnością, ale wydawało jej się to niedorzeczne.
- Daj spokój! Jak można być zazdrosnym o to, że żona przynosi do domu pieniądze? Powinien się z tego cieszyć, a nie odwrotnie. – Zdenerwowała się Małgorzata, kiedy przyjaciółka zdobyła się na odwagę nazwać jasno po imieniu to, czego za nic nie chciała przyjąć do wiadomości.
- Może i powinien, ale myślę, że jemu właśnie o to chodzi – obstawała przy swoim Ewa.
Argumenty przyjaciółki jednak do niej nie przemawiały. Przecież niczego im nie brakowało. Wreszcie osiągnęła pełnię szczęścia, a jej własny mąż zamiast cieszyć się razem z nią, był po prostu zły. To trochę tak, jakby był złościł się za to, że jej się poszczęściło.   
- Cieszyłam się zawsze każdym jego najmniejszym sukcesem. A on tak mi się odpłaca? - słowa Małgorzaty przepełniała gorycz.
- Na twoim miejscu porozmawiałabym z nim szczerze i powiedziała mu, co ci leży na sercu. To jedyne rozsądne wyjście. Nie możecie tkwić w tym w nieskończoność, bo tak nie rozwiążecie swoich problemów.
- Był taki czas, że próbowałam, ale z marszu zbył mnie. Odpuściłam więc, a kiedy ponownie chciałam do tego wrócić odpowiadał półsłówkami, zwykle w stylu: Nie teraz, nie mam czasu, wrócimy do tego kiedy indziej. No, a potem przeszła mi na to ochota.

Sytuacja Małgorzaty nie przedstawiała się różowo, a Ewa bynajmniej nie była w stanie lub być może nie chciała jej pomóc. Sama musiała rozwiązać swój problem, choć wydawało jej się, że wyczerpała już swoje możliwości. Nie mniej jednak, jak zasugerowała przyjaciółka, trzeba było próbować do skutku. A nuż kiedyś, w przypływie lepszego humoru mąż zechce jednak, nie tylko z nią porozmawiać, ale może spróbuje coś z tym zrobić i zmieni swoje zachowanie.
W końcu postanowiła spróbować kolejny raz. Niestety, trochę niefortunnie wybrała moment, bo Mikołaj tego dnia był podwójnie zły, a właściwie można powiedzieć wściekły, o czym niestety nie wiedziała. Zauważyła to dopiero, kiedy już padły pierwsze słowa, zwłaszcza te z ust Małgorzaty. Ofuknął ją, zanim na dobre wypowiedziała do końca pierwsze zdanie.
- Coś się stało? Zupełnie cię nie poznaję – dopytywała się Małgorzata, kiedy rozzłościł się z byle powodu. A takim powodem była filiżanka z kawą, którą postawił na stole, a która zostawiła na obrusie ślad po kawie. Zwykle mu to nie przeszkadzało. A potem upadająca łyżeczka na podłogę. Pod adresem nieszczęsnej łyżeczki poleciało tyle przekleństw, że omal nie zwiędły jej uszy. Dotąd tak się nie zachowywał. Trochę ją to przeraziło.
- Stało, nie stało – odburknął. – Też byś się wściekała.
- Ale, o co chodzi? – dopytywała się.
- W firmie będą zwolnienia. Jak myślisz, od kogo zaczną? – Wypalił prosto z mostu, kompletnie ignorując prośbę małżonki, by porozmawiać na wiadomy temat i wyjaśnić nieporozumienia.
- Nie wiem, ale ty pracujesz tam już tyle lat. Niewiele zostało ci do emerytury… - odparła.
- No właśnie! Ty też uważasz, że jestem już stary dziad i najlepiej byłoby, gdybym zszedł wreszcie z tego świata i zrobił miejsce innym?
- Co ty pleciesz? Wcale tak nie powiedziałam. Nie przyszłoby mi to nawet na myśl…
- Akurat! Wszyscy jesteście tacy sami! – grzmiał na żonę zupełnie bez powodu.
- Jeszcze nic nie jest przesądzone. Nie powinieneś martwić się na zapas. A gdyby nawet, to nie jesteśmy w najgorszej sytuacji. Bez problemu wyżyjemy z mojej pensji - próbowała go pocieszyć, tyle że mąż akurat całkiem opatcznie zrozumiał jej słowa.
Nieopatrzne napomknienie o swojej pensji, ugodziło go jeszcze bardziej. Męskie ego, które teraz odezwało się ze zdwojoną siłą, wydawać by się mogło, niemal rozpętało burzę.
- Twojej! Twojej! Stale tylko ta twoja praca i twoja pensja! – ciskał się, choć Małgorzata pierwszy raz o tym wspomniała.
- Myślisz, że ja nie wiem, dlaczego tak szybko awansowałaś? A co? Może nie przespałaś się ze swoim szefem? Żadna kobieta tak szybko nie awansuje! Zwłaszcza w twoim wieku! Już ja wiem, jak kobiety to załatwiają! – Krzyczał donośnym głosem, posądzając ją o najgorsze rzeczy, czego kompletnie się nie spodziewała.
Przez myśl jej nie przeszło, że może w ogóle tak myśleć, a co gorsza stawiać bezpodstawne zarzuty. Zrobiło jej się niewymownie przykro. Wieczorem wylała w poduszkę morze łez, w którym chciała utopić swój żal, ale to nie ukoiło nerwów, choć zwykle w jakimś tam stopniu rozładowywało stres. Teraz tylko go spotęgowało. Po awanturze, która wreszcie uzewnętrzniła to, co od dawna leżało mu na sercu, była już niemal pewna, że zmianę w zachowaniu męża należy przypisać wyłącznie zazdrości, która nim powodowała. Miała jasność, że nijak nie potrafił pogodzić się z tym, że to nie jemu, a właśnie jej lepiej się wiedzie w pracy zawodowej. Nadal jednak nie mogła tego pojąć. Zazdrościł jej kolejnych sukcesów i awansów, zupełnie, jakby te rzeczy były zarezerwowane wyłącznie dla niego. W dodatku nie zrobiła przecież niczego złego. Nic, o co ją podejrzewał. Na wszystko zapracowała sobie wyłącznie swoimi rękami i wysiłkiem umysłu. Mogła pogodzić się na dobrą sprawę z tym, że nie doczeka się słowa uznania z jego strony, ale za nic nie mogła pozwolić sobie na tak okrutne posądzenia.

Mijały kolejne tygodnie i miesiące. Ostatecznie Mikołaj nie utracił swojego zajęcia. Małgorzata nadal cieszyła się uznaniem w pracy i święciła kolejne sukcesy. Nie zamierzała z niczego rezygnować, tylko dlatego, żeby jej zazdrosny mąż mógł spać spokojnie. Uważała, że skoro jest zazdrosny, to jego problem i powinien coś z tym zrobić. Niestety, jego chorobliwa zazdrość o sukcesy żony zaczęła przybierać na sile. Na tyle mocno, że wyzwoliła w nim uczucie zemsty za to, że to ona teraz okazała się lepsza od niego i zarabiała więcej pieniędzy. Małgorzata długo nie wiedziała, co się święci. Aż nadszedł wreszcie ten dzień, kiedy po nitce do kłębka dotarła do czegoś, co zmieniło jej życie w koszmar.
Któregoś dnia nieoczekiwanie szef firmy, w której pracowała, wezwał ją do siebie.
- Moja droga, mam dla ciebie pewną propozycję – oznajmił Małgorzacie. – Muszę wyjechać z kraju na jakiś czas. Moje zdrowie wymaga podreperowania. Zresztą, nie będę owijał w bawełnę – zdecydował się powiedzieć jej wszystko wprost. - Będę miał operację za granicą. To nie jest jakaś bardzo poważna choroba, ale wiesz, tam mają lepszy sprzęt i opieka medyczna nie umywa się do naszej – tłumaczył. – Jestem bardzo zadowolony z twojej pracy i chciałbym, żebyś na ten czas mnie zastąpiła. Potraktuj to jako awans. Jeśli poradzisz sobie jak trzeba, obiecuję ci na stałe etat mojego zastępcy. Wybrałem właśnie ciebie, głównie ze względu na twoje umiejętności, ale nie ukrywam, że twój wiek też nie jest tu bez znaczenia. Co prawda kobietom nie liczy się lat i proszę cię, nie gniewaj się za to na mnie. Chcę jedynie dać ci do zrozumienia, że z kimś młodszym to całe niesforne towarzystwo nie będzie się liczyć. A zauważyłem, że przed tobą wszyscy w firmie mają respekt – przedstawił jej wszystko na tyle jasno, że nie mogło być cienia wątpliwości.
Miała jasność, znów awansowała. Niemal w tym samym momencie przyszło jej na myśl, że to będzie kolejny gwóźdź do trumny w jej stosunkach z mężem. W tej sytuacji zdecydowała się nic mu o tym nie mówić, przynajmniej nie od razu. Niestety, nie wiedziała, że on i tak był zawsze na bieżąco. Nie wiedziała też, kto jest jego wiernym informatorem, aż do czasu, kiedy pewnego dnia zdążając na pocztę, zupełnie przypadkowo zobaczyła na mieście Mikołaja razem z Ewką.
Postanowiła dyskretnie pójść za nimi. I wtedy odkryła coś, co wstrząsnęło nią do głębi. Mikołaj i Ewka mieli romans. Przyuważyła, jak znikli za drzwiami jednego z hoteli, a potem opuścili go po dwóch godzinach.  Wróciła do pracy i choć jej serce przepełnione było bólem, postanowiła nie zdradzać się od razu ze swoim odkryciem. Nie wytrzymała jednak długo. Następnego dnia spytała o to Ewkę wprost.
- Mówiłaś, że nie interesują cię łysi i otyli mężczyźni w wieku twojego ojca?
- Bo nie interesują – odparła Ewka nie rozumiejąc, do czego zmierza.
- Poza moim mężem?
- Twój mąż tym bardziej mnie nie interesuje – skłamała.
- Widziałam was wczoraj przed hotelem. I nie mów mi, że byliście na kawie w hotelowej restauracji, bo was tam nie było. Sprawdziłam. Pokój numer 12, tak? – wypaliła nie oszczędzając jej.
Ewka z trudem przełknęła ślinę w gardle i popatrzyła na nią osłupiałymi ze zdziwienia oczami. Ale nie zamierzała się przed nią kajać. Przeciwnie, jej buńczuczna postawa zadziwiła Małgorzatę.
- Przecież i tak nie masz dla niego czasu. Dla ciebie liczy się tylko praca i kolejne awanse – odparła drwiąc z niej.
- Wiesz, że to nieprawda! A gdyby nawet, to musiałaś dobrać się akurat do mojego męża? Młodszych i przystojniejszych nie ma? A może na ciebie nie lecą?
- Daj spokój! Zrobiłam to wyłącznie ze złości na ciebie! – Ewka zaczęła coraz bardziej podnosić głos. - A co ty myślisz, że tylko ty dobrze pracujesz w tej firmie? Tylko tobie należą się stale podwyżki i awanse? – złościła się Ewa.
Małgorzata słuchała jej w kompletnym zaskoczeniu. Nie dowierzała, że jej przyjaciółka mówi prawdę. Oznaczałoby to tylko jedno. Ona, podobnie jak jej mąż, też była zazdrosna o jej sukcesy w firmie. Tylko, dlaczego zabrała jej męża? Prościej było przecież podłożyć jej nogę w pracy. Nie przeczuwała jeszcze wtedy, że i o tym pomyślała. Małgorzata długo była nieświadoma, zanim odkryła, że oboje połączyli swoje siły. Tak naprawdę zrobili to wyłącznie z chęci zemsty na niej.
- I co, zwolnisz mnie teraz z pracy? – spytała kolejnego dnia Ewka, kiedy tylko Małgorzata przekroczyła próg biura.
- Nie ja jestem tu szefem, tylko go zastępuję. Nikogo nie będę zwalniać. Wróci Antoni, to sam zdecyduje. Oceni twoją pracę i twoje morale. Dowiesz się wtedy, ile jesteś warta - odparła szczerze Małgorzata. - Jeszcze tylko miesiąc został do jego powrotu – dodała.
Okazało się jednak, że miesiąc nagle skrócił się do dwóch dni. Jakież było zdziwienie, kiedy po dwóch dniach od rozmowy z Ewką, w drzwiach gabinetu ujrzała Antoniego.
- Już wróciłeś? A to niespodzianka! Cieszę się. Wydobrzałeś już? – Zasypywała go pytaniami na przywitanie, zaskoczona, podobnie jak cała reszta personelu.
- Jeszcze nie, ale doszły do mnie niepokojące wieści i postanowiłem skrócić swój pobyt za granicą.
- Jakie wieści? – dziwiła się Małgorzata.
- No, nie udawaj. Chodzi mi o twój proces w sądzie.
- Jaki proces? – wciąż nie mogła się nadziwić.
- Jak to? To ty jeszcze nic nie wiesz? Nie wiesz, że pracownicy firmy złożyli na ciebie skargę?
- Nie… - Małgorzata nie mogła przyjść do siebie po usłyszanej rewelacji.
- Skargę o mobbing, jakiego dopuszczasz się w firmie i działanie na szkodę firmy. Podobno zrezygnowałaś ostatnio z dwóch intratnych zleceń?
- Z niczego nie zrezygnowałam. Oni sami zrezygnowali… To znaczy wycofali się…
- Sprawdziłem to. Potwierdzili mi, że telefonowałaś do nich, informując ich, że nasza firma nie jest w stanie przyjąć tego zlecenia.
- To nieprawda!
- Ktoś jednak do nich zadzwonił – Antoni był oburzony.
- Ale nie ja! Uwierz mi! – niemal błagała.
Małgorzata bez trudu domyśliła się, kto za tym wszystkim stał. Jednak Antoni nie dał wiary jej tłumaczeniom. Widać Ewka była bardziej przekonywująca.
W kilka dni straciła jego zaufanie, intratną pracę i możliwość jakiejkolwiek perspektywy na przyszłość. Przyjaciele się od niej odwrócili. Nie dali wiary Małgorzacie, usiłującej oczyścić się od pomówień. Jej szybkie awanse były im solą w oku. Podejrzewali, że coś za tym musi się kryć. Że nie zawdzięcza je wyłącznie swoim zdolnościom i morderczej pracy. Zwykła ludzka zazdrość zataczała wokół niej coraz to większy krąg.
Nie potrafiła wybaczyć zdrady ani mężowi, ani Ewce, zwłaszcza, kiedy dowiedziała się, że to Mikołaj wpadł na pomysł z rzekomym mobbingiem i oddaniem sprawy do sądu. Zwyczajnie chciał jej dokopać. I udało mu się. A teraz nie miała pracy, a i dach nad głową też był niepewny. Wkrótce mogła i jego stracić. Jak nigdy dotąd mąż znów dawał jej do zrozumienia, że jest nikim, przez co sytuacja stawała się nie do wytrzymania. Bała się, że posunie się o wiele dalej i z czasem pokaże jej drzwi. Zdesperowana, nie czekając aż to nastąpi, sama postanowiła odejść. Któregoś dnia zabrała małą, czarną torebkę, dokumenty i trochę pieniędzy, które jeszcze dawniej schowała na czarną godzinę i postanowiła opuścić wspólny dom. Dom, w którym razem z mężem przeżyli tyle lat i wychowali dzieci. Włożyła na siebie ciepły płaszcz i buty, i nie oglądając się za siebie, bez słowa wyjaśnienia złapała za klamkę w drzwiach.
- Dokąd się wybierasz? – Spytał Mikołaj, który wiedziony jakimś dziwnym przeczuciem, pierwszy raz od wielu dni odezwał się do niej. Dotąd milczał jak zaklęty, przepojony nienawiścią do własnej żony.
Na chwilę przystanęła w na wpół otwartych drzwiach.
- Jeszcze nie wiem – odparła przybita do granic możliwości.
Jej smutek na twarzy był przerażający, podobnie jak to, czym niedawno uraczył ją własny mąż.
- Nie zabierasz bagaży? – pytał ironicznie.
- Tam, gdzie idę, nie będą mi potrzebne – odparła bez cienia wątpliwości.
- Pewnie! Wystarczy, że sczyściłaś nasze konto. Kupisz sobie nowe rzeczy.
- Nie wzięłam ani grosza. Udław się swoimi pieniędzmi! Swoją dumą i swoją chorą zazdrością też! – wykrzyczała mu na pożegnanie.
Po czym zamknęła za sobą drzwi. Szła wolno, nie zauważając niczego po drodze. Choć wiele w życiu przeszła, wciąż nie mogła nadziwić się, do czego potrafi pchnąć ludzi zwykła ludzka zazdrość.

Po kilku miesiącach przysłała mu widokówkę z krótką notką:
„Mieszkam pod mostem wśród bezdomnych, czasem na dworcach albo w parku. Nie jest to szczyt moich marzeń, ale panuje tu szczególna solidarność. Tu nikt nikomu niczego nie zazdrości, bo nie ma czego zazdrościć. Ale przynajmniej na nich zawsze mogę liczyć. Ty udowodniłeś mi, że na ciebie nie mogę. Nie szukaj mnie. I tak nie jesteś w stanie przeszukać wszystkich mostów i dworców w kraju. Zresztą, po co? A poza tym wcale się tego nie spodziewam. Tu mi jest lepiej niż jeszcze niedawno było z tobą”.  Małgorzata