Kochanie, mam cię gdzieś!
Udający się w stronę
zakrystii proboszcz parafii, a tuż za nim rząd kilku ministrantów, był wyraźnym
sygnałem do tego, że niedzielna msza św. dobiegła końca. Jeszcze tylko krótkie
przyklęknięcie, znak krzyża i Anna wraz z mężem, synem i teściową mogli
swobodnie opuścić kościół, udając się do samochodu stojącego na przykościelnym
parkingu. Zanim to jednak zrobiła, zdjęła swoją torebkę z maleńkiego wieszaczka
umieszczonego na wprost jej kolan w ławce przed nią, a potem spojrzała w bok,
gdzie powinien znajdować się jej mąż. Jak zawsze siadywał obok w tej samej
ławce. Jednakże miejsce koło niej było już puste. Anna nie była tym faktem
jakoś szczególnie zaskoczona. Zawsze gdzieś mu się spieszyło. Teraz też. Zapewne
wyszedł w momencie, kiedy sięgała po torebkę i na moment odwróciła głowę w inną
stronę.
Często tak się zachowywał, sprawiając przy tym wrażenie, jakby czekał na koniec
mszy św. z nieukrywaną tęsknotą. Bywało że znikał z kościoła wcześniej niż
pozostali parafianie, nieraz sporo przed tym, zanim ksiądz zdążył udać się do
zakrystii. Zwyczajowo ponaglał przy tym do wyjścia syna, najczęściej siedzącego
na obrzeżu ławki, który tym samym skutecznie mu w tym przeszkadzał,
uniemożliwiając wcześniejsze wyjście.
Anna nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego stale gdzieś mu się spieszy,
zwłaszcza, kiedy jest niedziela, dzień wolny od pracy i od jakichkolwiek innych
niecierpiących zwłoki spraw. Tak jak i tego dnia. Na dobrą sprawę nie miał nic
do roboty.
Zanim Anna opuściła kościół wraz z tłumem osób, mąż zdołał już w międzyczasie usadowić
się we wnętrzu samochodu i czekając przy włączonym silniku niecierpliwił się.
Zwykle wtedy, przewidując z góry jego reakcję, przyśpieszała kroku, próbując
zachować spokój, choć niewątpliwie było to trudne. Będąc jeszcze na schodach
prowadzących do kościoła, już z daleka mogła dostrzec, jak tradycyjnie macha do
niej ręką przez opuszczoną szybę samochodu i pokazuje na zegarek na swojej
ręce.
Popędzana w ten sposób, całkiem niepotrzebnie denerwowała się. W dodatku, zanim
ostatecznie dotarła na miejsce, lawirując pomiędzy tłumkiem wychodzących z
kościoła wiernych, upłynęło trochę czasu. Głównie na poszukiwaniu wzrokiem
teściowej, która starym zwyczajem przekornie siadywała w innej stronie
kościoła. Dlaczego w odległej części kościoła, a nie razem z nimi, trudno było
zrozumieć. Zupełnie, jakby miejsce koło jej syna i jego rodziny było gorsze od
tego, które sama wybierała.
Zachowanie teściowej było co najmniej niezrozumiałe, ale spytana kiedyś o powód
takiego, a nie innego wyboru miejsca w kościele, uśmiechnęła się tylko drwiąco
pod nosem, ignorując pytanie. Była już stara, miała swoje fanaberie i do
pewnych rzeczy reszta rodziny po prostu zdążyła się przyzwyczaić.
Podeszły wiek teściowej był też powodem, że pojawiły się u niej kłopoty z
chodzeniem. Toteż synowa zwykle pomagała zejść jej po schodach, służąc swoją
ręką, by mogła się na niej oprzeć. W przeciwieństwie do jej syna, jej akurat
nigdy się nie spieszyło.
Chodziła bardzo powoli i podpierając się laską. Śledziła każdy centymetr drogi
pod stopami, by przez nieuwagę nie potknąć się o jakiś wystający kamyk albo
konar drzewa. I choćby tylko z tego powodu należało mieć na nią szczególne
baczenie. Ale takimi sprawami jej syn nie miał zwyczaju zawracać sobie głowy.
Zresztą po co, skoro jego matką równie dobrze mogła zająć się żona, albo
ktokolwiek inny z uczestników niedzielnej mszy. Ktoś, kto w tym samym momencie
opuszczał kościół. Nawet całkiem obca, przygodna osoba. Sprawiał wrażenie,
jakby on stworzony był wyłącznie do wyższych celów, a nie do jakichś
przyziemnych, małoznaczących spraw. Nic, żadnej litości ani cienia współczucia,
jakby nie było, do własnej rodzicielki.
Mało obchodziła go matka, a tym bardziej żona, nie wspominając już o zwykłej
ludzkiej grzeczności. W jego życiu wszystko kręciło się wokół własnego ja.
Tymczasem upłynęło parę dobrych chwil, nim wreszcie Anna dostrzegła teściową w
tłumie osób. Natychmiast podeszła do niej, jak zwykle służąc swoim ramieniem, na
którym mogła się wesprzeć, a z którego ona nie omieszkała skorzystać. Bez pomocy
Anny z pewnością by sobie nie poradziła. Na parę minut z konieczności Anna
musiała zamienić się w holownika. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu,
bowiem, gdy tylko teściowa poczuła w niej oparcie, na jej wątłym ramieniu uwiesiła
cały swój ciężar ciała, pozwalając synowej dźwigać swój nadmiar kilogramów. A
trochę tego było. Z pewnością koło setki. Niestety, teściowa nie należała do
osób, które miały zwyczaj przejmować się swoim wyglądem i dbać o odpowiednią
dietę. Chorobliwe objadanie się uzewnętrzniało się więc w postaci sporej
otyłości, a co za tym idzie licznych zwyrodnień kości, które przez całe życie
musiały zmagać się z udźwignięciem zbyt wielu kilogramów, w efekcie czego na starość skutecznie
utrudniały jej życie.
Gdy więc obie z synową dotarły wreszcie do samochodu, upłynęło trochę czasu. W
tym czasie Jerzy osiągnął już apogeum zdenerwowania, które wyrażał głośnym
niezadowoleniem, strofując kobiety. Równie poirytowana całym zajściem jego żona
pomogła usadzić się teściowej na tylnym siedzeniu, sama zaś próbowała zająć
miejsce obok małżonka. Wymagało to jednakże niezwykłej ekwilibrystyki. Nim
zdążyła umieścić zaledwie jedną nogę w samochodzie, niemal w tym samym momencie,
kiedy próbowała z drugą nogą zrobić to samo, mąż ruszył z miejsca. Nie czekając
aż zamknie drzwiczki i zapnie pasy bezpieczeństwa pognał przed siebie z piskiem
opon, po drodze rozpędzając samochód niemal do prędkości 120 km na godzinę.
- Dlaczego tak pędzisz? – spytała Anna, denerwując się niepotrzebnym szaleńczym
pośpiechem. – W dodatku tu jest pięćdziesiątka! Nie widzisz znaków?
- Przecież jest prosta droga! O co ci znowu chodzi? – oburzył się.
- O to, żeby wrócić do domu w jednym kawałku, cało i zdrowo.
- Co się może zdarzyć na prostej drodze? – Wściekał się coraz bardziej,
udowadniając jej, że skoro sama nie ma prawa jazdy, to o jeździe samochodem nie
ma bladego pojęcia i w ogóle nie powinna zabierać głosu w tej kwestii.
- No, baba! – Krzyknął w pewnej chwili, ale nie do Anny, tylko w stronę
kobiety, która prowadziła samochód tuż przed nim. Jego zdaniem zbyt wolno.
Wyminął ją ostrym łukiem. W trakcie jazdy podobnych przypadków było jeszcze
kilka.
Zanim dotarli do domu, kilkakrotnie ostro hamował. Na tyle mocno, że, gdyby nie
pasy bezpieczeństwa, bez wątpienia Anna wpadłaby na przednią szybę. Ale Jerzy
nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Nigdy się nią zbytnio nie przejmował, a
kiedy z wiekiem stała się coraz mniej sprawna i coraz mniej urodziwa, zupełnie
jakby przestał ją zauważać.
Wyjątek stanowiła sytuacja, kiedy zbliżała się pora posiłków. Wtedy natychmiast
przypominał sobie o tym, że przecież jest żonaty i do tak przyziemnych spraw ma
w domu kobietę. Niecierpliwił się przy tym ogromnie, popędzając ją stale. Najmniejsza
myśl o jedzeniu natychmiast wywoływała bowiem u niego niewyobrażalne wprost
uczucie głodu. Anna zdawała sobie sprawę z tego, że takie zachowanie małżonka
jest wynikiem wieloletniego uzależnienia od jedzenia. Być może nawet pewnego
rodzaju bulimii, od której jednakże małżonek odżegnywał się ze wszystkich sił.
Za nic nie chciał nazwać tego po imieniu. Na dodatek była to chyba przypadłość
rodzinna. Nieustające objadanie się odziedziczył zapewne po mamusi, która
zachowywała się podobnie.
Bywało, że współczuła mu z tego powodu, to znów irytowała się niebywale. Przez
jego nadmierne obżarstwo większość swojego życia spędzała w kuchni przy garach.
Buntując się niejednokrotnie, usiłując po prostu gotować mniej lub nie gotować
wcale i tak niczego nie była w stanie osiągnąć. W takich przypadkach usiłował
udowadniać wszystkim wokół, że poradzi sobie sam i próbował sam zająć się
gotowaniem. Efektem tego była jeszcze większa sterta brudnych naczyń do umycia,
poplamiona podłoga, a nawet ściany w kuchni. Już dawno zauważyła, że nie robił
tego bynajmniej nieumyślnie, a wręcz celowo. W ten sposób chciał pokazać, kto
tu rządzi i kim tak naprawdę dla niego jest. Praczką i sprzątaczką.
Chorobliwe obżarstwo Jerzego było poważnym problemem, nad którym bynajmniej nie
chciał się pochylić. Żadne sugestie i prośby w tym temacie nie przynosiły
skutku. Nawet te, że przejada niemal wszystkie pieniądze. Z tego też powodu
rodzinie nie wystarczało na zapłacenie wielu rachunków, nie wspominając już o
bieżących naprawach w domu itd. Czasem zachowywał się jak alkoholik. Z tą
różnicą, że alkoholicy zwykle mawiają, iż „piją za swoje”, Jerzy zaś, że „je za
swoje”. W zasadzie na pierwszym planie był zawsze jego ogromny brzuch, w którym
mieściły się tony jedzenia. Z czasem stał się taki wielki, że zaczął
przysłaniać mu wszystko inne. I właściwie tylko jego dopuszczał do głosu.
Ale teraz nawet jego brzuch zszedł na dalszy plan. Głowę zaprzątniętą miał samochodowym
radiem. Za każdym razem wracając samochodem z kościoła, tradycyjnie włączał go
na cały regulator. Na tyle głośno, że Anna nie słyszała samej siebie. Nie
pomagały prośby jej i syna, żeby je ściszył. Zwyczajowo się oburzał, albo nie reagował
wcale, udowadniając wszystkim wokół, że ma ich gdzieś.
- Powinnaś iść do lekarza! Ty masz coś ze słuchem! – Wrzeszczał na nią, kiedy
nie mogąc znieść hałaśliwej muzyki, dłońmi zatykała uszy. – Przecież to leci
normalnie!
Potem jeszcze dwukrotnie ostro przyhamował. Za drugim razem nie wytrzymała.
- Zatrzymaj auto! Muszę wysiąść – błagała trzymając usta w dłoni. Ostre zakręty
i ciągłe nagłe hamowania sprawiły, że zrobiło jej się niedobrze.
Nie od razu dał się uprosić. Aż pociemniało jej w oczach, kiedy blada jak
ściana stanęła wreszcie koło samochodu. Tymczasem małżonek pokrzykiwał, jak
zawsze zniecierpliwiony.
- Masz zamiar tu nocować?! – denerwował się już po dwóch minutach. - Przecież
tu jest zakaz zatrzymywania się! – krzyczał.
- Zwykle ci to nie przeszkadza – wtrąciła, kiedy przywołana do porządku przez
bezdusznego męża, niemal na siłę usiadła ponownie w samochodzie.
Odetchnęła z ulgą, kiedy znaleźli się przed domem, ale tylko na chwilę. Na tym
bowiem pretensje względem Anny się nie kończyły.
- Musisz coś zrobić z tym twoim wrażliwym żołądkiem – w międzyczasie napomknęła
ją teściowa, usiłując wygramolić się z auta.
Szło jej to z trudem, ale syn jak zwykle nie zamierzał przyjść jej z pomocą.
Nie miał tego w zwyczaju. Zero szacunku. A zresztą, może to jej wina? Może nie
nauczyła swojego synalka, jak powinien odnosić się do rodziców i swojej
rodziny? Tak! Z pewnością jej wina, bo, gdyby wpoiła mu to za młodu, być może
teraz zachowywałby się inaczej. Być może…
Najbardziej jednak martwiło Annę i przerażało zarazem to, że i jej syn zaczynał
brać przykład ze swojego ojca.
Ledwo tylko Anna weszła do przedpokoju i usiłowała zrzucić buty, niemal w tej
samej sekundzie usłyszała:
- Napiłbym się kawy! W szklance oczywiście! – brzmiała komenda rzucona w jej kierunku
przez męża.
- A ja cappuccino. W moim kubku! – wtórował mu syn.
Na szczęście teściowa powędrowała wprost do swojego do domu, który stał po
sąsiedzku i przynajmniej na razie niczego się nie domagała.
- A może by tak raz na odmianę któryś z was przyrządził kawę? – spytała Anna.
Całkiem niepotrzebnie, bo z góry można było przewidzieć reakcję.
- My?! Przecież jest niedziela? Teraz mamy fraj! – usłyszała głos syna.
Przysłowiowy fraj mieli nie tylko w niedzielę i to od większości obowiązków, ale
polemizowanie w tym temacie było zbędne. Nic bowiem nie wnosiło do sprawy. Wszystko
zawsze wiedzieli lepiej od niej i do nich należało ostatnie zdanie. W tej
sytuacji szkoda było strzępić sobie język. Teraz, ledwo tylko przekroczyli próg
domu, niemal natychmiast obaj zajęli się swoimi sprawami. Starszy zniknął za
stertą krzyżówek, spoglądając równocześnie w telewizor, a młodszy przylgnął do
komputera. I tak było niemal stale, nie tylko w niedzielę. Gdyby mąż Anny nie
musiał pracować, a syn uczęszczać do szkoły, z pewnością nie robiliby nic
innego.
- Pamiętasz, że po południu jesteśmy zaproszeni na kawę do Maliniaków? – spytał
po chwili Jerzy. Oczywiście było to pytanie czysto retoryczne.
- Jakże mogłabym zapomnieć? Stale mi to przypominasz – zirytowała się Anna,
parająca się w tym czasie przygotowaniem obiadu.
- Zdążysz do piętnastej? – spytał ironicznie, choć była dopiero godzina
jedenasta.
- Naturalnie, że zdążę. Wprawdzie mój dzień pracy nawet w niedzielę kończy się
o piętnastej, ale muszę zdążyć. Chociaż przyznam, że marzę o tym, żeby choć na
chwilkę odpocząć po obiedzie…
Nie dokończyła, bo małżonek w połowie zdania włączył kolumny od domowego kina.
Wydobywający się z nich ryk był tak silny, że z powodzeniem zagłuszyłby alarm
przeciwlotniczy. Kompletnie zignorował to, co chciała mu powiedzieć. Zresztą,
nie tylko to.
Często zastanawiała się, dlaczego tak się dzieje. Co zrobiła, bądź może robi
nie tak jak powinna, że tak ją traktuje. Nawet wielokrotnie pytała go o to wprost,
ale jak dotąd nie udało jej się otrzymać żadnej konkretnej odpowiedzi. Ba,
nawet pokrętnej odpowiedzi. Po prostu zbywał ją, albo zażegnywał się, że ani
on, ani ona niczego złego nie robią, i nie wiedzieć czemu ciągle się czegoś
czepia.
Stale dawał jej do zrozumienia, że właściwie dla niego Anna jest nikim. W
każdym razie nikim ważnym, z kim należałoby się liczyć, nie wspominając już o
zwykłym szacunku. I mimo że poświęciła mu całe swoje życie i zrezygnowała ze
wszystkich swoich marzeń i życiowych planów, tylko dlatego, żeby jemu i dziecku
stworzyć jak najlepsze warunki do życia, wciąż tego nie zauważał. Był
wyjątkowym egocentrykiem, a właściwie egoistą.
Nawet, jeśli syn odnosił jakieś sukcesy, czy nawet odnosiła je sama żona, a
było ich niemało, miał zwyczaj chwalenia się wszystkim wokół niejako za nich. W
dodatku przypisywał sobie częściowo ich zasługi, dając innym do zrozumienia, że
gdyby nie on, a właściwie jego pieniądze, to żadne z nich nie osiągnęłoby
niczego.
Było dokładnie odwrotnie, ale tego nie przyjmował do wiadomości. W tej rodzinie
tylko jego praca przekładała się na pieniądze, a to pozwalało mu rządzić innymi
lub na odmianę wcale ich nie dostrzegać. Praca pozostałych członków rodziny w
jego oczach w ogóle się nie liczyła. Zmywanie garów, pranie, sprzątanie, to
przecież zajęcia niepłatne, więc o czym tu mówić. Gdyby ktoś spróbował to
wszystko przeliczyć na złotówki, mogłoby się okazać, że Anna zarabiała o wiele
więcej od niego. Do etatu gospodyni domowej dochodziły jeszcze pieniądze z prac
dorywczych, które czasami jej się trafiały. Jednakże w jego odczuciu nic to nie
znaczyło.
Ale teraz nie miała czasu, żeby zaprzątać tym swoje myśli. Pochłonął je bez
reszty inny problem. Pan i władca właśnie urządzał sobie „dyskotekę” we własnym
domu i nie zamierzał się nikim przejmować. Nawet tym, że obudził dziecko śpiące
w wózeczku tuż za płotem u sąsiadów. Nie wiadomo, jak długo by to trwało, gdyby
nie kury, które zmusiły go do natychmiastowej reakcji. Kilka niosek sąsiadki,
nie pytając o jego pozwolenie, bezprawnie wkroczyło na teren, a jakże, jego (!)
działki i zaczęło oskubywać kwiatki, które wcześniej wspólnie z żoną na niej
posadzili. W dodatku niesforne kury rozgrzebywały na boki dopiero co wypieloną
ziemię wokół nich.
- Sio! Wynocha! – Wrzeszczał, rzucając w nie kamieniami zabranymi z dróżki
wiodącej wprost do – jakże by inaczej – jego (!) domu.
Wokół zrobił się niezły harmider, co sprowokowało sąsiadkę do opuszczenia
swojej zatęchłej norki. Zaniepokojona o los kur, wytoczyła się z domu z butelką
piwa w jednej ręce i rocznym malcem w drugiej. Był to obrazek pożałowania
godny, ale ona, podobnie jak mąż Anny, kierowała się w życiu tymi samymi
zasadami. Dokładnie mówiąc, poza swoim nosem niczego więcej nie widziała. W
myśl zasady, że dwa takie same bieguny się odpychają, reakcja obojga była z
góry do przewidzenia. Trafiła kosa na kamień.
- Czego się na nie wydzierasz! Co ci takiego zrobiły?! – darła się
przekrzykując Jerzego.
- Jak to, co?! Zniszczyły moją pracę!
- Twoją?! Chyba twojej żony, palancie jeden! Kmiocie jebany!– kobieta uraczyła
go swoimi chamskimi złośliwościami.
- Pilnuj swoich kur, bo im nogi z d… powyrywam! – darł się wniebogłosy nie
przebierając w słowach.
- Sam sobie pilnuj! To twoja działka, a jak ci się nie podoba, to sobie ogródź!
Już dawno powinieneś postawić płot!
Słowna przepychanka trwała jakiś czas i była na tyle głośna, że okoliczni
sąsiedzi wylegli przed swoje domy, z zaciekawieniem przysłuchując się, jak
obrzucają się wyzwiskami i grożą sobie nawzajem. W dodatku oboje byli głęboko
przeświadczeni, że kiedy zaczyna się jakaś sąsiedzka kłótnia, to grzechem
byłoby, żeby tak od razu odpuścić. Niby dlaczego? Przecież to doskonała okazja,
żeby dać nerwom i sobie trochę pofolgować.
Ponadto mąż naszej bohaterki zawsze obstawał przy tym, iż byłby zwykłym
głupcem, gdyby pozwolił na to, żeby ktoś inny udowadniał mu swoje racje. Racja
zawsze przecież była po jego stronie. Tylko on miał na nią monopol.
Była to zasada numer jeden z tych, którymi kierował się w życiu Jerzy. Jego na
wierzchu albo wojna! W tym konkretnym przypadku okazało się, że jednak wojna.
Tyle że z innym sąsiadem. W międzyczasie wredna sąsiadka znikła za drzwiami
swojego domostwa.
- Co za ignorantka jedna! Co za małpa! – pokrzykiwał Annie nad uszami, kiedy ta
drżącymi ze zdenerwowania rękami, próbowała obrać ze skórki ogórki na mizerię.
- Ja sobie mam ogrodzić! Ja!! Przecież to ona powinna pilnować swoich kur!
Wytruję je tej małpie! – wrzeszczał nieźle wkurzony.
- Daj spokój – odezwała się żona. Nie lubiła kłótni w domu, a tym bardziej
kłótni z sąsiadami.
- Daj spokój?! Będą mi włazić na głowę?! A Zbycho, drugi taki palant!
Stanąwszy przy oknie, nagle dostrzegł w nim innego sąsiada, który zaciekawiony
kłótnią też wyległ przed swój dom.
- Całą noc wył ten jego pies! Całą noc! Spać nie mogłem! Słyszałaś?
- Jasne. Słyszałam, ale…
- Też mu nie daruję! Jak chce mieć psa, to niech daje mu żreć.
- Przecież wiesz, że tyle razy zwracałam mu uwagę, żeby zamknął na noc gdzieś
tego psa, ale nie reaguje – odezwała się żona Jerzego.
Akurat w tej kwestii zgadzała się ze swoim mężem, bo co jak co, ale wredny
wilczur nieźle zalazł jej za skórę. Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz
normalnie przespała noc. Z tego niewyspania stale chodziła zmęczona. Jakby tego
było mało, skoro świt, o wpół do piątej rano budziło ją pianie koguta. Sąsiad
jednak za nic miał jej prośby, aby nie wypuszczał go z kurnika tak wcześnie.
- Następny ignorant! Tylko on się liczy i jego pies. I kogut! Wszyscy inni
według niego są warci mniej niż zero! A do kościoła ganiają co niedzielę!
Cholerne katole! – Krzyczał, zapominając o tym, że jeszcze przed chwilą sam
zignorował śpiące w wózku dziecko sąsiada.
Zamilkł na chwilę i Anna pomyślała, że być może na tym koniec jego awanturowania
się, ale okazało się, że nic bardziej błędnego. Co prawda na moment wyszedł z
kuchni, ale już po chwili wrócił z petardą w ręce.
- Chyba nie zamierzasz tego odpalać? – przeraziła się na dobre. – Błagam cię,
daj spokój! Synek sąsiadki chyba przed chwilą ponownie zasnął w wózku. Podpatrywałam
i widziałam, z jakim trudem udało jej się go uspokoić…
Jerzy jednak nie zamierzał się tym przejmować. Ani prośba zony, ani sąsiadką. Ignorancja
ponad wszystko!
- A co mnie to obchodzi? Rzucę temu psu pod nogi, to się przestraszy i schowa
do budy – znów pokrzykiwał.
- Matko kochana! Jest niedziela, południe. Ludzie chcą odpocząć w ogródkach, a
ty będziesz fajerwerki urządzał? – usiłowała odwieść go od tego pomysłu.
- A niech wiedzą, z kim mają do czynienia! Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
Annie opadły ręce z bezsilności. Miała tego serdecznie dość, ale dobrze
wiedziała, że jak Jerzy coś sobie ubzdura, to nie odpuści. Wkrótce rozległy się
głośne pohukiwania. Jeden za drugim. Na efekty długo nie trzeba było czekać. Tu
i ówdzie słychać było rzucane pod adresem Jerzego przekleństwa. Syn też
przyłączył się do pozostałych, zwyczajowo jednak zwracając się z pretensjami do
matki.
- Mamo, czy tata nie może przestać stale hałasować? Przecież muszę się uczyć –
denerwował się, kiedy odpalana jedna za drugą petarda dawała się we znaki
wszystkim wokół.
Na szczęście petardy to rzecz raczej kosztowna i część z nich Jerzy oszczędził.
Tymczasem Anna uwijała się z obiadem jak mogła, by zdążyć na umówioną godzinę
do znajomych. Czekała ją kolejna męcząca jazda samochodem. I choć to zaledwie
dwa kilometry, czuła, że i tym razem bez problemów się nie obejdzie i nawet ten
krótki odcinek drogi wprawi ją w spory stres. Znów będzie jak zawsze, czyli
szybko i niebezpiecznie. Znów kolejne zakręty na drodze i ostre hamowania
przyprawią ją o zawrót głowy i ból żołądka. I na nic będą kolejne prośby, żeby
tym razem jechał po ludzku. Znowu jak zawsze ją zignoruje.
I rzeczywiście tak było, ale jakoś szczęśliwie dotarli na miejsce. Przynajmniej
tym razem. I starym zwyczajem, zanim Anna na dobre opuściła wnętrze samochodu
na parkingu przed ogrodzeniem, i zatrzasnęła za sobą drzwi, małżonek nie
czekając na nią, pogalopował wprost do domostwa znajomych. Zamknął za sobą
furtkę, kompletnie zapominając o żonie, po drodze odganiając ujadającego psa.
Tymczasem Anna, tkwiła przed bramą ogrodzenia, bała się wejść do środka,
podejrzewając, że napastliwy kundel rzuci jej się do nóg z zamiarem ugryzienia.
Jerzy nawet nie spojrzał w jej stronę. Uporczywie naciskał już dzwonek przed
wejściem do domu. Obserwowała go zza ogrodzenia, przed bramką, jakieś
kilkadziesiąt metrów dalej.
- Dzień dobry. Witajcie! A gdzie Ania? – Spytała Jerzego gospodyni domu, Krystyna,
bacznie rozglądając się na boki, nie dostrzegłszy swojej przyjaciółki u jego
boku. Tuż za nią pojawił się jej mąż Wiesiek.
- A gdzieś tam jest – Jerzy odparł nieco pogardliwie, dodając: – Zawsze się
wlecze.
- Co ty mówisz? To nie jest spóźniony autobus, tylko Anka - upomniał go
delikatnie. Wiesiek wybiegł jej naprzeciw, strofując zajadłego Burka, który
wyjątkowo nie lubił obcych i bezpiecznie przyprowadził do domu.
- Przepraszam, powinienem był na ten czas zamknąć psa, ale jakoś kompletnie
zapomniałem – tłumaczył się. – Ale że Jerzy zostawił cię tak na pastwę losu… -
nie dowierzał nieco zniesmaczony jego brakiem kultury.
- Sam wiesz, jaki on jest. Zafiksowany na siebie… Co tam inni!
- Cieszymy się, że jesteście. Dawno was u nas nie było – Krystyna już od progu
starała się być miła, witając się z Anką.
- A, bo to jest czas? Stale tylko praca i praca – tłumaczył się Jerzy, choć nie
do końca była to prawda.
- No tak, ale dobrze, że w końcu jesteście. Czego się napijecie? – spytała
gospodyni chwilę później, sadzając gości przy stole.
- Napiłbym się kawy. O! Jest moje ulubione ciasto! – Ucieszył się na widok
pysznie wyglądającego sernika, tkwiącego na talerzu tuż obok innych rarytasów
przygotowanych przez Krystynę. - I koniecznie z mleczkiem. Tylko taką piję! –
zaznaczył Jerzy.
Jak zwykle usadowił się przy stole pierwszy. Usiadł na krześle i mocno
przylgnął do stołu. Zupełnie, jakby chciał się pod niego wcisnąć tak, żeby
przypadkiem nikt nie był w stanie go od niego odciągnąć. Rozłożył na nim
szeroko ręce, zajmując tym samym od razu dwa miejsca. Z konieczności dla Anny został
tylko róg stołu, przy którym ledwo zdołała się zmieścić. Była niejako na
przystawkę, bo noga od stołu skutecznie uniemożliwiała jej przybliżenie się do
niego. Tym sposobem przed sobą miała nieciekawy widok, wprost na obszerne plecy
męża pochylające się nad stołem. Co gorsza, nie czekając na hasło gospodyni,
żeby się poczęstować, Jerzy od razu zaczął nakładać sobie solidne porcje
jedzenia na talerz. Zanim Krystyna podała kawę i herbatę, zdołał już także częściowo
opróżnić dwie salaterki z sałatką.
- Może najpierw ciasto? – spytała nieśmiało Krycha, widząc, co się dzieje.
- Ja tam mogę wszystko razem! – przechwalał się.
- Miałam zamiar do tych sałatek donieść jeszcze wędlinę, ale to dopiero, kiedy
wypijemy kawę…- tłumaczyła się nieco poirytowana całą sytuacją.
- Nic się nie bój! Zjem drugi raz. Z wędliną – znów zaznaczył dosadnie, nie
przejmując się bynajmniej nietaktownym zachowaniem.
Znajoma Anny niewątpliwie była przerażona jego nadmiernym apetytem, ale nie
okazała tego po sobie.
- Proszę, częstujcie się! – Powiedziała usadowiwszy się koło Wieśka, swojego
męża, na wprost Anny i Jerzego.
- Proszę, tu jest cukier - podała cukierniczkę do rąk Jerzego. – Podaj swojej
żonie.
Przysuń się, Aniu, jeśli możesz. Siedzisz tam na końcu… - zwróciła się także do
niej.
Ale Jerzy ani drgnął, żeby zrobić jej miejsce. Cukierniczki też nie podał.
- Ja nie słodzę – powiedział zwięźle i postawił ją na krańcu stołu po
przeciwległej stronie żony.
Zachowanie Jerzego pozostawiało wiele do życzenia i z całą pewnością nie
spodobało się domownikom. Pani domu, z natury osoba taktowna i delikatna, nie
miała w zwyczaju upominać kogokolwiek, a cóż dopiero swoich gości, ale w oczach
Wieśka pojawił się złowrogi ognik. Nie pozostawiał on cienia wątpliwości, że ma
ogromną ochotę powiedzieć mu, co sądzi o jego zachowaniu, ale jakimś cudem
udało mu się przed tym powstrzymać. A może po prostu uznał, że szkoda fatygi,
bo i tak nie zdoła już nauczyć go dobrych manier.
Tymczasem Jerzy udawał ślepego i głuchego na wszelkie sugestie gospodyni, zaś
podpowiedzi Wieśka w temacie życzliwego traktowania kobiet, a zwłaszcza swoich
żon, obracał w żart. Przy czym potrafił tak zakręcić rozmową, by przybrała
zgoła nieoczekiwany obrót, oczywiście korzystny dla niego. Nie tylko to było
irytujące.
Niemal przez cały czas pobytu u znajomych mówił wyłącznie o sobie, prawie nie
dopuszczając innych do słowa. Na wszystko miał zawsze dobrą radę, doskonałą
receptę, albo najlepszy ze wszystkich pomysł. Jego zdaniem oczywiście.
Anna nigdy nie mogła nadziwić się, dlaczego znajomi wciąż jeszcze zapraszają go
do siebie. Nikt przecież nie lubi bufonów. Już dawno powinni zerwać z nim
kontakty. Kiedyś nawet odważyła się spytać o to jedną ze swoich znajomych.
- Szczerze? – spytała tamta. - Bo nam żal ciebie, Aniu. Co ty jesteś winna za
to, że on taki jest?
Odpowiedź zaskoczyła ją niebywale. Jakby na to nie spojrzeć, wyszło na to, że
nie chcieli zrobić jej przykrości. Nie sądziła, że dla niej są zdolni do aż
takich poświęceń. Nie mniej jednak na swój sposób ucieszyła się, że tak do tego
podeszli, bo, gdyby przestali zapraszać ich do siebie, musiałaby zapłacić za grzechy, których nie popełniła, za grzechy
swojego męża. Ale i tak już za nie płaciła i to słono. Zwykle wstydząc się za
niego. Czasem żałowała, że nikt z rodziny ani znajomych nie zdobył się dotąd na
odwagę, żeby wygarnąć mu prosto w twarz i powiedzieć, iż jest zwykłym burakiem.
Domyślała się jednak, że nawet, gdyby tak się stało i tak zignorowałby ich
uwagi, traktując je jako świetny dowcip. I wszystko byłoby po staremu.
- Napijecie się czegoś mocniejszego - spytał w pewnym momencie Wiesiek.
- Nie, nie! – niemal oburzył się Jerzy. – Jestem samochodem! Nigdy nie mogę się
porządnie napić, bo moja za nic na świecie nie chce pójść na prawo jazdy –
żalił się.
Ta jego „moja” miała imię, ale rzadko go używał, bo i po co? Słowo „moja”
dostatecznie oddawało to, co sądził o swojej żonie. Inaczej mówiąc, miało
znaczyć: przypisana i posłuszna wyłącznie jemu.
- Gdybym je zrobiła, wtedy to ja nie mogłabym wypić nawet lampki wina – wyjaśniła
małżonka. - W dodatku musiałabym stale wozić ciebie i twoich krewnych przy byle
okazjach. Nie mam ochoty być bezpłatną taksówką, pomijając fakt, że to ja
zawsze musiałabym być tą niepijącą na każdym spotkaniu z rodziną albo ze
znajomymi. Jak cię znam, ty nigdy nie potrafiłbyś zrezygnować z kieliszka.
- Jasne, że nie! Wódka jest dla ludzi! A baby nie muszą pić! – przerwał Annie
wpół zdania.
- Chcesz przez to powiedzieć, że ja nie zaliczam się do ludzi? – zirytowała
się.
- Oj, nie kłóćcie się – przerwała im Krystyna. – Pogadajmy o czymś innym. Coś
dzisiaj nerwowa atmosfera.
- Może coś wisi w powietrzu? – Starał się dowcipkować Wiesiek, usiłując nie
dopuścić do dalszej, nieco żenującej dyskusji.
- Chyba tak. Mój mąż też dzisiaj jakiś skory do kłótni. Od rana droczył się z
sąsiadem. – Teraz na odmianę Kryśka postanowiła trochę ponarzekać.
- Zalazł ci za skórę? – spytał Jerzy.
- Ano zalazł, zalazł! Wyobraź sobie, że zamiast wywozić nieczystości z szamba,
wpuszcza je do rowu melioracyjnego, który jest w granicy z naszą działką. Cały
czas strasznie cuchnie. A kiedy słońce mocniej przygrzeje, nie można nawet
otworzyć okna. Nie wiem, co zrobić z tym typkiem. Nic do niego nie przemawia.
Ani prośby, ani groźby. Kompletnie nas ignoruje.
- Tak! Ludzie potrafią być wredni! Wiem coś o tym, bo też mam takich sąsiadów -
Jerzy natychmiast zmienił temat, jak zwykle na swój. To jego los był przecież
bardziej godny pożałowania.
- Wyobraź sobie, zrobiłem przed domem parking, żeby moi goście mieli gdzie
parkować, ale okazało się, że niepotrzebnie – kontynuował temat.
- Dlaczego? – zdziwiła się Kryśka.
- Bo stale jest zastawiony samochodami sąsiada. Jak trzeba było dołożyć grosza,
kiedy budowałem drogę dojazdową do posesji, którą on sam też dojeżdża, zwyczajnie
mnie wyśmiał. Powiedział, że jemu nie jest potrzebna. Z powodzeniem, zamiast po
ubitej nawierzchni, może chodzić po trawie. A kiedy zrobiłem drogę za własne
pieniądze i parking przed domem na swoim oczywiście terenie, dodam, że musiałem
na to poświęcić 2 ary ziemi z mojej i tak już maleńkiej działki, to teraz jego
goście nią jeżdżą. I oczywiście parkują na moim parkingu! Bo dalej drogi już
nie ma. Tylko ścieżka. Często zdarza się tak, że jest całkowicie zastawiony i
mam kłopot z dojazdem do swojego domu – żalił się Jerzy.
- Tak już to jest z sąsiadami – wtrąciła Anna. - Sam nie jesteś bez winy…
- Ja?! – Niemal się wściekł, kiedy usłyszał, że ktoś śmiał mu coś zarzucić i to
w dodatku jego własna żona.
- A kto wrzucił starą wełnę mineralną po remoncie domu, watę szklaną, resztki
kafelek i popiół wygarnięty z pieca do centralnego ogrzewania na jego teren? –
droczyła się z nim żona.
- Kobieto! Co ty gadasz?! Wrzuciłem do dziury!
- Ale na jego terenie.
- I co z tego? On tych dziur nigdy nawet nie ogląda!
- Chyba jednak tak, skoro się wściekał.
- Co tam komu mogą przeszkadzać jakieś rupiecie w starym dole na tyłach ogrodu?
– nieźle się wkurzał.
- Prosił cię, żebyś to stamtąd zabrał.
- Ty wiesz, gdzie ja mam jego prośby? W d… to mam!
- No widzisz! Paweł i Gaweł. Od innych wymagasz, a sam robisz źle – Anna nie
dała za wygraną.
W pewnym sensie było to z jej strony aktem odwagi i niesubordynacją. Starym
zwyczajem za nieposłuszeństwo i wytykanie błędów małżonkowi, prędzej czy
później, jak zawsze musiała zapłacić. Pytanie tylko, czym tym razem?
Trochę się przestraszyła, ale tylko trochę. Wiedziała, że kiedy jest na nią
zły, zapłaci jej kolejnym zignorowaniem jej próśb, ale do tego była już
przyzwyczajona. I tak rzadko spełniał cokolwiek, a jeżeli już, to tylko te,
które mu w jakiś sposób odpowiadały. To znaczy, wykonywał tylko to, co sam
lubił robić. Musiało mu to sprawiać choćby minimum przyjemności. Reszta nie
miała dla niego najmniejszego znaczenia. Jego zdaniem, kto by się tam przejmował
czymś, co na przykład czeka na naprawę kilkanaście lat. A niech sobie czeka! A
to, że żona się wścieka i nieźle utrudnia jej to życie - to co? Niech się
wścieka. Zwykle mawiał, że stres to przecież ludzka rzecz wpisana w życie
każdego człowieka. Albo mawiał jeszcze inaczej:
- Po co się denerwujesz? – Pytał niejeden raz, z ironią kładąc nacisk na wyraz
„się”, choć stale odpowiadała mu w ten sam sposób.
- Ja się nie denerwuję, tylko ty mnie denerwujesz. Więc bądź miły i przestań mi
wmawiać, że sama siebie denerwuję.
Teraz też spojrzał na nią spode łba, wlepiając w nią swoje złowrogie
spojrzenie. Miała to szczęście, że żyła w dwudziestym pierwszym wieku, a nie na
przykład w średniowieczu. Gdyby tak było, już dawno straciłaby głowę, albo
osobiście podpaliłby pod nią stos. Ale czasy współczesne też niewiele ratowały
ją przed impertynenckim małżonkiem. Teraz zamiast głową, płaciła za wszystko
rozstrojem nerwów. A życie w ciągłym stresie robiło swoje. Niszczyło zdrowie
psychiczne i fizyczne Anny. Czasem odnosiła wrażenie, jakby w jej ciele nie
było już ani jednego zdrowego organu. Stale wszystko ją bolało. Głowa, żołądek,
jelita, miewała nudności, bolały ją kości i stawy, odmawiało posłuszeństwa
serce, kołacząc co jakiś czas jak oszalałe. Czasem w najmniej oczekiwanych
momentach robiło jej się słabo, albo podświadomie zaczynała się panicznie
czegoś bać. O wielu swoich dolegliwościach nawet mu nie wspominała, bo i po co?
I tak by ją zignorował, albo w najlepszym razie odesłał do lekarza, jakby to
wszystko załatwiało. A ona lądowałaby w szpitalu kolejny raz, a potem wszystko
zaczynało kręcić się od nowa. Po powrocie do domu wracał ten sam ból i te same
zmartwienia. Wiedziała, czemu to wszystko zawdzięcza, a właściwie komu to
zawdzięcza, ale nie umiała sobie z tym poradzić. Jej schorowane ciało i jeszcze
bardziej schorowana psychika, nie miały już siły na walkę z przeciwnościami
losu. Przy czym Jerzy doskonale potrafił wyczuć każdy jej słabszy dzień, każdą
niedyspozycję i wykorzystać ją w sposób dla siebie najlepszy.
Teraz też uznał, że nadarzyła się doskonała okazja, żeby pożalić się na swoją
żonę. Wiesiek z Krystyną powinni przecież zrozumieć, jak ciężko żyć mu z taką
kobietą.
Zaczęło się od niewinnego pytania Wieśka.
- A co tam u naszych wspólnych znajomych Antka i Basi? – spytał po chwili
Wiesław.
- Nie wiem. Jesteśmy winni im rewizytę, ale moja żona nie chce o tym
słyszeć – natychmiast odezwał się Jerzy. - Stale marudzi, że źle się czuje i ma
ogromnie dużo pracy. Gdy czasami spotykam Antka albo Basię w mieście, jest mi
zwyczajnie głupio. Nie wiem już, jak z nimi rozmawiać. Brakuje mi pomysłów na
kolejne wykręty.
- Widziałem się z nimi w zeszłym tygodniu, ale tylko przez moment. Zamieniliśmy
zaledwie kilka słów. To za mało, żeby dowiedzieć się jak im się wiedzie. Czy
wszystko u nich w porządku. Myślałem, że
może wy coś wiecie. Od tego czasu coś może się u nich zmieniło? - wyjaśnił
Wiesiek.
Nie zdążył nic więcej dopowiedzieć, bo przerwał mu Jerzy.
- Chyba będę musiał sam przygotować przyjęcie i zaprosić ich, bo moja żona
jakoś się nie kwapi.
- Jerzy, co ty mówisz? A kiedy mam ich zaprosić? Wszystkie soboty i niedziele
na dwa miesiące do przodu mamy już obsadzone – zaczęła tłumaczyć się Anna. –
Mąż stale kogoś zaprasza – zwróciła się do Krystyny. – Ja nie mam już siły na
te przyjęcia. I w dodatku, to przecież sporo kosztuje. Jerzy nie pyta się, czy
mam na to pieniądze, a jeśli chcę od niego jakiś grosz, to słyszę tylko dyżurne:
Poczekaj, jeszcze nie teraz. Dostaniesz w przyszłym tygodniu. A potem udaje, że
on o niczym nie wie. Nie przypomina sobie, żebym go o coś prosiła. Albo na
odmianę udowadnia mi, że za dużo wydałam, a można było zrobić to taniej, choć i
tak już oglądam każdą złotówkę dwa razy, zanim ją wydam.
- Rzeczywiście, życie teraz takie drogie – westchnęła Krystyna, rozpoczynając
tym dyżurny temat dyskusji między znajomymi.
A ponieważ jest to temat rzeka, natychmiast wszyscy zaczęli wyliczać, ile,
gdzie i co kosztuje. I tak było już do wieczora, kiedy to nadeszła wreszcie
pora pożegnania i powrotu do domu. Powrót do domu zwyczajowo bywa miły. Ale nie
w tym przypadku. Trasa samochodem w ciemnościach, kiedy za kierownicą siedział
mąż Anny nie należała do przyjemności.
- Jedzie coś z prawej? – Stale dopytywał się Jerzy przy każdym zjeździe i
skrzyżowaniu, jakby to akurat nie należało do obowiązków kierowcy, tylko
pasażera.
- Tak, zaczekaj – odpowiadała, po czym i tak musiała jak zwykle wysłuchać kilka
pretensji.
- Czemu mnie wprowadzasz w błąd! Już dawno zdążyłbym przejechać! Przecież jest
daleko stąd! – oburzał się.
- W moim odczuciu był zbyt blisko – tłumaczyła się, relacjonując małżonkowi
coraz to kolejną jazdę samochodów z prawej strony wyjazdu na główną drogę.
- Ty masz zawsze inne odczucia – drwił z niej. – Drogę trzeba obserwować, a nie
przyglądać się jej – pouczał ją, jakby to nie było jedno i to samo.
- Przecież jest ciemno. Wiesz, że o zmroku źle widzę…
- To po co nosisz okulary? Powinni ci przepisać noktowizor!
Annie brakowało już sił, żeby mu się „odszczekać”. Do północy, kiedy to zwykle
kładł się do łóżka, było jeszcze trochę czasu. Musiała więc je oszczędzać.
Wiedziała, że kiedy tylko przekroczy próg domu, natychmiast zacznie domagać się
zrobienia kilku herbat i Bóg wie jeszcze czego. Siły zatem były jej bardzo
potrzebne.
Kolejny dzień w życiu Jerzego i Anny niewiele różnił się od poprzednich. Rano
wyjeżdżał do pracy, a ona prowadziła dom i zajmowała się obejściem. Robiła to,
co wszystkie żony, z tym jednak wyjątkiem, że Jerzy nie potrafiłby normalnie
funkcjonować, gdyby niemal natychmiast nie zniszczył tego, co akurat zrobiła.
Na świeżo umytą podłogę musiał koniecznie wejść z brudnymi buciorami. Uprany
chodnik w przedpokoju zapaskudzić błotem. Na nakryty czystym obrusem stół wylać
kawę. Pobrudzić meble i podłogę w kuchni miodem, do którego wszyscy się
przyklejali, albo zajadając się ciastem i nie używając do tego talerzyka,
natychmiast zasypać okruchami wykładzinę.
Dodać należy, że koszulę i spodnie powinien zmieniać średnio co godzinę, bo na
dłuższy czas nie udawało mu się zachować ich w czystości. I tak w kółko
Macieju, wciąż to samo! Żadnego szacunku do cudzej pracy.
Ale nie tylko brakowało mu szacunku w stosunku do jej pracy. Ignorował też wszystko
to, co lubiła jeść, co lubiła słuchać, oglądać. Zwykle sam robił zakupy w
sklepach, decydując niejako z góry o tym, co rodzina powinna jeść, a czego nie,
albo co powinna na siebie włożyć. Słuchane przez żonę utwory muzyczne nazywał
przedpotopowymi, a oglądane audycje w telewizji, totalnymi bzdurami.
Niezmiernie rzadko jego gust w tej kwestii pokrywał się z gustem małżonki.
Bywało, że za coś przepraszał. Wprawdzie zdarzało się to sporadycznie, ale
przepraszał. Tyle że wolałaby po stokroć, żeby tego w ogóle nie robił, bo kiedy
przepraszał, nie potrafił wyzbyć się cynizmu i ironii w głosie. Innymi słowy,
przepraszał kopiąc. Irytował ją tym do tego stopnia, że czasami miała ochotę
uderzyć go za to w twarz.
Nieraz miała już serdecznie dość życia z tym przykrym człowiekiem. Wieczorem
kładąc się do snu, zasypiała z myślą, że następnego dnia rano zacznie dzień od
wizyty w urzędzie stanu cywilnego. Tam, gdzie przed wieloma laty wszystko się
zaczęło.
Zdobędzie się na odwagę i złoży pozew o rozwód. Ale, kiedy rankiem się budziła,
wstawała przekonana, że nie może tego zrobić, bo przecież ślubowała mu w
kościele przed Bogiem. Na dobre i na złe. Jest katoliczką. Nie może, nie
potrafi…
Sprzeczne uczucia jednak targały nią bez przerwy. Bo oprócz tego, że była
katoliczką, była nade wszystko człowiekiem. Człowiekiem, który ma swoje granice
wytrzymałości, fizyczne i psychiczne. Gdzieś w głębi duszy po cichu stale
marzyła, żeby w jej życiu pojawił się jeszcze jakiś normalny mężczyzna. Taki,
który potrafiłby ją uszanować i cenić za to, że po prostu jest. Gdyby takiego
spotkała, natychmiast odeszłaby od Jerzego. Bez względu na to, że jest
katoliczką i wiara surowo jej tego zabrania. Tak bardzo była zdesperowana.
Niemal każdego wieczora zasypiała z myślą, że jeszcze kiedyś uśmiechnie się do
niej szczęście i ktoś taki się pojawi. I choć go dotąd nie poznała, czuła, że
właściwie już go pokochała. Pokochała kogoś, kogo tak naprawdę nie ma.
Ignorowana przez całe życie, zakochała się w kimś nieistniejącym. W kimś, kto z
pewnością nie byłby w stanie ją zignorować ani zranić. Skoro go nie ma, nie
może zdać jej bólu.
Ignorancja potrafi boleć. Czasem bardziej niż złamana ręka czy noga. Anna
doświadczała tego bólu ze strony męża przez całe życie. Także ze strony syna i
teściowej, którzy przypominali sobie o jej istnieniu tylko wtedy, kiedyś czegoś
od niej potrzebowali. I czemuż się dziwić, że Annę stale coś bolało? Że dawał o
sobie znać każdy, nawet najmniejszy organ w jej ciele? To poprzez nich krzyczała
z bólu dusza. Tylko tak mogła zwrócić na siebie uwagę.