środa, 20 grudnia 2017

IDĄ ŚWIĘTA

Jest taki w roku piękny czas
kiedy myślami sięgamy gwiazd
gdy słońce gubi swoje promienie
by światłem swoim rozjaśnić ziemię
wokół tak cicho, iskrzy się śnieg
świat jakby nagle zwolnił swój bieg

pod kołdrą śniegu kryją się dachy
stroszą się krzewy jak polne strachy
wplotły w korony anielskie włosy
drzewa, co stoją tuż obok szosy
skrzypią chodniki do cna zmrożone
śpią w białym puchu trawy skulone

niebawem święta, zjedzie rodzina
innych kolorów nabierze zima
usiądą razem gdzieś przy kominie
stopią się lody w czerwonym winie
odejdą waśnie na drugi plan
znów się zjednoczy rodzinny klan

                      ***
jest taki w roku piękny czas
kiedy pospołu siadamy wraz
zima jest tylko za oknem, tam
zaś w sercu cieplej robi się nam
jest taki w roku piękny czas
przeżyjmy znowu go jeszcze raz




niedziela, 3 grudnia 2017

Współczesny Kain zabija słowami - felieton

Współcześni Kain i Abel to potomkowie biblijnych Ewy i Adama w którymś z kolei pokoleniu. Są wykształceni, dobrze ubrani, dbają o swój rozwój umysłowy i wygląd osobisty. Wydawać by się mogło, że zasadniczo różnią się od swoich prabraci.
Nic bardziej mylnego. To tylko otoczka. W rzeczywistości,  pomimo wielu zmian, które zaszły na świecie i wokół nich samych od czasu naszych praprzodków, obecni potomkowie niesławnych rodziców nie stracili nic z cech charakterów Kaina i Abla.
Współczesny Abel dba o swoje dobre imię, rodzinę i pracę. Kainem dalej rządzi zazdrość i nienawiść do swoich pobratymców, którzy są lepiej od niego sytuowani lub odnoszą w życiu większe sukcesy. Omotany zawiścią nijak nie jest w stanie pogodzić się z faktem, iż brat ma nad nim w czymkolwiek przewagę. Stara się więc zmienić ten stan rzeczy, by samemu wysunąć się na pierwszy plan. Aby jednak tak się stało, musi w skuteczny sposób unieszkodliwić brata.
Tyle że współczesny Kain najczęściej zabija słowem. Mówionym i pisanym. Właściwie powinnam napisać w odwrotnej kolejności, bo też i słowo pisane wyrządza znacznie większą krzywdę. Ślad po nim pozostaje na dłużej. Niekiedy na zawsze.
Krzywdzące słowa wypowiedziane komuś prosto w twarz bardzo ranią. I choć nie przychodzi to z łatwością, to jednak z czasem chowa się je gdzieś głęboko na dnie duszy lub po prostu o nich zapomina.
Gorzej, gdy ktoś wyrządził nam krzywdę, pisząc o nas obraźliwe i przekłamane  teksty w prasie, albo na forach internetowych. Tam zostają na zawsze. W każdej chwili można do nich powrócić i znów je przeczytać. Nigdy nie wiadomo, kiedy ten sam lub jakiś inny zawistny Kain może ponownie wykorzystać je przeciwko nam. Kain jest w stanie czekać na dogodną okazję nieraz całymi latami.
Abel tymczasem nieustannie zmaga się z poczuciem, iż słowa, wprawdzie skryte gdzieś głęboko, wciąż jednak tam są. I w momencie, gdy najmniej się tego będzie spodziewał, ponownie mogą ujrzeć światło dzienne. Tym samym powstała w wyniku tego rana w sercu i na duszy nie ma prawa się zabliźnić. Ciągle jątrzy.
Współczesny Kain jest przebiegły i perfidny. Podpisuje się nickiem, czyli pseudonimem, albo zmyślonym nazwiskiem.
Znajomy urzędnik, pracujący w jednym z urzędów skarbowych w średniej wielkości mieście, zdradził mi kiedyś, iż jego urząd co roku dostaje około stu anonimów. Co gorsza, urząd musi na nie zareagować. Sprawdzić, czy opisana sytuacja rzeczywiście ma miejsce. Kain najczęściej wysyła anonimy listem poleconym. Oczywiście nie podając swojego nazwiska, tylko cudze. Na donosach do urzędów skarbowych się nie kończy. Jest jeszcze Policja, Sanepid, ZUS i wiele innych instytucji.
Zawiść ludzka różne ma oblicza. Najprościej zniszczyć kogoś w Internecie. Co prawda poszkodowany ma prawo wstąpić na drogę sądową, a policja zmuszona jest w tym wypadku do udostępnienia IP komputera, z którego został wysłany post szargający nasze dobre imię, ale co z tego, skoro to musztarda po obiedzie. Fałszywa informacja poszła już w świat, a hejterzy mają używanie. Nawet jeśli wygra się sprawę w sądzie, sąd zasądza niewielką, wręcz żenująco niską karę. Sprostowania zaś, zakładając, że takowe się pojawi, i tak już nikt nie czyta. Poszkodowany zostaje „zaszufladkowany” lub jak kto woli, pozostaje z piętnem na czole. I z tym idzie dalej przez życie. Odbija się to na jego pracy, rodzinnych i sąsiedzkich stosunkach, o które, by uczynić je jak najlepszymi, zabiegał latami.
Po rzuconych oszczerstwach najczęściej nasz bohater stacza się po równi pochyłej. Nie każdy bowiem potrafi sobie z tym poradzić. Bywa że na skutek pomówień targa się na swoje życie.
Chamskie słowa zabijają. Czasem skuteczniej niż broń palna. Kain wyznaje zasadę, że cel uświęca środki. Usuwając w ten sposób swojego brata, ma przetartą drogę do kariery, pieniędzy i sławy. Zaciera ręce. Rzadko dopuszcza do głosu swoje sumienie. A jeśli nawet miewa wyrzuty, zwykle okazuje się, że jest już za późno, by cokolwiek w tym temacie naprawić.
Życie już nieraz dostarczało nam dowodów na to, że zawistny Kain to najczęściej osoba z naszego najbliższego otoczenia. Często ktoś, po którym najmniej spodziewalibyśmy się podłości.
A jak to się ma do nas samych? Różnie. Wielu wśród nas jest Kainów. Niektórzy nawet nie zdają sobie z tego sprawy, że słowami wyrządzają komuś wielką krzywdę.
Pamiętajmy więc o tym, kiedy siadamy przed komputerem, albo przy biurku przed kartką papieru. Pamiętajmy, kiedy siadamy z przyjaciółmi przy stoliku, by wspólnie wypić kawę i pogawędzić. Nie powtarzajmy niesprawdzonych informacji. Nie twórzmy fikcyjnych, złych wiadomości. Zwłaszcza w Internecie. Nie chcemy przecież być jak ten Kain…

piątek, 24 listopada 2017

PRZYTUL MNIE - wiersz

A gdy się znowu
pogubię w myślach
wiatr poprzestawia mi drogowskazy
życie jak pręgież
całkiem niesłusznie
znów mi wymierzy dotkliwe razy
weź mnie za rękę
otul ramieniem
ukołysz do snu zmęczoną głowę
niech śni sen piękny
o lepszym świecie
odgarnij z czoła kosmyki płowe
i uproś gwiazdę
mą we Wszechświecie
niech mi przyświeca kosmicznym blaskiem
drogę oprószy
wzdłuż gwiezdnym pyłem
bym ją znalazła przed słońca brzaskiem

środa, 1 listopada 2017

Po każdym z nas coś pozostaje - felieton

Czasem tylko mgliste wspomnienie, ale jednak coś pozostaje.
Żółte chryzantemy w doniczce, które niosłam w rękach na grób zmarłej, bliskiej mi osoby, roztaczały pod moim  nosem specyficzny zapach. Lubię go, choć nie ukrywam, sprawia, że pod jego wpływem zwykle wpadam w zadumę. Błądzę wtedy myślami gdzieś w odległych czasach, przypominających mi to, co już za nami.
Nie zawsze to rozsądne, zwłaszcza, kiedy zmierza się cmentarną alejką. Można wtedy niechcąco kogoś potrącić.  Albo nie zauważyć znajomych, których widuje się zwykle tylko jeden raz w roku. W święto zmarłych. Wielu z nich na ten czas zjeżdża przecież z odległych zakątków Polski, a bywa że i świata.
Idąc w zamyśleniu o mały włos nie zauważyłabym dawnego znajomego, kiedyś bardzo lubianego kolegi. I gdyby nie dobrze znany mi głos…
- Cześć Józek! – Usłyszałam tuż obok mnie pospiesznie rzucone zawołanie, jak się szybko okazało, do jakiegoś obcego mężczyzny.
Wyrwana z zadumy, natychmiast oprzytomniałam. Zaciekawionym wzrokiem rozglądałam się wokół, by wyłowić z pośród tłumu ludzi przemieszczających się po cmentarzu, tą właściwą osobę. I gdy się to w końcu udało, na jego widok aż coś ukłuło mnie pod sercem. Żal było patrzeć. Kilka kroków dalej stał niemłody już mężczyzna, posiwiały i zmanierowany, z oznakami kompletnego braku zainteresowania swoim wyglądem, a zwłaszcza ubraniem. Nie wyglądał na schorowanego. Bardziej przypominał zwykłego menela. Nie zwykłam jednak oceniać ludzi po wyglądzie. Można się przecież bardzo pomylić, ale… No właśnie, było w jego wyglądzie coś niepokojącego.
Przez ułamek sekundy przyglądałam mu się ukradkiem z pewnej odległości. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mi, żeby do niego podejść i się przywitać. Ale gdzieś z głębi mnie wyłaniał się jeszcze jeden głos, który na odmianę stanowczo mi to odradzał. Zawieszona pomiędzy nimi nie potrafiłam się zdecydować. Udając, że poprawiam donicę z chryzantemami, która  ciąży mi nadmiernie, męcząc tym samym rękę, próbowałam pozbierać myśli. Stanęłam więc na chwilkę, przy okazji kładąc na chodniku obok siebie niewielką torbę. Kilka szklanych zniczy, które się w niej znajdowały, wydały z siebie specyficzny odgłos. Nie przejęłam się zbytnio tym, że ktoś nieuważny niechcąco kopnął w torbę. Zaglądanie do środka, czy oby któryś ze zniczy na tym nie ucierpiał, wydawało mi się bez znaczenia. Było coś o wiele ważniejszego. Rozmowa kolegi z nieznajomym, której zaczęłam się przysłuchiwać. Stali blisko. Trudno było więc ich nie usłyszeć.
Sama nie wiem dlaczego, mimowolnie wtuliłam głowę głębiej w kołnierz jesiennego płaszcza. Chyba nie chciałam być przez nich dostrzeżona. Tak, na pewno nie chciałam. Całkiem sporych rozmiarów kołnierz, tudzież granatowy, ciepły beret miał mi w tym pomóc.
- Jak się masz, Józek? – kolega zasypywał go pytaniami.
Nic konkretnego z tego dialogu nie wynikało. Józek sprawiał wrażenie, że nie bardzo ma czas i ochotę na rozmowę z Mariankiem. Tak go dawniej nazywaliśmy, jeszcze w szkole podstawowej. Może po prostu wstydził się znajomości z nim. Sama nie wiem. I pewnie szybko obaj panowie by ją zakończyli, ale nagle Marianek wysunął, nie powiem że zaskakującą myśl.
- Spójrz no, stary, rozejrzyj się wokoło! Pozostaną po nas tylko nagrobki z wypisanymi imionami i nazwiskami.
Mężczyzna chyba nie podzielał jego zdania, bo wyraźnie wykrzywił usta. Spojrzał na swojego rozmówcę nieco litościwie i z pewną rezerwą. Spoglądając zza wielkiego kołnierza, którym się zasłaniałam, nie mogłam zbyt dobrze ocenić, czy jego odzież była z górnej półki, czy z sieciówki. A tym samym, co sobą reprezentuje. Wiedziona jednak siódmym zmysłem stawiałam na to pierwsze. I chyba nie pomyliłam się, bo moje wątpliwości szybko zostały rozwiane.
- To też – rzekł ów Józek. – Nagrobki też – powtórzył za kolegą, a potem głośnym, radosnym głosem dodał:
- Ale ja mam jeszcze dwa domy, dwa samochody, sporo oszczędności na koncie, no i – tu się na chwilę zawahał, jakby nie do końca wiedział, czy Marianek zrozumie, w czym rzecz. – Stary! Wreszcie otrzymałem tytuł doktora nauk społecznych!
Przechwałki Józka chyba nie zrobiły na jego koledze wrażenia, bo machnął tylko ręką w geście obojętności. Znając wrodzoną niechęć do nauki naszego wspólnego znajomego, zdziwiłabym się, gdyby zareagował inaczej.
Mężczyzna nieoczekiwanie, zapewne na wspomnienie swojego majątku i naukowych tytułów, jakby nagle nabrał ochoty na dalszą rozmowę. Począł odpytywać swojego koleżkę.
- A ty? Czego się dorobiłeś? Przyznaj się!
Marianek kolejny raz machnął ręką, próbując skierować rozmowę na inne tory, choć nadal jednak w tym temacie.
- I tak niczego nie zabierzemy z sobą do grobu. Zresztą, ja nawet nie mam czego zabrać…
- Co nie co na ten temat słyszałem ostatnio. Podobno masz sporo problemów…
- No tak. Choruję – odparł wbijając swój wzrok w zimne, betonowe płyty chodnikowe, którymi pokryta była cmentarna ścieżka.
Nie mogłam w nieskończoność stać w przejściu i udawać, że próbuję jakoś poradzić sobie jednocześnie z torbą pełną zniczy i donicą z kwiatami. Nie mniej nadal pozostawałam przez nich niezauważona.  Ale gdy w pewnym momencie Marianek odwrócił się w moją stronę, zadrżałam.
Wykonałam więc dwa kroki do przodu, przystając przy jakimś obcym grobie. Ciekawość jednak wzięła górę. Bardzo interesowała mnie dalsza historia. Zawsze mogłam podejść, przywitać się i dopytać, ale nie zrobiłam tego. Zamiast tego, moje uszy zmieniły się na moment w wielkie radary. Urządzenia te najwyraźniej jednak nie spełniały należycie swojej funkcji, bo dobiegały do nich tylko strzępy rozmowy. Mężczyzna zwany Józkiem mówił dość głośno. Ale nie  Marianek. Jego odpowiedź więc pozostała dla mnie tajemnicą. Usłyszałam za to to, czego być może nie powinnam usłyszeć.
- Nie gadaj, że nic po nas nie zostanie! Po mnie sporo pozostanie. A po tobie tylko puste butelki! I pewnie jeszcze jakieś długi.
Na koniec mężczyzna rzucił zdawkowe: „no to cześć!” i oddalił się energicznym krokiem.
Zdezorientowany takim zakończeniem rozmowy, pozostawiony sam sobie Marianek stał jeszcze przez chwilkę na chodniku. Tłum przechodzących tędy osób co jakiś czas dawał mu się we znaki. Co raz to ktoś go trącił. Wpatrywałam się w jego plecy, wyraźnie pochylone do przodu. Posiwiała głowa z nieco przydługimi włosami, od dawna proszącymi się o wizytę u fryzjera, zwisała bezwiednie. Pomięta reklamówka, w której jak się domyśliłam, znajdowały się znicze, dopełniała jego niechlujnego wizerunku. Żal ścisnął mnie za gardło. Niegdyś fantastyczny kumpel, przystojny młodzieniec, a potem równie atrakcyjny mężczyzna nie przypominał siebie z dawnych lat. Właściwie nic go nie przypominało, za wyjątkiem tembru głosu.
- Jak to ludzie potrafią się zmienić – pomyślałam ze smutkiem w duchu. – I co potem po nich pozostaje? Tylko pamięć. Szkoda, że czasem tylko taka.
Imię i nazwisko. Data urodzenia i śmierci. I wszystko wypisane na nagrobku. A co z resztą? Przecież życie takie długie… Wypełnione od a do z naszymi czynami. Dlaczego nikt nigdy nie dopisuje na nagrobku naszych najważniejszych życiowych osiągnięć i błędów? Bo może lista jednych albo drugich byłaby zbyt długa? Albo na odmianę zbyt krótka? Bo może  niektórzy z nas po prostu zmarnowali swoje życie? Tak jak Marianek.
Nie przestawałam spoglądać w jego stronę. Jego ciało wydawało mi się skulone. Jakby niebawem, może powoli, ale jednak, coraz bardziej zbliżało się do ziemi. Tej samej, w której niebawem spocznie na dobre. Ale przecież jeszcze nie teraz. Nie dziś, nie jutro… Może jest jeszcze czas, by zrobić coś dobrego ze swoim życiem. On musi to wiedzieć. Powiem mu, może mnie posłucha.
Na chwilę odwróciłam głowę. Kolejny raz poprawiłam donicę z chryzantemami w ręce i torbę ze zniczami.  Co prawda już dawno powinnam była dotrzeć z tym wszystkim we wskazane miejsce, ale przecież Marianek… Sumienie podpowiadało mi , żeby do niego podejść i porozmawiać. Tyle że wtedy nieoczekiwanie spostrzegłam, że kolega z dawnych lat nagle gdzieś przepadł. Rozpłynął się jak we mgle.
- Boże, jęknęłam w duchu. Muszę go odnaleźć. Zanim na dobre pochłonie nas, jego albo mnie, mgła. Dosłownie i w przenośni. Mgła. Ta wiekuista.

poniedziałek, 16 października 2017

WCIĄŻ CZEKAM - wiersz

Gdzie ona jest
pytam siebie i wiatru, co rozwiewa myśli
dokąd pobiegła
czyżby to tylko sen, który nocą się przyśnił
gdzie się ukryła
na ten czas, co w biegu przecieka przez palce
czemuż się chowa
jak nieznajoma pod kapeluszem w woalce
gdzie ona jest
ta, której imię wypowiadam z rozrzewnieniem
jak ją odnaleźć
pomiędzy jednym a drugim serca westchnieniem
może zawołać
a echo wołanie rozniesie daleko po świecie
a może
zwykły anons zamieścić w lokalnej gazecie
gdzie ona jest
rozpaczliwie pytam, włos na skroni siwieje
wszystko na próżno
łzy topią me smutki i ostatnią nadzieję










czwartek, 5 października 2017

Na wojennej ścieżce, czyli wojna polsko-polska - felieton

Zaczyna się codziennie rano w naszych domach, zwykle już przy śniadaniu. Niemal w każdej rodzinie. Hasło do boju? Proszę bardzo! Najczęściej z samego rana mąż włącza telewizor na kanał polityczny. Wkrótce potem przełącza na inny, o tej samej tematyce. Potem kolejny, i kolejny. Z przerwą na pracę trwa to do późnych godzin nocnych. Biada żonie, której mężczyzna jest na emeryturze.
W mojej rodzinie jest podobnie. Mąż w jednej ręce trzyma kanapkę, łyżkę albo widelec, w drugiej pilota od telewizora. Głośno komentuje to, co dzieje się na ekranie. Polemizuje z komentatorem. Dziwię się, że się nie zakrztusi. Może jestem wredna, ale często właśnie tego mu życzę. Nie mogę już patrzeć na niego, kłócącego się z telewizorem. I to marnowanie czasu! Tyle przez ten czas mógłby zrobić różnych rzeczy. Niekoniecznie w domu. Ogólnie, albo dla samego siebie. Na nic nigdy nie ma czasu. Ale nie szkoda mu marnować życia na słuchanie przekrzykujących się polityków, najczęściej ziejących populizmem jak wawelski smok. Albo dla odmiany pałających do siebie nienawiścią i próbujących nawzajem się rozliczać.
„Chłopcy” i „dziewczynki” bawią się w podchody. Kompletują żołnierzyki. Niektórym marzy się wojenka. Nie ma znaczenia, że u niejednych głowa pokryta siwizną i należałoby wykazać się chociaż odrobiną rozsądku. Liczą się przeprowadzone i wygrane bitwy.
Wróg? Wróg zawsze się znajdzie.  W zasadzie jest bardzo blisko. Siostra, brat, mąż, żona, syn, córka. Co za różnica? Może akurat siedzi z tobą przy stole… i nie podoba mu się ta sama partia, co jemu.
Moje znajome przeżywają ten sam koszmar.
- Starszy jegomość, plujący jadem na wszystko i wszystkich, budzi we mnie odrazę. Nie dba o siebie, nie ma czasu zrzucić zbędnych kilogramów, bo bez reszty pochłania go polityka – mówi jedna z nich o swoim mężu.
- Całymi dniami siedzi przed telewizorem i przeklina – wtrąca druga i dodaje: - Na polityków, bo to przecież nieudacznicy, dbający tylko o swoje interesy. Po części się z nim zgadzam, ale patrzenie na nich i nieustające słuchanie tego, co mają do powiedzenia, absolutnie nic nie zmieni, bo oni po prostu nie potrafią się dogadać.  A już na pewno nie zmieni niczego w naszym życiu. Chyba że na gorsze. A właściwie najgorsze. Od pewnego czasu bowiem nie mogę pozbyć się myśli, że to najgorsze zbliża się wielkimi krokami. Coraz częściej myślę o rozwodzie – Anka jest wyraźnie zdesperowana.
- Mam tak samo – przyznaję. - Próby przemówienia mężowi do rozsądku nic nie dają. Oburza się. Na mnie i na wszystkich, którzy mają odmienne zdanie.
Sugerowanie, że powinien skorzystać z porady terapeuty, bo jego zachowanie aż się o to prosi, zaognia sprawę. Bywa że ze złości naciska przycisk pilota i nastawia telewizor na cały głos. Ile fabryka dała! Doprowadzona tym do rozstroju nerwowego, wychodzę z pokoju. Niestety, telewizor „ryczy” na tyle głośno, że słychać go w całym domu. Trudno o chwilę spokoju. Czasem nie słyszę własnych myśli. Politycy w tv od rana do nocy przekrzykują się bez umiaru, skutecznie je zagłuszając.
Nieraz trudno mi zapanować nad nerwami. Porównanie jego zachowania do zachowania naszego kolegi, któremu pewna partia polityczna całkowicie wyprała mózg, odnosi jeszcze gorszy skutek. Kolega jest w opozycji, więc wojna wisi w powietrzu. Właściwie zaczęła się już dawno. Pytam, zresztą kolejny już raz, dlaczego, skoro tak bardzo interesuje go polityka, po prostu nie został politykiem. Nie potrafi odpowiedzieć. W zasadzie tego nie oczekuję. Znam odpowiedź. W żadnym, ale to w żadnym wypadku nikt by go nie wybrał. I tu jest przysłowiowy pies pochowany. Odreagowuje w ten sposób swoją złość. Tylko dlaczego na mnie, rodzinie, znajomych?
Z dnia na dzień sytuacja staje się coraz gorsza. Przemądrzały, pieniacz, tak o nim myślę. Inni pewnie też. Mało kto już zaprasza nas do siebie. Jeśli gdzieś się pojawiamy, na czyichś imieninach albo urodzinach, to wyłącznie dlatego, że po prostu tak wypada. A potem i tak zwykle żałuję. Każde spotkanie towarzyskie przeistacza się w polityczną burzę, której najczęściej to on jest prowokatorem. Nie dość, że opuszczam dom gospodarzy z niesmakiem, to jeszcze muszę przepraszać za jego zachowanie.
Mąż „w gościach” nie byłby sobą, gdyby choć raz pominął temat polityki. Czasem proszony jest i przywoływany do porządku przez gospodarzy, aby tego nie robił. Niestety, tego typu uwagi tylko go nakręcają. Zwyczajnie ignoruje je, albo wybucha złością, pokrzykując, że każdy ma prawo mieć swoje zdanie.
To prawda. Tylko, dlaczego akurat musi narzucać go innym?
Znajoma, Anka, tak relacjonuje wydarzenia ze swojego życia:
- Swego czasu jedni z naszych znajomych powiedzieli mi prosto w oczy, nie wiem, dlaczego nie jemu, a szkoda, że zapraszają nas wyłącznie dlatego, że nadal mają do mnie wielki szacunek i zwyczajnie mnie lubią. Gdyby nas nie zaprosili, ukaraliby mnie, nie jego, bo on i tak by się tym nie przejął. Jestem im za to wdzięczna, że pomimo przedstawiającego wiele do życzenia zachowania męża, nie skreślili mnie (nas) z listy swoich znajomych. Z drugiej strony zastanawiam się, jak długo to jeszcze potrwa. Wiem, że to głupie, ale czasem marzę wręcz o tym, żeby tak zwyczajnie, za to jego durne zachowanie, ktoś przyłożył mu „z liścia”. Po prostu dał w pysk! Może wtedy te wszystkie klepki w jego głowie poprzestawiałyby się z powrotem na swoje miejsce – mówi Anka.
Myślę sobie, że może jest to jakiś pomysł na przegrzane w mózgu synapsy, które rozgrzane do czerwoności nie funkcjonują jak należy, bo trwa w nim wojna, ale, czy skuteczny?
Za sprawą polityków, zwłaszcza tych obecnych, ludzie popadają w coraz większe paranoje. Wojna trwa w rodzinie, w pracy, w telewizorze, przenosi się na grunt sąsiedzki, na nasze podwórka, do biur, do fabryk, do szkół.
Rozprzestrzenia się jak czarna ospa. Niestety, jak dotąd nie wynaleziono na nią lekarstwa.
Czasem strach wyjść z domu. Wszyscy skaczą sobie do oczu. Powoli zaczynam bać się ludzi. Nie wiem już, kto wróg, kto swój. Brat nienawidzi brata, żona nienawidzi męża, pracownik swojego szefa. I odwrotnie. Wojna trwa w najlepsze. Jedna z najgorszych wojen, psychologiczna. Wojna polsko – polska. Oby tylko nie przekształciła się w bratobójczą.

W obiegowej opinii funkcjonuje przysłowie: „Jeśli Bóg chce kogoś pokarać, to mu najpierw rozum odbierze”. I chyba właśnie to się teraz dzieje.
Tylko za co, nas, zwykłych ludzi, tak okrutnie karzesz, Boże?
Ukarz polityków! Na początek zabierz im pieniądze. Niech swoje funkcje pełnią społecznie. Potem pomyśl o Misiewiczach i ich rodzinach. Do trzeciego pokolenia włącznie. Niech mają zakaz piastowania jakichkolwiek urzędów. A jeśli już koniecznie muszą, to za pensję 1000 zł. brutto.
A niektórym swoim czarnym sługom, Boże, którzy bynajmniej nie służą Tobie, a jedynie obecnemu rządowi i mamonie, zresetuj mózgi, albo zmień oprogramowanie. „Bo nie wiedzą, co czynią”. Widocznie jakiś haker zainfekował ich politycznym wirusem. Zmanipulował do cna.


wtorek, 26 września 2017

MIĘDZY JAWĄ A SNEM - wiersz

Budzi mnie co dzień niepewność jutra
sen niedośniony jawą się staje
a rzeczywistość nader okrutna
nijak do marzeń mych znów przystaje

zegar odmierza godziny strachu
minuty złudzeń, sekundy szczęścia
niezrozumiały świat się wydaje
wciąż tylko schody, trudne podejścia

wieczorem wtulam zmęczoną głowę
w miękki aksamit ciemnego nieba
złotawy księżyc na nieboskłonie
mruży powieki i cicho ziewa

u mego łóżka schodzą się wróżki
każda z nich pyta, czego mi trzeba
proszę o zdrowie, miłość i przyjaźń
pokój na ziemi i kromkę chleba

nie obiecują, że je otrzymam
mgłę wątpliwości w krąg roztaczając
nie mam pretensji, cóż, na tym świecie
nie tylko one karty rozdają





sobota, 9 września 2017

Opowiadania "Osiem grzechów głównych" - 8. Ignorancja

Kochanie, mam cię gdzieś!


            Udający się w stronę zakrystii proboszcz parafii, a tuż za nim rząd kilku ministrantów, był wyraźnym sygnałem do tego, że niedzielna msza św. dobiegła końca. Jeszcze tylko krótkie przyklęknięcie, znak krzyża i Anna wraz z mężem, synem i teściową mogli swobodnie opuścić kościół, udając się do samochodu stojącego na przykościelnym parkingu. Zanim to jednak zrobiła, zdjęła swoją torebkę z maleńkiego wieszaczka umieszczonego na wprost jej kolan w ławce przed nią, a potem spojrzała w bok, gdzie powinien znajdować się jej mąż. Jak zawsze siadywał obok w tej samej ławce. Jednakże miejsce koło niej było już puste. Anna nie była tym faktem jakoś szczególnie zaskoczona. Zawsze gdzieś mu się spieszyło. Teraz też. Zapewne wyszedł w momencie, kiedy sięgała po torebkę i na moment odwróciła głowę w inną stronę.
Często tak się zachowywał, sprawiając przy tym wrażenie, jakby czekał na koniec mszy św. z nieukrywaną tęsknotą. Bywało że znikał z kościoła wcześniej niż pozostali parafianie, nieraz sporo przed tym, zanim ksiądz zdążył udać się do zakrystii. Zwyczajowo ponaglał przy tym do wyjścia syna, najczęściej siedzącego na obrzeżu ławki, który tym samym skutecznie mu w tym przeszkadzał, uniemożliwiając wcześniejsze wyjście.
Anna nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego stale gdzieś mu się spieszy, zwłaszcza, kiedy jest niedziela, dzień wolny od pracy i od jakichkolwiek innych niecierpiących zwłoki spraw. Tak jak i tego dnia. Na dobrą sprawę nie miał nic do roboty.
Zanim Anna opuściła kościół wraz z tłumem osób, mąż zdołał już w międzyczasie usadowić się we wnętrzu samochodu i czekając przy włączonym silniku niecierpliwił się. Zwykle wtedy, przewidując z góry jego reakcję, przyśpieszała kroku, próbując zachować spokój, choć niewątpliwie było to trudne. Będąc jeszcze na schodach prowadzących do kościoła, już z daleka mogła dostrzec, jak tradycyjnie macha do niej ręką przez opuszczoną szybę samochodu i pokazuje na zegarek na swojej ręce.
Popędzana w ten sposób, całkiem niepotrzebnie denerwowała się. W dodatku, zanim ostatecznie dotarła na miejsce, lawirując pomiędzy tłumkiem wychodzących z kościoła wiernych, upłynęło trochę czasu. Głównie na poszukiwaniu wzrokiem teściowej, która starym zwyczajem przekornie siadywała w innej stronie kościoła. Dlaczego w odległej części kościoła, a nie razem z nimi, trudno było zrozumieć. Zupełnie, jakby miejsce koło jej syna i jego rodziny było gorsze od tego, które sama wybierała.
Zachowanie teściowej było co najmniej niezrozumiałe, ale spytana kiedyś o powód takiego, a nie innego wyboru miejsca w kościele, uśmiechnęła się tylko drwiąco pod nosem, ignorując pytanie. Była już stara, miała swoje fanaberie i do pewnych rzeczy reszta rodziny po prostu zdążyła się przyzwyczaić.
Podeszły wiek teściowej był też powodem, że pojawiły się u niej kłopoty z chodzeniem. Toteż synowa zwykle pomagała zejść jej po schodach, służąc swoją ręką, by mogła się na niej oprzeć. W przeciwieństwie do jej syna, jej akurat nigdy się nie spieszyło.
Chodziła bardzo powoli i podpierając się laską. Śledziła każdy centymetr drogi pod stopami, by przez nieuwagę nie potknąć się o jakiś wystający kamyk albo konar drzewa. I choćby tylko z tego powodu należało mieć na nią szczególne baczenie. Ale takimi sprawami jej syn nie miał zwyczaju zawracać sobie głowy. Zresztą po co, skoro jego matką równie dobrze mogła zająć się żona, albo ktokolwiek inny z uczestników niedzielnej mszy. Ktoś, kto w tym samym momencie opuszczał kościół. Nawet całkiem obca, przygodna osoba. Sprawiał wrażenie, jakby on stworzony był wyłącznie do wyższych celów, a nie do jakichś przyziemnych, małoznaczących spraw. Nic, żadnej litości ani cienia współczucia, jakby nie było, do własnej rodzicielki.
Mało obchodziła go matka, a tym bardziej żona, nie wspominając już o zwykłej ludzkiej grzeczności. W jego życiu wszystko kręciło się wokół własnego ja.
Tymczasem upłynęło parę dobrych chwil, nim wreszcie Anna dostrzegła teściową w tłumie osób. Natychmiast podeszła do niej, jak zwykle służąc swoim ramieniem, na którym mogła się wesprzeć, a z którego ona nie omieszkała skorzystać. Bez pomocy Anny z pewnością by sobie nie poradziła. Na parę minut z konieczności Anna musiała zamienić się w holownika. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu, bowiem, gdy tylko teściowa poczuła w niej oparcie, na jej wątłym ramieniu uwiesiła cały swój ciężar ciała, pozwalając synowej dźwigać swój nadmiar kilogramów. A trochę tego było. Z pewnością koło setki. Niestety, teściowa nie należała do osób, które miały zwyczaj przejmować się swoim wyglądem i dbać o odpowiednią dietę. Chorobliwe objadanie się uzewnętrzniało się więc w postaci sporej otyłości, a co za tym idzie licznych zwyrodnień kości, które przez całe życie musiały zmagać się z udźwignięciem zbyt wielu kilogramów,  w efekcie czego na starość skutecznie utrudniały jej życie.
Gdy więc obie z synową dotarły wreszcie do samochodu, upłynęło trochę czasu. W tym czasie Jerzy osiągnął już apogeum zdenerwowania, które wyrażał głośnym niezadowoleniem, strofując kobiety. Równie poirytowana całym zajściem jego żona pomogła usadzić się teściowej na tylnym siedzeniu, sama zaś próbowała zająć miejsce obok małżonka. Wymagało to jednakże niezwykłej ekwilibrystyki. Nim zdążyła umieścić zaledwie jedną nogę w samochodzie, niemal w tym samym momencie, kiedy próbowała z drugą nogą zrobić to samo, mąż ruszył z miejsca. Nie czekając aż zamknie drzwiczki i zapnie pasy bezpieczeństwa pognał przed siebie z piskiem opon, po drodze rozpędzając samochód niemal do prędkości 120 km na godzinę.
- Dlaczego tak pędzisz? – spytała Anna, denerwując się niepotrzebnym szaleńczym pośpiechem. – W dodatku tu jest pięćdziesiątka! Nie widzisz znaków?
- Przecież jest prosta droga! O co ci znowu chodzi? – oburzył się.
- O to, żeby wrócić do domu w jednym kawałku, cało i zdrowo.
- Co się może zdarzyć na prostej drodze? – Wściekał się coraz bardziej, udowadniając jej, że skoro sama nie ma prawa jazdy, to o jeździe samochodem nie ma bladego pojęcia i w ogóle nie powinna zabierać głosu w tej kwestii.
- No, baba! – Krzyknął w pewnej chwili, ale nie do Anny, tylko w stronę kobiety, która prowadziła samochód tuż przed nim. Jego zdaniem zbyt wolno.
Wyminął ją ostrym łukiem. W trakcie jazdy podobnych przypadków było jeszcze kilka.
Zanim dotarli do domu, kilkakrotnie ostro hamował. Na tyle mocno, że, gdyby nie pasy bezpieczeństwa, bez wątpienia Anna wpadłaby na przednią szybę. Ale Jerzy nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Nigdy się nią zbytnio nie przejmował, a kiedy z wiekiem stała się coraz mniej sprawna i coraz mniej urodziwa, zupełnie jakby przestał ją zauważać.
Wyjątek stanowiła sytuacja, kiedy zbliżała się pora posiłków. Wtedy natychmiast przypominał sobie o tym, że przecież jest żonaty i do tak przyziemnych spraw ma w domu kobietę. Niecierpliwił się przy tym ogromnie, popędzając ją stale. Najmniejsza myśl o jedzeniu natychmiast wywoływała bowiem u niego niewyobrażalne wprost uczucie głodu. Anna zdawała sobie sprawę z tego, że takie zachowanie małżonka jest wynikiem wieloletniego uzależnienia od jedzenia. Być może nawet pewnego rodzaju bulimii, od której jednakże małżonek odżegnywał się ze wszystkich sił. Za nic nie chciał nazwać tego po imieniu. Na dodatek była to chyba przypadłość rodzinna. Nieustające objadanie się odziedziczył zapewne po mamusi, która zachowywała się podobnie.
Bywało, że współczuła mu z tego powodu, to znów irytowała się niebywale. Przez jego nadmierne obżarstwo większość swojego życia spędzała w kuchni przy garach.
Buntując się niejednokrotnie, usiłując po prostu gotować mniej lub nie gotować wcale i tak niczego nie była w stanie osiągnąć. W takich przypadkach usiłował udowadniać wszystkim wokół, że poradzi sobie sam i próbował sam zająć się gotowaniem. Efektem tego była jeszcze większa sterta brudnych naczyń do umycia, poplamiona podłoga, a nawet ściany w kuchni. Już dawno zauważyła, że nie robił tego bynajmniej nieumyślnie, a wręcz celowo. W ten sposób chciał pokazać, kto tu rządzi i kim tak naprawdę dla niego jest. Praczką i sprzątaczką.
Chorobliwe obżarstwo Jerzego było poważnym problemem, nad którym bynajmniej nie chciał się pochylić. Żadne sugestie i prośby w tym temacie nie przynosiły skutku. Nawet te, że przejada niemal wszystkie pieniądze. Z tego też powodu rodzinie nie wystarczało na zapłacenie wielu rachunków, nie wspominając już o bieżących naprawach w domu itd. Czasem zachowywał się jak alkoholik. Z tą różnicą, że alkoholicy zwykle mawiają, iż „piją za swoje”, Jerzy zaś, że „je za swoje”. W zasadzie na pierwszym planie był zawsze jego ogromny brzuch, w którym mieściły się tony jedzenia. Z czasem stał się taki wielki, że zaczął przysłaniać mu wszystko inne. I właściwie tylko jego dopuszczał do głosu.
Ale teraz nawet jego brzuch zszedł na dalszy plan. Głowę zaprzątniętą miał samochodowym radiem. Za każdym razem wracając samochodem z kościoła, tradycyjnie włączał go na cały regulator. Na tyle głośno, że Anna nie słyszała samej siebie. Nie pomagały prośby jej i syna, żeby je ściszył. Zwyczajowo się oburzał, albo nie reagował wcale, udowadniając wszystkim wokół, że ma ich gdzieś.
- Powinnaś iść do lekarza! Ty masz coś ze słuchem! – Wrzeszczał na nią, kiedy nie mogąc znieść hałaśliwej muzyki, dłońmi zatykała uszy. – Przecież to leci normalnie!
Potem jeszcze dwukrotnie ostro przyhamował. Za drugim razem nie wytrzymała.
- Zatrzymaj auto! Muszę wysiąść – błagała trzymając usta w dłoni. Ostre zakręty i ciągłe nagłe hamowania sprawiły, że zrobiło jej się niedobrze.
Nie od razu dał się uprosić. Aż pociemniało jej w oczach, kiedy blada jak ściana stanęła wreszcie koło samochodu. Tymczasem małżonek pokrzykiwał, jak zawsze zniecierpliwiony.
- Masz zamiar tu nocować?! – denerwował się już po dwóch minutach. - Przecież tu jest zakaz zatrzymywania się! – krzyczał.
- Zwykle ci to nie przeszkadza – wtrąciła, kiedy przywołana do porządku przez bezdusznego męża, niemal na siłę usiadła ponownie w samochodzie.
Odetchnęła z ulgą, kiedy znaleźli się przed domem, ale tylko na chwilę. Na tym bowiem pretensje względem Anny się nie kończyły.
- Musisz coś zrobić z tym twoim wrażliwym żołądkiem – w międzyczasie napomknęła ją teściowa, usiłując wygramolić się z auta.
Szło jej to z trudem, ale syn jak zwykle nie zamierzał przyjść jej z pomocą. Nie miał tego w zwyczaju. Zero szacunku. A zresztą, może to jej wina? Może nie nauczyła swojego synalka, jak powinien odnosić się do rodziców i swojej rodziny? Tak! Z pewnością jej wina, bo, gdyby wpoiła mu to za młodu, być może teraz zachowywałby się inaczej. Być może…
Najbardziej jednak martwiło Annę i przerażało zarazem to, że i jej syn zaczynał brać przykład ze swojego ojca.
Ledwo tylko Anna weszła do przedpokoju i usiłowała zrzucić buty, niemal w tej samej sekundzie usłyszała:
- Napiłbym się kawy! W szklance oczywiście! – brzmiała komenda rzucona w jej kierunku przez męża.
- A ja cappuccino. W moim kubku! – wtórował mu syn.
Na szczęście teściowa powędrowała wprost do swojego do domu, który stał po sąsiedzku i przynajmniej na razie niczego się nie domagała.
- A może by tak raz na odmianę któryś z was przyrządził kawę? – spytała Anna.
Całkiem niepotrzebnie, bo z góry można było przewidzieć reakcję.
- My?! Przecież jest niedziela? Teraz mamy fraj! – usłyszała głos syna.
Przysłowiowy fraj mieli nie tylko w niedzielę i to od większości obowiązków, ale polemizowanie w tym temacie było zbędne. Nic bowiem nie wnosiło do sprawy. Wszystko zawsze wiedzieli lepiej od niej i do nich należało ostatnie zdanie. W tej sytuacji szkoda było strzępić sobie język. Teraz, ledwo tylko przekroczyli próg domu, niemal natychmiast obaj zajęli się swoimi sprawami. Starszy zniknął za stertą krzyżówek, spoglądając równocześnie w telewizor, a młodszy przylgnął do komputera. I tak było niemal stale, nie tylko w niedzielę. Gdyby mąż Anny nie musiał pracować, a syn uczęszczać do szkoły, z pewnością nie robiliby nic innego.
- Pamiętasz, że po południu jesteśmy zaproszeni na kawę do Maliniaków? – spytał po chwili Jerzy. Oczywiście było to pytanie czysto retoryczne.
- Jakże mogłabym zapomnieć? Stale mi to przypominasz – zirytowała się Anna, parająca się w tym czasie przygotowaniem obiadu.
- Zdążysz do piętnastej? – spytał ironicznie, choć była dopiero godzina jedenasta.
- Naturalnie, że zdążę. Wprawdzie mój dzień pracy nawet w niedzielę kończy się o piętnastej, ale muszę zdążyć. Chociaż przyznam, że marzę o tym, żeby choć na chwilkę odpocząć po obiedzie…
Nie dokończyła, bo małżonek w połowie zdania włączył kolumny od domowego kina. Wydobywający się z nich ryk był tak silny, że z powodzeniem zagłuszyłby alarm przeciwlotniczy. Kompletnie zignorował to, co chciała mu powiedzieć. Zresztą, nie tylko to.
Często zastanawiała się, dlaczego tak się dzieje. Co zrobiła, bądź może robi nie tak jak powinna, że tak ją traktuje. Nawet wielokrotnie pytała go o to wprost, ale jak dotąd nie udało jej się otrzymać żadnej konkretnej odpowiedzi. Ba, nawet pokrętnej odpowiedzi. Po prostu zbywał ją, albo zażegnywał się, że ani on, ani ona niczego złego nie robią, i nie wiedzieć czemu ciągle się czegoś czepia.
Stale dawał jej do zrozumienia, że właściwie dla niego Anna jest nikim. W każdym razie nikim ważnym, z kim należałoby się liczyć, nie wspominając już o zwykłym szacunku. I mimo że poświęciła mu całe swoje życie i zrezygnowała ze wszystkich swoich marzeń i życiowych planów, tylko dlatego, żeby jemu i dziecku stworzyć jak najlepsze warunki do życia, wciąż tego nie zauważał. Był wyjątkowym egocentrykiem, a właściwie egoistą.
Nawet, jeśli syn odnosił jakieś sukcesy, czy nawet odnosiła je sama żona, a było ich niemało, miał zwyczaj chwalenia się wszystkim wokół niejako za nich. W dodatku przypisywał sobie częściowo ich zasługi, dając innym do zrozumienia, że gdyby nie on, a właściwie jego pieniądze, to żadne z nich nie osiągnęłoby niczego.
Było dokładnie odwrotnie, ale tego nie przyjmował do wiadomości. W tej rodzinie tylko jego praca przekładała się na pieniądze, a to pozwalało mu rządzić innymi lub na odmianę wcale ich nie dostrzegać. Praca pozostałych członków rodziny w jego oczach w ogóle się nie liczyła. Zmywanie garów, pranie, sprzątanie, to przecież zajęcia niepłatne, więc o czym tu mówić. Gdyby ktoś spróbował to wszystko przeliczyć na złotówki, mogłoby się okazać, że Anna zarabiała o wiele więcej od niego. Do etatu gospodyni domowej dochodziły jeszcze pieniądze z prac dorywczych, które czasami jej się trafiały. Jednakże w jego odczuciu nic to nie znaczyło.
Ale teraz nie miała czasu, żeby zaprzątać tym swoje myśli. Pochłonął je bez reszty inny problem. Pan i władca właśnie urządzał sobie „dyskotekę” we własnym domu i nie zamierzał się nikim przejmować. Nawet tym, że obudził dziecko śpiące w wózeczku tuż za płotem u sąsiadów. Nie wiadomo, jak długo by to trwało, gdyby nie kury, które zmusiły go do natychmiastowej reakcji. Kilka niosek sąsiadki, nie pytając o jego pozwolenie, bezprawnie wkroczyło na teren, a jakże, jego (!) działki i zaczęło oskubywać kwiatki, które wcześniej wspólnie z żoną na niej posadzili. W dodatku niesforne kury rozgrzebywały na boki dopiero co wypieloną ziemię wokół nich.
- Sio! Wynocha! – Wrzeszczał, rzucając w nie kamieniami zabranymi z dróżki wiodącej wprost do – jakże by inaczej – jego (!) domu.
Wokół zrobił się niezły harmider, co sprowokowało sąsiadkę do opuszczenia swojej zatęchłej norki. Zaniepokojona o los kur, wytoczyła się z domu z butelką piwa w jednej ręce i rocznym malcem w drugiej. Był to obrazek pożałowania godny, ale ona, podobnie jak mąż Anny, kierowała się w życiu tymi samymi zasadami. Dokładnie mówiąc, poza swoim nosem niczego więcej nie widziała. W myśl zasady, że dwa takie same bieguny się odpychają, reakcja obojga była z góry do przewidzenia. Trafiła kosa na kamień.
- Czego się na nie wydzierasz! Co ci takiego zrobiły?! – darła się przekrzykując Jerzego.
- Jak to, co?! Zniszczyły moją pracę!
- Twoją?! Chyba twojej żony, palancie jeden! Kmiocie jebany!– kobieta uraczyła go swoimi chamskimi złośliwościami.
- Pilnuj swoich kur, bo im nogi z d… powyrywam! – darł się wniebogłosy nie przebierając w słowach.
- Sam sobie pilnuj! To twoja działka, a jak ci się nie podoba, to sobie ogródź! Już dawno powinieneś postawić płot!
Słowna przepychanka trwała jakiś czas i była na tyle głośna, że okoliczni sąsiedzi wylegli przed swoje domy, z zaciekawieniem przysłuchując się, jak obrzucają się wyzwiskami i grożą sobie nawzajem. W dodatku oboje byli głęboko przeświadczeni, że kiedy zaczyna się jakaś sąsiedzka kłótnia, to grzechem byłoby, żeby tak od razu odpuścić. Niby dlaczego? Przecież to doskonała okazja, żeby dać nerwom i sobie trochę pofolgować.
Ponadto mąż naszej bohaterki zawsze obstawał przy tym, iż byłby zwykłym głupcem, gdyby pozwolił na to, żeby ktoś inny udowadniał mu swoje racje. Racja zawsze przecież była po jego stronie. Tylko on miał na nią monopol. 
Była to zasada numer jeden z tych, którymi kierował się w życiu Jerzy. Jego na wierzchu albo wojna! W tym konkretnym przypadku okazało się, że jednak wojna. Tyle że z innym sąsiadem. W międzyczasie wredna sąsiadka znikła za drzwiami swojego domostwa.
- Co za ignorantka jedna! Co za małpa! – pokrzykiwał Annie nad uszami, kiedy ta drżącymi ze zdenerwowania rękami, próbowała obrać ze skórki ogórki na mizerię.
- Ja sobie mam ogrodzić! Ja!! Przecież to ona powinna pilnować swoich kur! Wytruję je tej małpie! – wrzeszczał nieźle wkurzony.
- Daj spokój – odezwała się żona. Nie lubiła kłótni w domu, a tym bardziej kłótni z sąsiadami.
- Daj spokój?! Będą mi włazić na głowę?! A Zbycho, drugi taki palant!
Stanąwszy przy oknie, nagle dostrzegł w nim innego sąsiada, który zaciekawiony kłótnią też wyległ przed swój dom.
- Całą noc wył ten jego pies! Całą noc! Spać nie mogłem! Słyszałaś?
- Jasne. Słyszałam, ale…
- Też mu nie daruję! Jak chce mieć psa, to niech daje mu żreć.
- Przecież wiesz, że tyle razy zwracałam mu uwagę, żeby zamknął na noc gdzieś tego psa, ale nie reaguje – odezwała się żona Jerzego.
Akurat w tej kwestii zgadzała się ze swoim mężem, bo co jak co, ale wredny wilczur nieźle zalazł jej za skórę. Nie pamiętała już, kiedy ostatni raz normalnie przespała noc. Z tego niewyspania stale chodziła zmęczona. Jakby tego było mało, skoro świt, o wpół do piątej rano budziło ją pianie koguta. Sąsiad jednak za nic miał jej prośby, aby nie wypuszczał go z kurnika tak wcześnie.
- Następny ignorant! Tylko on się liczy i jego pies. I kogut! Wszyscy inni według niego są warci mniej niż zero! A do kościoła ganiają co niedzielę! Cholerne katole! – Krzyczał, zapominając o tym, że jeszcze przed chwilą sam zignorował śpiące w wózku dziecko sąsiada.
Zamilkł na chwilę i Anna pomyślała, że być może na tym koniec jego awanturowania się, ale okazało się, że nic bardziej błędnego. Co prawda na moment wyszedł z kuchni, ale już po chwili wrócił z petardą w ręce.
- Chyba nie zamierzasz tego odpalać? – przeraziła się na dobre. – Błagam cię, daj spokój! Synek sąsiadki chyba przed chwilą ponownie zasnął w wózku. Podpatrywałam i widziałam, z jakim trudem udało jej się go uspokoić…
Jerzy jednak nie zamierzał się tym przejmować. Ani prośba zony, ani sąsiadką. Ignorancja ponad wszystko!
- A co mnie to obchodzi? Rzucę temu psu pod nogi, to się przestraszy i schowa do budy – znów pokrzykiwał.
- Matko kochana! Jest niedziela, południe. Ludzie chcą odpocząć w ogródkach, a ty będziesz fajerwerki urządzał? – usiłowała odwieść go od tego pomysłu.
- A niech wiedzą, z kim mają do czynienia! Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
Annie opadły ręce z bezsilności. Miała tego serdecznie dość, ale dobrze wiedziała, że jak Jerzy coś sobie ubzdura, to nie odpuści. Wkrótce rozległy się głośne pohukiwania. Jeden za drugim. Na efekty długo nie trzeba było czekać. Tu i ówdzie słychać było rzucane pod adresem Jerzego przekleństwa. Syn też przyłączył się do pozostałych, zwyczajowo jednak zwracając się z pretensjami do matki.
- Mamo, czy tata nie może przestać stale hałasować? Przecież muszę się uczyć – denerwował się, kiedy odpalana jedna za drugą petarda dawała się we znaki wszystkim wokół.
Na szczęście petardy to rzecz raczej kosztowna i część z nich Jerzy oszczędził.
Tymczasem Anna uwijała się z obiadem jak mogła, by zdążyć na umówioną godzinę do znajomych. Czekała ją kolejna męcząca jazda samochodem. I choć to zaledwie dwa kilometry, czuła, że i tym razem bez problemów się nie obejdzie i nawet ten krótki odcinek drogi wprawi ją w spory stres. Znów będzie jak zawsze, czyli szybko i niebezpiecznie. Znów kolejne zakręty na drodze i ostre hamowania przyprawią ją o zawrót głowy i ból żołądka. I na nic będą kolejne prośby, żeby tym razem jechał po ludzku. Znowu jak zawsze ją zignoruje.
I rzeczywiście tak było, ale jakoś szczęśliwie dotarli na miejsce. Przynajmniej tym razem. I starym zwyczajem, zanim Anna na dobre opuściła wnętrze samochodu na parkingu przed ogrodzeniem, i zatrzasnęła za sobą drzwi, małżonek nie czekając na nią, pogalopował wprost do domostwa znajomych. Zamknął za sobą furtkę, kompletnie zapominając o żonie, po drodze odganiając ujadającego psa. Tymczasem Anna, tkwiła przed bramą ogrodzenia, bała się wejść do środka, podejrzewając, że napastliwy kundel rzuci jej się do nóg z zamiarem ugryzienia. Jerzy nawet nie spojrzał w jej stronę. Uporczywie naciskał już dzwonek przed wejściem do domu. Obserwowała go zza ogrodzenia, przed bramką, jakieś kilkadziesiąt metrów dalej.
- Dzień dobry. Witajcie! A gdzie Ania? – Spytała Jerzego gospodyni domu, Krystyna, bacznie rozglądając się na boki, nie dostrzegłszy swojej przyjaciółki u jego boku. Tuż za nią pojawił się jej mąż Wiesiek.
- A gdzieś tam jest – Jerzy odparł nieco pogardliwie, dodając: – Zawsze się wlecze.
- Co ty mówisz? To nie jest spóźniony autobus, tylko Anka - upomniał go delikatnie. Wiesiek wybiegł jej naprzeciw, strofując zajadłego Burka, który wyjątkowo nie lubił obcych i bezpiecznie przyprowadził do domu.
- Przepraszam, powinienem był na ten czas zamknąć psa, ale jakoś kompletnie zapomniałem – tłumaczył się. – Ale że Jerzy zostawił cię tak na pastwę losu… - nie dowierzał nieco zniesmaczony jego brakiem kultury.
- Sam wiesz, jaki on jest. Zafiksowany na siebie… Co tam inni!
- Cieszymy się, że jesteście. Dawno was u nas nie było – Krystyna już od progu starała się być miła, witając się z Anką.
- A, bo to jest czas? Stale tylko praca i praca – tłumaczył się Jerzy, choć nie do końca była to prawda.
- No tak, ale dobrze, że w końcu jesteście. Czego się napijecie? – spytała gospodyni chwilę później, sadzając gości przy stole.
- Napiłbym się kawy. O! Jest moje ulubione ciasto! – Ucieszył się na widok pysznie wyglądającego sernika, tkwiącego na talerzu tuż obok innych rarytasów przygotowanych przez Krystynę. - I koniecznie z mleczkiem. Tylko taką piję! – zaznaczył Jerzy.
Jak zwykle usadowił się przy stole pierwszy. Usiadł na krześle i mocno przylgnął do stołu. Zupełnie, jakby chciał się pod niego wcisnąć tak, żeby przypadkiem nikt nie był w stanie go od niego odciągnąć. Rozłożył na nim szeroko ręce, zajmując tym samym od razu dwa miejsca. Z konieczności dla Anny został tylko róg stołu, przy którym ledwo zdołała się zmieścić. Była niejako na przystawkę, bo noga od stołu skutecznie uniemożliwiała jej przybliżenie się do niego. Tym sposobem przed sobą miała nieciekawy widok, wprost na obszerne plecy męża pochylające się nad stołem. Co gorsza, nie czekając na hasło gospodyni, żeby się poczęstować, Jerzy od razu zaczął nakładać sobie solidne porcje jedzenia na talerz. Zanim Krystyna podała kawę i herbatę, zdołał już także częściowo opróżnić dwie salaterki z sałatką.
- Może najpierw ciasto? – spytała nieśmiało Krycha, widząc, co się dzieje.
- Ja tam mogę wszystko razem! – przechwalał się.
- Miałam zamiar do tych sałatek donieść jeszcze wędlinę, ale to dopiero, kiedy wypijemy kawę…- tłumaczyła się nieco poirytowana całą sytuacją.
- Nic się nie bój! Zjem drugi raz. Z wędliną – znów zaznaczył dosadnie, nie przejmując się bynajmniej nietaktownym zachowaniem.
Znajoma Anny niewątpliwie była przerażona jego nadmiernym apetytem, ale nie okazała tego po sobie.
- Proszę, częstujcie się! – Powiedziała usadowiwszy się koło Wieśka, swojego męża, na wprost Anny i Jerzego.
- Proszę, tu jest cukier - podała cukierniczkę do rąk Jerzego. – Podaj swojej żonie.
Przysuń się, Aniu, jeśli możesz. Siedzisz tam na końcu… - zwróciła się także do niej.
Ale Jerzy ani drgnął, żeby zrobić jej miejsce. Cukierniczki też nie podał.
- Ja nie słodzę – powiedział zwięźle i postawił ją na krańcu stołu po przeciwległej stronie żony.
Zachowanie Jerzego pozostawiało wiele do życzenia i z całą pewnością nie spodobało się domownikom. Pani domu, z natury osoba taktowna i delikatna, nie miała w zwyczaju upominać kogokolwiek, a cóż dopiero swoich gości, ale w oczach Wieśka pojawił się złowrogi ognik. Nie pozostawiał on cienia wątpliwości, że ma ogromną ochotę powiedzieć mu, co sądzi o jego zachowaniu, ale jakimś cudem udało mu się przed tym powstrzymać. A może po prostu uznał, że szkoda fatygi, bo i tak nie zdoła już nauczyć go dobrych manier.
Tymczasem Jerzy udawał ślepego i głuchego na wszelkie sugestie gospodyni, zaś podpowiedzi Wieśka w temacie życzliwego traktowania kobiet, a zwłaszcza swoich żon, obracał w żart. Przy czym potrafił tak zakręcić rozmową, by przybrała zgoła nieoczekiwany obrót, oczywiście korzystny dla niego. Nie tylko to było irytujące.
Niemal przez cały czas pobytu u znajomych mówił wyłącznie o sobie, prawie nie dopuszczając innych do słowa. Na wszystko miał zawsze dobrą radę, doskonałą receptę, albo najlepszy ze wszystkich pomysł. Jego zdaniem oczywiście.
Anna nigdy nie mogła nadziwić się, dlaczego znajomi wciąż jeszcze zapraszają go do siebie. Nikt przecież nie lubi bufonów. Już dawno powinni zerwać z nim kontakty. Kiedyś nawet odważyła się spytać o to jedną ze swoich znajomych.
- Szczerze? – spytała tamta. - Bo nam żal ciebie, Aniu. Co ty jesteś winna za to, że on taki jest?
Odpowiedź zaskoczyła ją niebywale. Jakby na to nie spojrzeć, wyszło na to, że nie chcieli zrobić jej przykrości. Nie sądziła, że dla niej są zdolni do aż takich poświęceń. Nie mniej jednak na swój sposób ucieszyła się, że tak do tego podeszli, bo, gdyby przestali zapraszać ich do siebie, musiałaby zapłacić za  grzechy, których nie popełniła, za grzechy swojego męża. Ale i tak już za nie płaciła i to słono. Zwykle wstydząc się za niego. Czasem żałowała, że nikt z rodziny ani znajomych nie zdobył się dotąd na odwagę, żeby wygarnąć mu prosto w twarz i powiedzieć, iż jest zwykłym burakiem. Domyślała się jednak, że nawet, gdyby tak się stało i tak zignorowałby ich uwagi, traktując je jako świetny dowcip. I wszystko byłoby po staremu.
- Napijecie się czegoś mocniejszego - spytał w pewnym momencie Wiesiek.
- Nie, nie! – niemal oburzył się Jerzy. – Jestem samochodem! Nigdy nie mogę się porządnie napić, bo moja za nic na świecie nie chce pójść na prawo jazdy – żalił się.
Ta jego „moja” miała imię, ale rzadko go używał, bo i po co? Słowo „moja” dostatecznie oddawało to, co sądził o swojej żonie. Inaczej mówiąc, miało znaczyć: przypisana i posłuszna wyłącznie jemu.
- Gdybym je zrobiła, wtedy to ja nie mogłabym wypić nawet lampki wina – wyjaśniła małżonka. - W dodatku musiałabym stale wozić ciebie i twoich krewnych przy byle okazjach. Nie mam ochoty być bezpłatną taksówką, pomijając fakt, że to ja zawsze musiałabym być tą niepijącą na każdym spotkaniu z rodziną albo ze znajomymi. Jak cię znam, ty nigdy nie potrafiłbyś zrezygnować z kieliszka.
- Jasne, że nie! Wódka jest dla ludzi! A baby nie muszą pić! – przerwał Annie wpół zdania.
- Chcesz przez to powiedzieć, że ja nie zaliczam się do ludzi? – zirytowała się.
- Oj, nie kłóćcie się – przerwała im Krystyna. – Pogadajmy o czymś innym. Coś dzisiaj nerwowa atmosfera.
- Może coś wisi w powietrzu? – Starał się dowcipkować Wiesiek, usiłując nie dopuścić do dalszej, nieco żenującej dyskusji.
- Chyba tak. Mój mąż też dzisiaj jakiś skory do kłótni. Od rana droczył się z sąsiadem. – Teraz na odmianę Kryśka postanowiła trochę ponarzekać.
- Zalazł ci za skórę? – spytał Jerzy.
- Ano zalazł, zalazł! Wyobraź sobie, że zamiast wywozić nieczystości z szamba, wpuszcza je do rowu melioracyjnego, który jest w granicy z naszą działką. Cały czas strasznie cuchnie. A kiedy słońce mocniej przygrzeje, nie można nawet otworzyć okna. Nie wiem, co zrobić z tym typkiem. Nic do niego nie przemawia. Ani prośby, ani groźby. Kompletnie nas ignoruje.
- Tak! Ludzie potrafią być wredni! Wiem coś o tym, bo też mam takich sąsiadów - Jerzy natychmiast zmienił temat, jak zwykle na swój. To jego los był przecież bardziej godny pożałowania.
- Wyobraź sobie, zrobiłem przed domem parking, żeby moi goście mieli gdzie parkować, ale okazało się, że niepotrzebnie – kontynuował temat.
- Dlaczego? – zdziwiła się Kryśka.
- Bo stale jest zastawiony samochodami sąsiada. Jak trzeba było dołożyć grosza, kiedy budowałem drogę dojazdową do posesji, którą on sam też dojeżdża, zwyczajnie mnie wyśmiał. Powiedział, że jemu nie jest potrzebna. Z powodzeniem, zamiast po ubitej nawierzchni, może chodzić po trawie. A kiedy zrobiłem drogę za własne pieniądze i parking przed domem na swoim oczywiście terenie, dodam, że musiałem na to poświęcić 2 ary ziemi z mojej i tak już maleńkiej działki, to teraz jego goście nią jeżdżą. I oczywiście parkują na moim parkingu! Bo dalej drogi już nie ma. Tylko ścieżka. Często zdarza się tak, że jest całkowicie zastawiony i mam kłopot z dojazdem do swojego domu – żalił się Jerzy.
- Tak już to jest z sąsiadami – wtrąciła Anna. - Sam nie jesteś bez winy…
- Ja?! – Niemal się wściekł, kiedy usłyszał, że ktoś śmiał mu coś zarzucić i to w dodatku jego własna żona.
- A kto wrzucił starą wełnę mineralną po remoncie domu, watę szklaną, resztki kafelek i popiół wygarnięty z pieca do centralnego ogrzewania na jego teren? – droczyła się z nim żona.
- Kobieto! Co ty gadasz?! Wrzuciłem do dziury!
- Ale na jego terenie.
- I co z tego? On tych dziur nigdy nawet nie ogląda!
- Chyba jednak tak, skoro się wściekał.
- Co tam komu mogą przeszkadzać jakieś rupiecie w starym dole na tyłach ogrodu? – nieźle się wkurzał.
- Prosił cię, żebyś to stamtąd zabrał.
- Ty wiesz, gdzie ja mam jego prośby? W d… to mam!
- No widzisz! Paweł i Gaweł. Od innych wymagasz, a sam robisz źle – Anna nie dała za wygraną.
W pewnym sensie było to z jej strony aktem odwagi i niesubordynacją. Starym zwyczajem za nieposłuszeństwo i wytykanie błędów małżonkowi, prędzej czy później, jak zawsze musiała zapłacić. Pytanie tylko, czym tym razem?
Trochę się przestraszyła, ale tylko trochę. Wiedziała, że kiedy jest na nią zły, zapłaci jej kolejnym zignorowaniem jej próśb, ale do tego była już przyzwyczajona. I tak rzadko spełniał cokolwiek, a jeżeli już, to tylko te, które mu w jakiś sposób odpowiadały. To znaczy, wykonywał tylko to, co sam lubił robić. Musiało mu to sprawiać choćby minimum przyjemności. Reszta nie miała dla niego najmniejszego znaczenia. Jego zdaniem, kto by się tam przejmował czymś, co na przykład czeka na naprawę kilkanaście lat. A niech sobie czeka! A to, że żona się wścieka i nieźle utrudnia jej to życie - to co? Niech się wścieka. Zwykle mawiał, że stres to przecież ludzka rzecz wpisana w życie każdego człowieka. Albo mawiał jeszcze inaczej:
- Po co się denerwujesz? – Pytał niejeden raz, z ironią kładąc nacisk na wyraz „się”, choć stale odpowiadała mu w ten sam sposób.
- Ja się nie denerwuję, tylko ty mnie denerwujesz. Więc bądź miły i przestań mi wmawiać, że sama siebie denerwuję.
Teraz też spojrzał na nią spode łba, wlepiając w nią swoje złowrogie spojrzenie. Miała to szczęście, że żyła w dwudziestym pierwszym wieku, a nie na przykład w średniowieczu. Gdyby tak było, już dawno straciłaby głowę, albo osobiście podpaliłby pod nią stos. Ale czasy współczesne też niewiele ratowały ją przed impertynenckim małżonkiem. Teraz zamiast głową, płaciła za wszystko rozstrojem nerwów. A życie w ciągłym stresie robiło swoje. Niszczyło zdrowie psychiczne i fizyczne Anny. Czasem odnosiła wrażenie, jakby w jej ciele nie było już ani jednego zdrowego organu. Stale wszystko ją bolało. Głowa, żołądek, jelita, miewała nudności, bolały ją kości i stawy, odmawiało posłuszeństwa serce, kołacząc co jakiś czas jak oszalałe. Czasem w najmniej oczekiwanych momentach robiło jej się słabo, albo podświadomie zaczynała się panicznie czegoś bać. O wielu swoich dolegliwościach nawet mu nie wspominała, bo i po co? I tak by ją zignorował, albo w najlepszym razie odesłał do lekarza, jakby to wszystko załatwiało. A ona lądowałaby w szpitalu kolejny raz, a potem wszystko zaczynało kręcić się od nowa. Po powrocie do domu wracał ten sam ból i te same zmartwienia. Wiedziała, czemu to wszystko zawdzięcza, a właściwie komu to zawdzięcza, ale nie umiała sobie z tym poradzić. Jej schorowane ciało i jeszcze bardziej schorowana psychika, nie miały już siły na walkę z przeciwnościami losu. Przy czym Jerzy doskonale potrafił wyczuć każdy jej słabszy dzień, każdą niedyspozycję i wykorzystać ją w sposób dla siebie najlepszy.
Teraz też uznał, że nadarzyła się doskonała okazja, żeby pożalić się na swoją żonę. Wiesiek z Krystyną powinni przecież zrozumieć, jak ciężko żyć mu z taką kobietą.
Zaczęło się od niewinnego pytania Wieśka.
- A co tam u naszych wspólnych znajomych Antka i Basi? – spytał po chwili Wiesław.
- Nie wiem. Jesteśmy winni im rewizytę, ale moja żona nie chce o tym słyszeć – natychmiast odezwał się Jerzy. - Stale marudzi, że źle się czuje i ma ogromnie dużo pracy. Gdy czasami spotykam Antka albo Basię w mieście, jest mi zwyczajnie głupio. Nie wiem już, jak z nimi rozmawiać. Brakuje mi pomysłów na kolejne wykręty.
- Widziałem się z nimi w zeszłym tygodniu, ale tylko przez moment. Zamieniliśmy zaledwie kilka słów. To za mało, żeby dowiedzieć się jak im się wiedzie. Czy wszystko u nich  w porządku. Myślałem, że może wy coś wiecie. Od tego czasu coś może się u nich zmieniło? - wyjaśnił Wiesiek.
Nie zdążył nic więcej dopowiedzieć, bo przerwał mu Jerzy.
- Chyba będę musiał sam przygotować przyjęcie i zaprosić ich, bo moja żona jakoś się nie kwapi.
- Jerzy, co ty mówisz? A kiedy mam ich zaprosić? Wszystkie soboty i niedziele na dwa miesiące do przodu mamy już obsadzone – zaczęła tłumaczyć się Anna. – Mąż stale kogoś zaprasza – zwróciła się do Krystyny. – Ja nie mam już siły na te przyjęcia. I w dodatku, to przecież sporo kosztuje. Jerzy nie pyta się, czy mam na to pieniądze, a jeśli chcę od niego jakiś grosz, to słyszę tylko dyżurne: Poczekaj, jeszcze nie teraz. Dostaniesz w przyszłym tygodniu. A potem udaje, że on o niczym nie wie. Nie przypomina sobie, żebym go o coś prosiła. Albo na odmianę udowadnia mi, że za dużo wydałam, a można było zrobić to taniej, choć i tak już oglądam każdą złotówkę dwa razy, zanim ją wydam.
- Rzeczywiście, życie teraz takie drogie – westchnęła Krystyna, rozpoczynając tym dyżurny temat dyskusji między znajomymi.
A ponieważ jest to temat rzeka, natychmiast wszyscy zaczęli wyliczać, ile, gdzie i co kosztuje. I tak było już do wieczora, kiedy to nadeszła wreszcie pora pożegnania i powrotu do domu. Powrót do domu zwyczajowo bywa miły. Ale nie w tym przypadku. Trasa samochodem w ciemnościach, kiedy za kierownicą siedział mąż Anny nie należała do przyjemności.
- Jedzie coś z prawej? – Stale dopytywał się Jerzy przy każdym zjeździe i skrzyżowaniu, jakby to akurat nie należało do obowiązków kierowcy, tylko pasażera.
- Tak, zaczekaj – odpowiadała, po czym i tak musiała jak zwykle wysłuchać kilka pretensji.
- Czemu mnie wprowadzasz w błąd! Już dawno zdążyłbym przejechać! Przecież jest daleko stąd! – oburzał się.
- W moim odczuciu był zbyt blisko – tłumaczyła się, relacjonując małżonkowi coraz to kolejną jazdę samochodów z prawej strony wyjazdu na główną drogę.
- Ty masz zawsze inne odczucia – drwił z niej. – Drogę trzeba obserwować, a nie przyglądać się jej – pouczał ją, jakby to nie było jedno i to samo.
- Przecież jest ciemno. Wiesz, że o zmroku źle widzę…
- To po co nosisz okulary? Powinni ci przepisać noktowizor!
Annie brakowało już sił, żeby mu się „odszczekać”. Do północy, kiedy to zwykle kładł się do łóżka, było jeszcze trochę czasu. Musiała więc je oszczędzać. Wiedziała, że kiedy tylko przekroczy próg domu, natychmiast zacznie domagać się zrobienia kilku herbat i Bóg wie jeszcze czego. Siły zatem były jej bardzo potrzebne.
Kolejny dzień w życiu Jerzego i Anny niewiele różnił się od poprzednich. Rano wyjeżdżał do pracy, a ona prowadziła dom i zajmowała się obejściem. Robiła to, co wszystkie żony, z tym jednak wyjątkiem, że Jerzy nie potrafiłby normalnie funkcjonować, gdyby niemal natychmiast nie zniszczył tego, co akurat zrobiła. Na świeżo umytą podłogę musiał koniecznie wejść z brudnymi buciorami. Uprany chodnik w przedpokoju zapaskudzić błotem. Na nakryty czystym obrusem stół wylać kawę. Pobrudzić meble i podłogę w kuchni miodem, do którego wszyscy się przyklejali, albo zajadając się ciastem i nie używając do tego talerzyka, natychmiast zasypać okruchami wykładzinę.
Dodać należy, że koszulę i spodnie powinien zmieniać średnio co godzinę, bo na dłuższy czas nie udawało mu się zachować ich w czystości. I tak w kółko Macieju, wciąż to samo! Żadnego szacunku do cudzej pracy.
Ale nie tylko brakowało mu szacunku w stosunku do jej pracy. Ignorował też wszystko to, co lubiła jeść, co lubiła słuchać, oglądać. Zwykle sam robił zakupy w sklepach, decydując niejako z góry o tym, co rodzina powinna jeść, a czego nie, albo co powinna na siebie włożyć. Słuchane przez żonę utwory muzyczne nazywał przedpotopowymi, a oglądane audycje w telewizji, totalnymi bzdurami. Niezmiernie rzadko jego gust w tej kwestii pokrywał się z gustem małżonki.
Bywało, że za coś przepraszał. Wprawdzie zdarzało się to sporadycznie, ale przepraszał. Tyle że wolałaby po stokroć, żeby tego w ogóle nie robił, bo kiedy przepraszał, nie potrafił wyzbyć się cynizmu i ironii w głosie. Innymi słowy, przepraszał kopiąc. Irytował ją tym do tego stopnia, że czasami miała ochotę uderzyć go za to w twarz.
Nieraz miała już serdecznie dość życia z tym przykrym człowiekiem. Wieczorem kładąc się do snu, zasypiała z myślą, że następnego dnia rano zacznie dzień od wizyty w urzędzie stanu cywilnego. Tam, gdzie przed wieloma laty wszystko się zaczęło.
Zdobędzie się na odwagę i złoży pozew o rozwód. Ale, kiedy rankiem się budziła, wstawała przekonana, że nie może tego zrobić, bo przecież ślubowała mu w kościele przed Bogiem. Na dobre i na złe. Jest katoliczką. Nie może, nie potrafi…
Sprzeczne uczucia jednak targały nią bez przerwy. Bo oprócz tego, że była katoliczką, była nade wszystko człowiekiem. Człowiekiem, który ma swoje granice wytrzymałości, fizyczne i psychiczne. Gdzieś w głębi duszy po cichu stale marzyła, żeby w jej życiu pojawił się jeszcze jakiś normalny mężczyzna. Taki, który potrafiłby ją uszanować i cenić za to, że po prostu jest. Gdyby takiego spotkała, natychmiast odeszłaby od Jerzego. Bez względu na to, że jest katoliczką i wiara surowo jej tego zabrania. Tak bardzo była zdesperowana.
Niemal każdego wieczora zasypiała z myślą, że jeszcze kiedyś uśmiechnie się do niej szczęście i ktoś taki się pojawi. I choć go dotąd nie poznała, czuła, że właściwie już go pokochała. Pokochała kogoś, kogo tak naprawdę nie ma. Ignorowana przez całe życie, zakochała się w kimś nieistniejącym. W kimś, kto z pewnością nie byłby w stanie ją zignorować ani zranić. Skoro go nie ma, nie może zdać jej bólu.
Ignorancja potrafi boleć. Czasem bardziej niż złamana ręka czy noga. Anna doświadczała tego bólu ze strony męża przez całe życie. Także ze strony syna i teściowej, którzy przypominali sobie o jej istnieniu tylko wtedy, kiedyś czegoś od niej potrzebowali. I czemuż się dziwić, że Annę stale coś bolało? Że dawał o sobie znać każdy, nawet najmniejszy organ w jej ciele? To poprzez nich krzyczała z bólu dusza. Tylko tak mogła zwrócić na siebie uwagę.



środa, 6 września 2017

Opowiadanie "Osiem grzechów głównych" - 7. Pycha

PYCHA
Dziad honorowy


            Niewielkie wzniesienie, które usiłowała pokonać pani Marta, w jej oczach jawiło się niczym góra Golgota. Drobniutkimi kroczkami sunęła powolutku, podpierając się drewnianą laską. Coraz przystawała na dłuższą chwilę, rozglądając się wokół i ciężko dysząc. Nieleczona niegdyś astma, teraz mimo leków, które od jakiegoś czasu zaczęła zażywać, nie pozwalała jej na prowadzenie normalnego trybu życia. Do tego kłopoty z sercem, coraz bardziej pogłębiające się na starość, sprawiały, że niemal nie opuszczała swojego domu. Czasami tylko, przy sprzyjającej pogodzie, wychodziła przed niego lub na króciutki spacer. Bardzo króciutki spacer, bo ledwo tylko odeszła parę kroków, albo na moment usiadła gdzieś na pieńku drzewa, już rozlegało się donośne wołanie.
- Gdzie znowu jesteś?! Chodź tu zaraz, bo nie wiem, co zrobić z tymi resztkami mięsa? Przemielić, czy dać psu? – Dopytywał się poirytowany małżonek, nawołując małżonkę.
Ale nie resztki mięsa, pies, którego trzeba było nakarmić, czy troska o swoją żonę powodowały panem Teofilem, że stale jej potrzebował. Nie potrafił się bez niej obejść i rozglądał się za nią, niczym małe dziecko za spódnicą matki. Nieustająco musiała być w zasięgu jego wzroku. Jednakże spowodowane było to zgoła czymś zupełnie innym, niż troska o najbliższych i dobro domu, a mianowicie swoistym rodzajem lęku.
Panicznie nie lubił zostawać w domu sam. Nawet na przysłowiową godzinkę. Dotąd zawsze na bakier z Panem Bogiem, teraz na starość, jakby obawiał się tego konsekwencji. Niezaprzeczalnie był to jedyny powód, dla którego koniecznie chciał, by stale ktoś przy nim był, gotów przyjść mu z pomocą w krytycznej sytuacji. Jakby liczył na to, że schorowana żona byłaby w stanie wydrzeć go z rąk Opatrzności, przed którym nieuchronnie niebawem będzie musiał stanąć i zdać sprawozdanie ze swoich dobrych i złych uczynków.
A miał tego sporo na sumieniu. Przez większość swojego życia pił jak szewc. Niemal cały swój wolny czas spędzał w gospodzie, zapominając o żonie i dzieciach. Był znany ze swojego apodyktycznego stosunku do pani Marty i wszystkich wokół. Poza tym zawsze sprawiał wrażenie przemądrzałego mężczyzny, najlepiej znającego się na wszystkim, a zwłaszcza na polityce i religii, niejednego osobnika przyprawiając tym o zawrót głowy. Niegdyś przystojny, wysoki mężczyzna, za którym niemal każda kobieta wypatrywała oczy, teraz sprawiał wrażenie nieporadnego dziecka. Po dawnej męskiej bucie nie pozostało już śladu. Zwyczajnie starość zajrzała mu w oczy, a chory kręgosłup, serce i męskie dolegliwości, których tak bardzo się wstydził, dawały o sobie znać coraz bardziej. Z czasem najprostsze czynności sprawiały mu wielki kłopot. I głównie wtedy ujawniały się w nim cechy małego dziecka. Ale miał przecież żonę, o której zwykle przypominał sobie w takich momentach. W zasadzie, tylko w takich momentach.
Nieważne, że o wiele bardziej schorowaną od niego. Ważne, że zawsze była tuż obok, gotowa służyć mu wszystkim, czego tylko zażądał. Teraz też poderwała się na równe nogi, kierując je w stronę niecierpliwego małżonka, jak zawsze utyskującego na wszystko dookoła.
- Nigdy cię nie ma, kiedy jesteś potrzebna! – Wymyślał swojej kobiecie, która niemal biegła mu na pomoc.
Słysząc jego niezadowolony głos, w momencie potrafiła zapomnieć o tym, że lekarz kazał jej oszczędzać serce i chodzić powolutku.
- Oj! Zrób z tymi resztkami co chcesz. Możesz dać psu. Wszystko jedno! – Wołała na niego, idąc pośpiesznie w stronę domu, a właściwie biegnąc i ciężko dysząc.
Zanim do niego dotarła, nieoczekiwanie, niemal tuż za jej plecami dało się słyszeć odgłos nadjeżdżającego samochodu, a potem delikatne hamowanie. Pani Marta stanęła w pół drogi, oglądając się wstecz. Ku jej zadowoleniu z wnętrza samochodu wyskoczyła trójka wnucząt wraz z mamą Oliwią i tatą Michałem, najstarszym z pięciu synów państwa Jabłońskich. Potem było głośne przywitanie i życzenia składane panu Teofilowi.
- Ale ja mam imieniny dopiero jutro – wzdrygnął się Teofil zaskoczony ich wizytą.
- Tak, wiemy tatku, wiemy! Tylko pomyśleliśmy sobie, że przyjedziemy dzisiaj. Mama przecież nie ma siły nic przygotowywać, a my wszystko kupiliśmy w markecie – tłumaczyła Oliwia. – Wszystko mamy gotowe! Ciasta, sałatki. Są krokiety i wędlina, sery. Wszystko pokrojone. Nie będzie miała żadnej roboty, kiedy jutro przyjdą do ciebie goście.
Pani Marta nie posiadała się z radości. To przecież dla niej wielka ulga. Cały czas zamartwiała się tym, jak da sobie radę, bo to sporo pracy, a ona na nic nie ma już siły. Była więc im za to niezmiernie wdzięczna.
- Dziękuję wam bardzo! Jesteście bardzo mili! O wszystkim potraficie pomyśleć – cieszyła się, chwaląc ich za dobry pomysł.
Ale pan Teofil nie podzielał jej entuzjazmu. Nie był zachwycony tym, że zjawili się już dzisiaj, ani tym, że przywieźli wszystko gotowe. Zwykle to on decydował, ile wydać pieniędzy i co powinni kupić w sklepie. I bardzo nie lubił, kiedy ktoś go w tym wręczał. Teraz też tylko się skrzywił.
- A tu jest prezent dla taty! - Michał wydobył go delikatnie z niewielkiej firmowej reklamówki i wręczył ojcu.
- Ale to nie wszystko. Tu jest druga część prezentu – podał mu niewielkie pudełko starannie zapakowane w ozdobny papier. – Proszę. Niech tata poczuje, że przyszedł do niego wielki świat!
Michał miał coś z ojca. Był zawsze dumny z siebie i ze swoich poczynań. Czegokolwiek by one nie dotyczyły. Nawet zakupu imieninowego prezentu. Zresztą puszył się nie tylko w takich okolicznościach. Potrafił zamienić się w pawia niemal przy każdej okazji.
Tymczasem ojciec Michała rozpakował prezenty drżącymi rękoma, które podobnie jak i inne narządy, na starość stawały się coraz mniej sprawne.
- Ależ to jest golarka – zdziwił się pan Teofil.
- No tak! Najlepszej firmy. Pomyśleliśmy sobie, że należą się ojcu rzeczy najlepszej klasy. I do tego kosmetyki. Też ekstra! Oliwia wybrała jedne z najdroższych – chełpił się Michał.
- Ale po co to wszystko? Przecież mnie wystarcza mydło i zwykły pędzel do golenia. Nie potrzebuję golarki. W dodatku golarka jest na prąd i znowu będziemy więcej za niego płacić – wymyślał.
- O rachunki niech się ojciec nie martwi. Ona prawie nic nie bierze…
- A te kosmetyki, to po co?  Czy ja nie mam się czym myć? A może chcecie mi powiedzieć, że chodzę brudny? – marudził pan Teofil.
Oliwia odwróciła się w stronę okna, bezradnie opuszczając ramiona. Ojciec Michała nigdy nie był zadowolony. Właściwie z niczego. Oprócz siebie oczywiście. Zawsze uważał, że wszystko co robi, robi najlepiej i nie ma w tym sobie równych.
- Ależ, Teofilu, daj spokój! Co też ty opowiadasz? – Żona skarciła męża, jednocześnie usiłując rozładować nieco niemiłą sytuację, zwracając się do dzieci. – Tata tylko tak żartował. On już taki jest. Te jego niemądre kawały…
- Wcale nie żartowałem – oburzył się pan Teofil. – Lepiej to sobie zabierzcie. Wam to się może na coś przydać, ale mnie nic po tym.
Dzieci pana Teofila były już przyzwyczajone do jego dziwnego i często niestosownego zachowania, dlatego udawały, że nic się nie stało, choć niewątpliwie było im przykro.
- A to jedzenie, to po co? Czy my nie mamy co jeść? Wasza matka przygotowuje nie takie specjały. A co, może nie jedliście nigdy jej rarytasów? To nie to, co z marketu.
- Ależ tak. Z pewnością tak jest – ratował sytuację Michał. – Tak jak mama, nikt nie gotuje. Tylko pomyśleliśmy sobie, że nie ma już na to siły…
- Tak, tak! Dobrze zrobiliście! Bardzo się cieszę, bo rzeczywiście zamartwiałam się jutrzejszym dniem i tym, jak sobie poradzę.
Pani Marta jednak nie miała wiele tu do powiedzenia, bo jej mąż niemal nie dopuszczał jej do słowa.
- I tyle to kosztuje! Ja wydałbym na to połowę mniej pieniędzy – marudził ojciec.
- Ależ my nie chcemy, żeby tata nam cokolwiek zwracał. To też w prezencie – tłumaczyła  się Oliwia.
- A dlaczego miałbym nie zwrócić? Myślicie, że mnie już nie stać na zrobienie imprezy? Jestem dziad, ale honorowy! – podkreślił z dumą.
Syn z rodziną nie zabawili w domu swoich rodziców zbyt długo. I trudno było im się dziwić. Opuścili go szybciej, niż zamierzali, wprawiając tym w zakłopotanie panią Martę.
- Musiałeś się tak zachować? – denerwowała się, kiedy wyszli. – Oni chcieli jak najlepiej, a ty stale tylko zrzędzisz i nic ci się nie podoba.
- A po co mi to wszystko? Mnie wystarcza to, co mam.
- Jasne! Wystarcza – powątpiewała jego żona. – Recepty leżą niewykupione, a ty stale mi trujesz, że ci na wszystko wystarcza. A kiedy dzieci pytają, czy coś nam kupić, albo w czymś pomóc, to ty unosisz się dumą i mówisz, że wszystko masz. Jesteś głupi – wytknęła mu zdenerwowana.
- Cicho bądź, kobieto! Przynajmniej mam świadomość, że na wszystko zapracowałem sobie sam i nikt mi nigdy nie wytknie, że w czymś mi musiał pomóc. Ty nigdy nie pracowałaś zawodowo, to nie masz tu nic do gadania!
- Jak to? A piątka dzieci do wychowania, to nic? A dom, a cała reszta? Przypomnij sobie, jak harowałam od świtu do nocy. No, przypomnij! A teraz nadeszła pora, żeby dzieci zwróciły mi, chociaż po części swój dług. Ale ty oczywiście w przypływie swojej głupiej dumy odrzucasz ich pomoc.
- Już ci tłumaczyłem, głupia babo, że nie potrzebuję ich pomocy! – wściekał się pan Teofil.
- Nie potrzebuję, nie potrzebuję! – przedrzeźniała go żona. – W przyszłym tygodniu muszę jechać na badania do szpitala. I kto mnie zawiezie? Może ty? Na tym swoim zdezelowanym rowerze? – kpiła z niego.
- A co? Nie ma taksówek? Weźmiemy taksówkę.
- Jasne! Na lekarstwa nas nie stać…
- A to moja wina, że musiałem tyrać za grosze w tym durnym komunizmie? To moja wina, że teraz mam żebraczą emeryturę?
- Nie wymawiaj się na komunizm. Wtedy, kto chciał, to potrafił się urządzić.
Wściekłość pana Teofila sięgnęła zenitu. Wymawianie mu, że był nieudacznikiem i nie potrafił się urządzić, sromotnie go dotknęło. To był cios poniżej pasa. Dawniejszy ustrój opluwał niemal zawsze, podobnie zresztą jak i wszystko inne, zwłaszcza księży. Uważał, że jedni i drudzy to nie kto inny, tylko wyzyskiwacze biednego ludu, którym on i jemu podobni musieli płacić sowity haracz. I za nic na świecie nie chciał do nich należeć.
Między innymi dlatego też zrezygnował z chodzenia do kościoła, tłumacząc swoje zachowanie wszystkim wkoło właśnie w ten sposób. Ale na rząd nie miał wpływu i to bolało go najbardziej. Tak bardzo, że swój ból uśmierzał zwykle alkoholem. Ale teraz nawet już na to nie miał ani siły, ani pieniędzy.
Ból jednak wciąż mu towarzyszył. Był dwojakiego rodzaju. Ten fizyczny jakoś wytrzymywał, ale z tym drugim nie dawał sobie rady. Był tak bardzo silny, że nie do opanowania. Miał psychiczne podłoże, z czego zresztą doskonale zdawał sobie sprawę. Dobrze znał przyczynę i źródło swojego bólu, tylko jego wewnętrzna duma nie pozwalała mu się do tego przyznać. Bolała go dusza. Coraz bardziej i bardziej. Do kościoła nie chodził, bo miał zbyt wiele grzechów. Tak wiele, że obawiał się, iż nie dostanie rozgrzeszenia, bo sobie na niego nie zasłużył. Podświadomie to czuł i to właśnie sprawiało, że z góry ustawiał się na straconej pozycji. Z czasem jednak tak się w tym wszystkim zatracił, że postanowił wydać walkę Kościołowi, a właściwie Bogu.
Odtąd swój ateizm demonstrował na każdym kroku, obrzucając Boga złymi słowami i zarzucając Mu najgorsze czyny. Za wszelką cenę chciał udowodnić, że on sam jest od Niego lepszy. Że to on, prosty człowiek, ma lepszą moralność niż sam Bóg. Jego „złote myśli”, jak je nazywali niektórzy, znane było szeroko.
- Popatrz Franek – mówił kiedyś do swojego kompana od wódki. – Taki Matysiak jechał pijany samochodem i potrącił na przejściu dziecko. Dostał za jego śmierć kilkanaście lat paki. A w zeszłym tygodniu runął na ziemię samolot. Sto czterdzieści zabitych! A w kościele na kazaniu pleban podobno chrzanił, że Bóg tak chciał. Wiem, bo stara mi mówiła. No to pomyśl tylko, jaki On musi być zły! I kto jest większym mordercą: Matysiak czy Pan Bóg?
Na te słowa nawet pijany Franek dostawał gęsiej skórki i czym prędzej opuszczał swojego kompana od kieliszka.
Winę za swój alkoholizm pan Teofil także usiłował zrzucić na Pana Boga. Mawiał, że to przecież Bóg zamienił wodę w wino w Kanie Galilejskiej i pokazał ludziom, jak mają się upijać. Twierdził, że gdyby nie chciał, żeby na świecie rozpowszechnił się alkoholizm, to by tego nie zrobił. I, że to przez Niego cierpią teraz miliony niewinnych dzieci i żon.
Zresztą, pan Teofil miał jeszcze dziesiątki podobnych przykładów w zanadrzu. W każdej chwili, nawet nieproszony, przytaczał je wyjątkowo często. Duchowieństwo zaś nazywał kolejną skorumpowaną partią polityczną, która chce się dorwać do władzy i rządzić krajem. Czasem nawet skrzykiwał swoich kompanów od kieliszka, usiłując namówić ich do założenia alternatywnej partii. Na szczęście na czczych gadkach się kończyło. Każdego zaś, kto miał odmienne od niego zdanie wyzywał od głupków i imbecyli. Najczęściej drwił z nich, kiedy nie byli w pobliżu, ale czasem nie mógł powstrzymać się także od mówienia wprost, skutkiem czego rosło grono jego wrogów.
Na tym liczba jego przywar się nie kończyła. Pogarda  wobec wszystkich i wszystkiego, co go otacza, towarzyszyła mu niemal na każdym kroku. Chciał być ponad nimi, nawet ponad Bogiem. Tak bardzo był zarozumiały i dumny, że nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, kiedy tak naprawdę wpadł w sidła własnej pychy i jak bardzo nim zawładnęła.
Kiedy jednak starość na dobre zajrzała mu w oczy, a wraz z nią pojawiła się świadomość tego, że niebawem przyjdzie mu rozliczyć się ze swojego życia przed samym Stwórcą, powoli zaczął tracić całą pewność siebie. Jednakże własna duma za nic nie pozwalała mu się do tego przyznać, a cóż dopiero ukorzyć. Pojawił się strach. Strach, który podobnie jak pycha okazał się silniejszy od niego i jak pycha tak samo nim zawładnął.
Nikt jednak nie był w stanie przyjść mu z pomocą, nawet gdyby o nią poprosił. Oprócz własnej żony oczywiście, która na ten czas, chcąc nie chcąc, została jego ziemskim asekurantem. To dlatego stale marudził, kiedy pani Marta usiłowała wyjść z domu, choćby na chwilkę. Obawiał się, że kiedy jej przy nim nie będzie, śmierć upomni się o niego i nikt nie będzie w stanie go przed nią uratować. Jakby ta biedna, schorowana kobieta była w stanie wydrzeć  go jej z rąk… Oboje doskonale wiedzieli, że kiedyś nieuchronnie to nastąpi i żadne z nich nie będzie miało na to najmniejszego wpływu. Ale póki co chciał być ponad to. Dawno temu bowiem wziął niepisany ślub z pychą, która wciąż nie godziła się na rozwód z nim. Sprawić mogłaby to rzetelna spowiedź i mocne postanowienie poprawy, ale na to nie było go stać. Tak mocno trzymała go w swych szponach, że nie potrafił się jej wyrwać.

Po wyjeździe syna z rodziną pani Marta siedziała zasępiona w kącie pokoju. Było jej przykro. Zawsze, kiedy tak się zachowywał cierpiała niewypowiedziane męki. W przeciwieństwie do swojego męża była uosobieniem dobroci. Takim chodzącym aniołem, ale tego anioła jej mąż chciał mieć wyłącznie dla siebie na własność. W dodatku, nie licząc się z nią kompletnie, nadużywał jej dobroci i cierpliwości, wykorzystując do maksimum. Ale pani Marta nie wiedziała, co to pycha i z pokorą godziła się na wszystko, co przynosiło jej życie. Zwłaszcza na męża dyktatora, którego kiedyś przed wieloma laty zesłał jej dobry Bóg. I do głowy by jej nie przyszło wymyślać Mu za to, ani za inne cierpienia, którymi tak często ją doświadczał.  Liczyła, że Bóg kiedyś wszystko jej wynagrodzi. Teraz też w myślach modliła się do Niego, dziękując mu za wszystko i prosząc, by każdy następny dzień, którym ją obdaruje, dla wszystkich był szczęśliwy. Nie tylko dla niej.
- A ty, czemu się nie odzywasz? – spytał małżonek, kiedy pani Marta oddawała się swoim modłom.
- Co mam ci powiedzieć? Że źle robisz? – Spytała półgłosem, przerywając modlitwę, choć z góry wiedziała, że wszelkie wytykanie mu błędów, opłaci jej kilkoma wulgaryzmami, albo w najlepszym razie wymówkami.
- Tego się nie waż! Dobrze wiesz, że mam rację!
- No, to mogę ci jeszcze powiedzieć, że wczoraj, kiedy poszedłeś po zakupy, była tu pani Jadwiga. Mówiła, że jej znajoma wymienia meble w domu, bo tamte już jej się znudziły. Pytała, czy nie chcielibyśmy tych starych. To znaczy, tych poprzednich mebli – poprawiła się, dodając: – Są w bardzo dobrym stanie. Nie to, co nasze. Może moglibyśmy je wziąć?
- Co ty, kobieto?! Będę brał jakieś stare graty? – oburzył się Teofil.
- Nie są stare, kupiła je przed dziesięcioma laty. Nasze liczą sobie już prawie pięćdziesiąt… Zwłaszcza kanapy są podobno bardzo wygodne, a w naszej sprężyny wrzynają się w tyłek.
- Nie ma mowy! Jakie mamy, to mamy! Nikt nie będzie mi tu wpychał swoich gratów! Stać mnie na własne. A co to ja jestem gorszy od nich, żebym musiał zadawalać się starymi rzeczami?
- Wiesz, ja cię w ogóle nie rozumiem. Ludzie chcą nam pomóc. Moglibyśmy żyć lepiej i wygodniej, a ty wszystkim gardzisz. To niepojęte!
- Masz ptasi móżdżek, dlatego tego nie pojmujesz.
- Może i ptasi, ale gdyby nie twoja głupota, nasze życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Nie musielibyśmy stale klepać biedy – zdenerwowała się pani Marta.
- Jak śmiesz mi wytykać głupotę! Przez całe życie na was harowałem i dobrze było! Wtedy nie byłem głupi! – oburzył się kolejny raz.
- Ale ja nie o tym… - niemal rozpłakała się pani Marta.
- A te stare ciuchy, co nam wczoraj przyniosła Agnieszka, to wiesz gdzie możesz sobie wsadzić…
- Przecież chciała dobrze. Wiedziała, że nie mam ciepłego swetra na zimę, to przyniosła mi od swojej matki. Ona ma ich kilkanaście. W niektórych w ogóle nie chodzi.
- Może jesteśmy dziady, ale honorowe! Stale ci to powtarzam! I nie potrzebujemy niczyjej łaski! – pokrzykiwał bez końca.
- Myślę, że jednak potrzebujesz. I nie tylko od ludzi – postawiła mu się. - Głównie potrzebujesz łaski Boga. I ty dobrze o tym wiesz…
- Nie wyjeżdżaj mi tu, kobieto, z tymi swoimi zabobonami, bo tego nie ścierpię! – zaczął się coraz bardziej pieklić.
Pani Marta na chwilę umilkła. Zrobiło się cicho. Tylko wiatr hulał w kominie. Zupełnie, jakby chciał im przypomnieć, że jest silniejszy od nich, a zwłaszcza od jej męża. Że ma nadprzyrodzoną moc, którą obdarował go Stwórca.
Na chwilę usiadła przy kominie i wsłuchiwała się w wiatr, który teraz w nim rządził. Świszczał i gwizdał. Hulał w nim i za oknem. Musiał mieć wielką siłę, podobnie jak wielką siłę miała woda i ogień, którymi czasami tu i ówdzie napominał ludzi Stwórca. Pan nieba i ziemi, i ludzkiego życia. Nadawał wszystkiemu siłę, albo ją odbierał.
Jej też nie szczędził siły, bo choć pani Marta słaba już ciałem, wciąż była silna duchem. Za to mężowi poskąpił i jednego, i drugiego. Jedynie pycha dawała mu jeszcze złudną siłę. Podtrzymywała jego „ja” i to na niej opierał swoje nadwątlone już życie. Życie, o które niebawem zechce upomnieć się Bóg, i o duszę, która pod jej ciężarem nie zdołała się podnieść i dojść do głosu. Przygnieciona wielką siłą egocentryzmu, skryta w zakamarkach ciała, czeka, aż Pan i Władca na zawsze uwolni ją spod stalowego pancerza pychy.

niedziela, 3 września 2017

Opowiadania "Osiem grzechów głównych" - 6. Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu

6. NIEUMIARKOWANIE W JEDZENIU I PICIU
A może już wystarczy?


                Stoły uginały się pod ciężarem smakowitości i butelek z napojami wyskokowymi. Imieniny pani Emilii zawsze były sowicie zakrapiane, a nieodzowne tony tłustego jedzenia i wysokokaloryczne ciasta to już niemal tradycja. Solenizantka dokładała starań, by nikt nie opuścił jej domu głodny, ani tym bardziej nieuraczony alkoholem. Nie było też do pomyślenia, by ktoś z jakichś powodów śmiał odmówić wypicia paru kieliszków wysokoprocentowego napoju. Jedyną okolicznością łagodzącą było zażywanie antybiotyków. Z tego też powodu synowa Monika, która niechętnie godziła się z ową tradycją, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności wyjątkowo często chorowała. Przynajmniej tak twierdziła.
Tego dnia było podobnie. Dzięki temu zmyślna wymówka pozwalała zachować jej trzeźwą ocenę sytuacji.
Na stoły coraz to trafiały smakowite wiktuały, którymi zachwycali się niemal wszyscy, podobnie zresztą jak własnoręcznie przyrządzaną wódką. Inaczej mówiąc, popularną „księżycówą”. Jej wyrafinowaną produkcją od dawna zajmował się mąż pani Emilii, usiłujący trafić w gusta swoich gości, stale ją udoskonalając. Nasze krajowe wytwórnie miałyby w nim groźną konkurencję, gdyby nie fakt, że na legalną produkcję wódki miały wyłączność. Ale pan Antoni nie przejmował się naszym rodzimym monopolistą i potajemnie kopał pod nim dołki.
Monika nie lubiła tych, jak je nazywała „uczt kanciastych stołów”, o które potem obijali się co słabsi w gębie. Ani tego obżarstwa, ani pijaństwa. Nie mogła jednak niczemu ani nikomu się przeciwstawić. Z góry mogłaby przewidzieć, jak zareagowałaby rodzina i znajomi teściów. Natychmiast stałaby się czarną owcą w rodzinie i niekochaną synową.
A na to nie mogła sobie pozwolić. Była od nich całkowicie uzależniona. Mieszkała w ich domu i nie kto inny, tylko teściowa opiekowała się ich dzieckiem, kiedy codziennie wychodziła do pracy. Choćby tylko z tego powodu winna była im subordynację. Teraz też zmuszała się do skonsumowania tłustego kawałka mięsa, który wprawdzie rósł jej w ustach, ale udawała, że jest wyjątkowo smaczny.
- Proszę, dołóż sobie jeszcze sosu tatarskiego – doradzała teściowa, podsuwając miskę z sosem niemal pod sam jej nos.
- Dziękuję. Już próbowałam, więcej nie dam rady – broniła się Monika.
- To może sałatki śledziowej? – niemal stale coś na niej wymuszała.
- Nie, dziękuję. Jest bardzo smaczna, ale mnie już wystarczy – odmawiała grzecznie.
Oczywiście matka męża Moniki nie byłaby sobą, gdyby za kilka minut znów nie usiłowała coś w nią wcisnąć. Zresztą, nie tylko w nią. Monika często zastanawiała się, dlaczego stale to robi, skoro goście dziękują i nie chcą dać się namówić na spałaszowanie następnych porcji jedzenia. Wnioski nasuwały się liczne, ale w szczególności jeden nie dawał jej spokoju.
Teściowa Moniki była osobą bardzo otyłą i z gruntu zazdrościła każdemu, kto choć trochę był od niej szczuplejszy. Może więc świadomie, a może nawet nieświadomie usiłowała sprawić, żeby i tusza innych stawała się coraz bardziej okrąglejsza? Może to był swoisty rodzaj zazdrości? A może jeszcze coś innego. W każdym razie Monikę drażniło zachowanie teściowej. I to bardzo.
Tymczasem imieniny pani Emilii powoli dobiegały końca. Było już bardzo późno, ale nikt nie zamierzał jeszcze wychodzić. W gruncie rzeczy nie pozwalała im na to sama pani Emilia.
- Musicie to zjeść, bo się zmarnuje – namawiała gości. – Wcześniej was nie wypuszczę!
- A może jeszcze jeden kieliszeczek? – wtórował jej chwiejący się na nogach małżonek. –  Jasiu! Ty jeszcze nie wypiłeś swojego! Przyniosę jeszcze jedną flaszeczkę! – Uwziął się na jednego z gości.
- Daj spokój, Antoni! On ma już dosyć. Jak ja zawlokę go do domu? – Martwiła się poniewczasie jego żona, siostra teściowej.
- A tam! Kopniesz mu w tyłek, to sam się potoczy po drodze – silił się na niewybredne żarty mocno podchmielony teść.
Ale wuj Jasiu miał już we krwi sporo alkoholu i sam odmawiał, czując się coraz podlej.
- Ale ty, Moniko, musisz jeszcze skosztować mojego kurczaka. I nie odmawiaj, bo sama widziałam, że nie próbowałaś.
Teściowa była niestrudzona, usiłując namówić ją kolejny raz na jedzenie.
- Dziękuję, już naprawdę nie mogę – broniła się synowa.
- Jak to nie możesz? Jesteś taka szczupła, to wszystko możesz.
- Nie o to chodzi. Już jest późno i w ogóle, rano chciałam iść do kościoła i przystąpić do Komunii.
Teściowa parsknęła śmiechem.
- A co ci w tym przeszkadza? – Śmiała się drwiąco, też już nieźle wstawiona, podobnie jak jej siostry, zaproszone w gości wraz z mężami i dziećmi.
Tak postawione pytanie i szyderczy śmiech teściowej nieco wyprowadził Monikę z równowagi, którą to od momentu pojawienia się na przyjęciu starała się ze wszystkich sił zachować.
- Jak to, co? Nie mogę tyle żreć - poirytowana nie przebierała w słowach.
Dotąd starała się być delikatna, ale w końcu zdała sobie sprawę z tego, że przecież i tak nikt już nie dostrzeże jej subtelności. Wszyscy byli mniej lub bardziej wstawieni. Szkoda więc zachodu.
- A niby czemu? – dziwiła się ciotka męża Moniki, Katarzyna.
- No, jak to? Obżarstwo to przecież jeden z grzechów głównych. Nie mogłabym przystąpić do Komunii.
Nagle cały gwar żwawo dyskutujących gości jakby przycichł i nieoczekiwanie kilka par ócz zwróciło się w jej stronę. Nie spodziewała się takiej reakcji i trochę poczuła się nieswojo. Zupełnie, jakby powiedziała coś bardzo niestosownego. Swoją drogą, w tym całym harmidrze, właściwie teraz tylko to mogło ich zaciekawić. Po sporej ilości wypitego alkoholu buzującej w żyłach biesiadników, żaden z nich nie przejąłby się byle rewelacją.
- Co się stało? Powiedziałam coś nie tak? – Spytała zdezorientowana Monika, zorientowawszy się, że wszystkie oczy spoglądają wyłącznie na nią i świdrują ją przeszywającym wzrokiem.
Nikt jednak nie spieszył z odpowiedzią. Patrzyli na nią zaskoczeni, trochę tak jak na przybysza z innej planety, nie pozostawiając cienia wątpliwości, że nie są przychylni takiemu zachowaniu. Z całą pewnością nie spodziewali się, że ktokolwiek zechce zakłócić ten ustalony od lat rytuał obchodzenia hucznych imienin, a już najmniej, zawsze oszczędna w słowach Monika. W dodatku ośmielając się wytykać innym ich rzekome grzechy. Zadziwiająca cisza i morderczy wzrok gości sparaliżował do cna biedną Monikę. Trwało to zaledwie minutę, może dwie, ale jej wydawało się, jakby dobre kilka godzin. Wreszcie ciotka Katarzyna zdobyła się na odwagę i uznała za stosowne  przerwać milczenie.
- Ja tam nie zwracam uwagi na to, co jem, ani ile jem. To wyłącznie moja sprawa! Po to chadza się w gości, żeby sobie dobrze podjeść – stwierdziła bez ogródek.
Natychmiast zawtórowało jej kilka osób.
- A co ty myślisz, że nasz ksiądz postępuje inaczej? Sama widziałam. Albo to nie jeden raz był u nas na imprezie? – odezwała się teściowa Moniki.
- Siedział godzinami, jadł, pił do woli, wychodził późno w nocy, czasem dobrze po północy. A następnego dnia w najlepsze odprawiał Mszę św. – przytaknęła jej siostra.
- Nie wiem. Nie widziałam, ale skoro obżarstwo to grzech, to nie powinno się iść następnego dnia do Komunii. Podobnie z alkoholem - wątpiła Monika.
Była przekonana, że rozumuje słusznie. Tymczasem okazało się, że absolutnie nikt nie podziela jej zdania. Natychmiast też rozgorzała dyskusja na ten temat. Wnioski z niej płynące zaskoczyły Monikę na tyle, że z trudem udawało jej się bronić własnego zdania. Wszyscy byli przeciwko niej, przytaczając nieodparte argumenty, które za zadanie miały obalić wysuniętą przez nią hipotezę. Nikt z biesiadników nie uważał, nawet nie dopuszczał do siebie takiej myśli, że jedząc do woli i upijając się, robi coś złego.
- A co komu do tego, ile zjem? – wuj Stefan drążył temat. – Jedzenie to nie grzech! Za niedługo nawet oddychanie będzie pod kontrolą. Do wszystkiego się przyczepią! – złorzeczył księżom i ich wymysłom. – Tylko im wszystko wolno!
Dyskusja zrobiła się nieprzyjemna. Monika wyszła na chwilę do łazienki, głównie po to, żeby się od niej wyzwolić. Ale w domu teściowej było głośno. Ilość wypitego alkoholu sprawiała, że mało kto czuł umiar w przekrzykiwaniu się. Przez zamknięte drzwi dobiegły do niej odgłosy niezadowolenia teściowej i jej rodziny.
- Patrzcie no! Ale ci się synowa udała! Będzie cię pouczać, ile masz zjeść! I czy jutro możesz iść do Komunii, czy nie możesz – bełkotała ciotka Katarzyna.
- Głupia koza! Co ona tam wie! Całe życie robimy imprezy i całe życie następnego dnia przystępujemy do Komunii. I nikt nam z tego powodu nie robi jakichś „ale”.
Monika słysząc to zdenerwowała się nieco. Nie lubiła, kiedy ktoś z niej kpił, a tym bardziej, kiedy nazywano ją głupią kozą. Miała już swoje lata i pokaźny bagaż doświadczeń życiowych za sobą. Nie była więc dzierlatką nieznającą się na rzeczy. Poza tym uważała, że racja bezsprzecznie jest po jej stronie i nie widziała powodów, dla których miałaby im ulegać. Nie można naginać ustalonych przez Kościół reguł do własnego widzimisię. Postanowiła udowodnić im swoją rację, mimo że moment nie był ku temu najlepszy.
- Rozumiem, że mama jutro pójdzie do Komunii? – spytała, wróciwszy z łazienki.
- Oczywiście, że pójdę. Zawsze tak robię. Nie zrobiłam przecież nic złego.
- Jak to nie? Popełniła mama jeden z grzechów głównych, a jutro popełni kolejny grzech. Jeszcze większy, bo to będzie świętokradzka Komunia!
Reakcja gości była do przewidzenia. Znów wszyscy spojrzeli na nią nieprzychylnie. Tym razem nie patrzyli już jak na ufoludka, ale jak na coś, co należałoby natychmiast obezwładnić, związać sznurem i obowiązkowo spalić na stosie. Wpatrywali się w nią, jakby przed sobą mieli nie niewinną kobietę, ale poszukiwanego przestępcę, którego w najlepszym wypadku natychmiast należy zamknąć w odosobnieniu. Albo kogoś, kto ich zdaniem właśnie co wygłosił największą herezję w dziejach kościoła.
Nie zdawali sobie sprawy ze swojego grzechu, czy zwyczajnie nie chcieli? – zastanawiała się w tym czasie Monika.
Oczy gości, wszystkie bez wyjątku, wyrażały najwyższy stopień oburzenia. Zresztą nie tylko oczy, podobnie usta, które dawały upust swoim przekonaniom nadzwyczaj głośno.
Nikt nie lubi, kiedy udowadnia mu się przed wszystkimi, że jest zwyczajnym grzesznikiem. Nic więc dziwnego, że natychmiast uruchamia w sobie odruch obronny, często w postaci nieuzasadnionego ataku na osobę swojego „prześladowcy”, albo próbuje wybielić siebie, choćby tylko w myślach. Albo też odwrócić tok myślowy, czyli uznać za winnego każdą odmienną wyglądem i zachowaniem osobę.  To raczej ją woleliby widzieć w roli wielkiej grzesznicy, która nie idąc w ich ślady, najwyraźniej odstępuje od reszty towarzystwa. Towarzystwa nazywającego siebie uczciwymi i praktykującymi katolikami.
Cała ta sytuacja irytowała Monikę, ale też i skłaniała do tego, by wreszcie wyrzucić z siebie to, co od dawna leżało jej na sercu. Dotąd nie znalazła w sobie dość siły, by się przeciwstawić niecnym praktykom rodzinki, ale wiedziała, że kiedyś nadejdzie ten moment i teraz tak właśnie się stało. Uważała, że skoro już powiedziała „a”, to powinna powiedzieć też „b”. Przystąpiła więc do kolejnego ataku, powodując jeszcze większe zamieszanie.
- Opychając się na co dzień, tym samym sprawiamy, że jesteśmy coraz grubsi – pozwoliła sobie na więcej, usiłując przy okazji dopiec tym teściowej, która jeszcze przed chwilą razem z innymi nazwała ją głupią kozą. Po czym dodała. – I tym samym grzeszymy przeciwko nam samym, skazując nasze ciało na choroby, które są tego następstwem. Wpadamy w błędne koło, stale grzesząc…
Po kolejnym wystąpieniu Moniki i przedstawieniu problemu w sposób niepozostawiający cienia wątpliwości, goście zdecydowali się wreszcie opuścić gościnny dom solenizantki i powrócić na swoje śmieci. Niejednym szło to z wielkim trudem, bo nogi mieli wyjątkowo słabe.
- To może ja pozmywam? – spytała Monika, usiłując udobruchać nieco oburzoną teściową, kiedy emocje nieco opadły.
- Dziękuję ci najmocniej! Sama to zrobię! Tylko jutro, bo dzisiaj już nie mam siły. Tyle się napracowałam…
- To może jednak mi mama pozwoli, bo jutro będzie niedziela.
- I co z tego? – zapytała zdumiona teściowa.
- Dzień wolny od pracy. Zapomniała mama, że pracować w takim dniu, to według Kościoła też grzech?
- Ktoś musi to zrobić! – znów się oburzyła.
- Ale dzisiaj albo pojutrze… Brudne garnki to nie zając, nie uciekną.
- A tam! Te twoje mądrości! Gdyby wszyscy tak postępowali… - niemal syknęła ze złości.
- To świat z pewnością byłby lepszy, a my mniej grzeszni – zakończyła dyskusję Monika. – A teraz niech się mama już położy, zmówi modlitwę i pomyśli o tym, co mówiłam. Bo i jest o czym myśleć. Czy to nie mama stale goni nas do kościoła i każe być dobrymi katolikami? Czekamy więc na dobry tego przykład.
Choć miała na to wielką ochotę, nie dopowiedziała już, że zanim przystąpi jutro do Komunii św. powinna odwiedzić najpierw konfesjonał. Nazbierało się tych grzechów przez lata, oj nazbierało! Tyle imprez za sobą.