środa, 6 września 2017

Opowiadanie "Osiem grzechów głównych" - 7. Pycha

PYCHA
Dziad honorowy


            Niewielkie wzniesienie, które usiłowała pokonać pani Marta, w jej oczach jawiło się niczym góra Golgota. Drobniutkimi kroczkami sunęła powolutku, podpierając się drewnianą laską. Coraz przystawała na dłuższą chwilę, rozglądając się wokół i ciężko dysząc. Nieleczona niegdyś astma, teraz mimo leków, które od jakiegoś czasu zaczęła zażywać, nie pozwalała jej na prowadzenie normalnego trybu życia. Do tego kłopoty z sercem, coraz bardziej pogłębiające się na starość, sprawiały, że niemal nie opuszczała swojego domu. Czasami tylko, przy sprzyjającej pogodzie, wychodziła przed niego lub na króciutki spacer. Bardzo króciutki spacer, bo ledwo tylko odeszła parę kroków, albo na moment usiadła gdzieś na pieńku drzewa, już rozlegało się donośne wołanie.
- Gdzie znowu jesteś?! Chodź tu zaraz, bo nie wiem, co zrobić z tymi resztkami mięsa? Przemielić, czy dać psu? – Dopytywał się poirytowany małżonek, nawołując małżonkę.
Ale nie resztki mięsa, pies, którego trzeba było nakarmić, czy troska o swoją żonę powodowały panem Teofilem, że stale jej potrzebował. Nie potrafił się bez niej obejść i rozglądał się za nią, niczym małe dziecko za spódnicą matki. Nieustająco musiała być w zasięgu jego wzroku. Jednakże spowodowane było to zgoła czymś zupełnie innym, niż troska o najbliższych i dobro domu, a mianowicie swoistym rodzajem lęku.
Panicznie nie lubił zostawać w domu sam. Nawet na przysłowiową godzinkę. Dotąd zawsze na bakier z Panem Bogiem, teraz na starość, jakby obawiał się tego konsekwencji. Niezaprzeczalnie był to jedyny powód, dla którego koniecznie chciał, by stale ktoś przy nim był, gotów przyjść mu z pomocą w krytycznej sytuacji. Jakby liczył na to, że schorowana żona byłaby w stanie wydrzeć go z rąk Opatrzności, przed którym nieuchronnie niebawem będzie musiał stanąć i zdać sprawozdanie ze swoich dobrych i złych uczynków.
A miał tego sporo na sumieniu. Przez większość swojego życia pił jak szewc. Niemal cały swój wolny czas spędzał w gospodzie, zapominając o żonie i dzieciach. Był znany ze swojego apodyktycznego stosunku do pani Marty i wszystkich wokół. Poza tym zawsze sprawiał wrażenie przemądrzałego mężczyzny, najlepiej znającego się na wszystkim, a zwłaszcza na polityce i religii, niejednego osobnika przyprawiając tym o zawrót głowy. Niegdyś przystojny, wysoki mężczyzna, za którym niemal każda kobieta wypatrywała oczy, teraz sprawiał wrażenie nieporadnego dziecka. Po dawnej męskiej bucie nie pozostało już śladu. Zwyczajnie starość zajrzała mu w oczy, a chory kręgosłup, serce i męskie dolegliwości, których tak bardzo się wstydził, dawały o sobie znać coraz bardziej. Z czasem najprostsze czynności sprawiały mu wielki kłopot. I głównie wtedy ujawniały się w nim cechy małego dziecka. Ale miał przecież żonę, o której zwykle przypominał sobie w takich momentach. W zasadzie, tylko w takich momentach.
Nieważne, że o wiele bardziej schorowaną od niego. Ważne, że zawsze była tuż obok, gotowa służyć mu wszystkim, czego tylko zażądał. Teraz też poderwała się na równe nogi, kierując je w stronę niecierpliwego małżonka, jak zawsze utyskującego na wszystko dookoła.
- Nigdy cię nie ma, kiedy jesteś potrzebna! – Wymyślał swojej kobiecie, która niemal biegła mu na pomoc.
Słysząc jego niezadowolony głos, w momencie potrafiła zapomnieć o tym, że lekarz kazał jej oszczędzać serce i chodzić powolutku.
- Oj! Zrób z tymi resztkami co chcesz. Możesz dać psu. Wszystko jedno! – Wołała na niego, idąc pośpiesznie w stronę domu, a właściwie biegnąc i ciężko dysząc.
Zanim do niego dotarła, nieoczekiwanie, niemal tuż za jej plecami dało się słyszeć odgłos nadjeżdżającego samochodu, a potem delikatne hamowanie. Pani Marta stanęła w pół drogi, oglądając się wstecz. Ku jej zadowoleniu z wnętrza samochodu wyskoczyła trójka wnucząt wraz z mamą Oliwią i tatą Michałem, najstarszym z pięciu synów państwa Jabłońskich. Potem było głośne przywitanie i życzenia składane panu Teofilowi.
- Ale ja mam imieniny dopiero jutro – wzdrygnął się Teofil zaskoczony ich wizytą.
- Tak, wiemy tatku, wiemy! Tylko pomyśleliśmy sobie, że przyjedziemy dzisiaj. Mama przecież nie ma siły nic przygotowywać, a my wszystko kupiliśmy w markecie – tłumaczyła Oliwia. – Wszystko mamy gotowe! Ciasta, sałatki. Są krokiety i wędlina, sery. Wszystko pokrojone. Nie będzie miała żadnej roboty, kiedy jutro przyjdą do ciebie goście.
Pani Marta nie posiadała się z radości. To przecież dla niej wielka ulga. Cały czas zamartwiała się tym, jak da sobie radę, bo to sporo pracy, a ona na nic nie ma już siły. Była więc im za to niezmiernie wdzięczna.
- Dziękuję wam bardzo! Jesteście bardzo mili! O wszystkim potraficie pomyśleć – cieszyła się, chwaląc ich za dobry pomysł.
Ale pan Teofil nie podzielał jej entuzjazmu. Nie był zachwycony tym, że zjawili się już dzisiaj, ani tym, że przywieźli wszystko gotowe. Zwykle to on decydował, ile wydać pieniędzy i co powinni kupić w sklepie. I bardzo nie lubił, kiedy ktoś go w tym wręczał. Teraz też tylko się skrzywił.
- A tu jest prezent dla taty! - Michał wydobył go delikatnie z niewielkiej firmowej reklamówki i wręczył ojcu.
- Ale to nie wszystko. Tu jest druga część prezentu – podał mu niewielkie pudełko starannie zapakowane w ozdobny papier. – Proszę. Niech tata poczuje, że przyszedł do niego wielki świat!
Michał miał coś z ojca. Był zawsze dumny z siebie i ze swoich poczynań. Czegokolwiek by one nie dotyczyły. Nawet zakupu imieninowego prezentu. Zresztą puszył się nie tylko w takich okolicznościach. Potrafił zamienić się w pawia niemal przy każdej okazji.
Tymczasem ojciec Michała rozpakował prezenty drżącymi rękoma, które podobnie jak i inne narządy, na starość stawały się coraz mniej sprawne.
- Ależ to jest golarka – zdziwił się pan Teofil.
- No tak! Najlepszej firmy. Pomyśleliśmy sobie, że należą się ojcu rzeczy najlepszej klasy. I do tego kosmetyki. Też ekstra! Oliwia wybrała jedne z najdroższych – chełpił się Michał.
- Ale po co to wszystko? Przecież mnie wystarcza mydło i zwykły pędzel do golenia. Nie potrzebuję golarki. W dodatku golarka jest na prąd i znowu będziemy więcej za niego płacić – wymyślał.
- O rachunki niech się ojciec nie martwi. Ona prawie nic nie bierze…
- A te kosmetyki, to po co?  Czy ja nie mam się czym myć? A może chcecie mi powiedzieć, że chodzę brudny? – marudził pan Teofil.
Oliwia odwróciła się w stronę okna, bezradnie opuszczając ramiona. Ojciec Michała nigdy nie był zadowolony. Właściwie z niczego. Oprócz siebie oczywiście. Zawsze uważał, że wszystko co robi, robi najlepiej i nie ma w tym sobie równych.
- Ależ, Teofilu, daj spokój! Co też ty opowiadasz? – Żona skarciła męża, jednocześnie usiłując rozładować nieco niemiłą sytuację, zwracając się do dzieci. – Tata tylko tak żartował. On już taki jest. Te jego niemądre kawały…
- Wcale nie żartowałem – oburzył się pan Teofil. – Lepiej to sobie zabierzcie. Wam to się może na coś przydać, ale mnie nic po tym.
Dzieci pana Teofila były już przyzwyczajone do jego dziwnego i często niestosownego zachowania, dlatego udawały, że nic się nie stało, choć niewątpliwie było im przykro.
- A to jedzenie, to po co? Czy my nie mamy co jeść? Wasza matka przygotowuje nie takie specjały. A co, może nie jedliście nigdy jej rarytasów? To nie to, co z marketu.
- Ależ tak. Z pewnością tak jest – ratował sytuację Michał. – Tak jak mama, nikt nie gotuje. Tylko pomyśleliśmy sobie, że nie ma już na to siły…
- Tak, tak! Dobrze zrobiliście! Bardzo się cieszę, bo rzeczywiście zamartwiałam się jutrzejszym dniem i tym, jak sobie poradzę.
Pani Marta jednak nie miała wiele tu do powiedzenia, bo jej mąż niemal nie dopuszczał jej do słowa.
- I tyle to kosztuje! Ja wydałbym na to połowę mniej pieniędzy – marudził ojciec.
- Ależ my nie chcemy, żeby tata nam cokolwiek zwracał. To też w prezencie – tłumaczyła  się Oliwia.
- A dlaczego miałbym nie zwrócić? Myślicie, że mnie już nie stać na zrobienie imprezy? Jestem dziad, ale honorowy! – podkreślił z dumą.
Syn z rodziną nie zabawili w domu swoich rodziców zbyt długo. I trudno było im się dziwić. Opuścili go szybciej, niż zamierzali, wprawiając tym w zakłopotanie panią Martę.
- Musiałeś się tak zachować? – denerwowała się, kiedy wyszli. – Oni chcieli jak najlepiej, a ty stale tylko zrzędzisz i nic ci się nie podoba.
- A po co mi to wszystko? Mnie wystarcza to, co mam.
- Jasne! Wystarcza – powątpiewała jego żona. – Recepty leżą niewykupione, a ty stale mi trujesz, że ci na wszystko wystarcza. A kiedy dzieci pytają, czy coś nam kupić, albo w czymś pomóc, to ty unosisz się dumą i mówisz, że wszystko masz. Jesteś głupi – wytknęła mu zdenerwowana.
- Cicho bądź, kobieto! Przynajmniej mam świadomość, że na wszystko zapracowałem sobie sam i nikt mi nigdy nie wytknie, że w czymś mi musiał pomóc. Ty nigdy nie pracowałaś zawodowo, to nie masz tu nic do gadania!
- Jak to? A piątka dzieci do wychowania, to nic? A dom, a cała reszta? Przypomnij sobie, jak harowałam od świtu do nocy. No, przypomnij! A teraz nadeszła pora, żeby dzieci zwróciły mi, chociaż po części swój dług. Ale ty oczywiście w przypływie swojej głupiej dumy odrzucasz ich pomoc.
- Już ci tłumaczyłem, głupia babo, że nie potrzebuję ich pomocy! – wściekał się pan Teofil.
- Nie potrzebuję, nie potrzebuję! – przedrzeźniała go żona. – W przyszłym tygodniu muszę jechać na badania do szpitala. I kto mnie zawiezie? Może ty? Na tym swoim zdezelowanym rowerze? – kpiła z niego.
- A co? Nie ma taksówek? Weźmiemy taksówkę.
- Jasne! Na lekarstwa nas nie stać…
- A to moja wina, że musiałem tyrać za grosze w tym durnym komunizmie? To moja wina, że teraz mam żebraczą emeryturę?
- Nie wymawiaj się na komunizm. Wtedy, kto chciał, to potrafił się urządzić.
Wściekłość pana Teofila sięgnęła zenitu. Wymawianie mu, że był nieudacznikiem i nie potrafił się urządzić, sromotnie go dotknęło. To był cios poniżej pasa. Dawniejszy ustrój opluwał niemal zawsze, podobnie zresztą jak i wszystko inne, zwłaszcza księży. Uważał, że jedni i drudzy to nie kto inny, tylko wyzyskiwacze biednego ludu, którym on i jemu podobni musieli płacić sowity haracz. I za nic na świecie nie chciał do nich należeć.
Między innymi dlatego też zrezygnował z chodzenia do kościoła, tłumacząc swoje zachowanie wszystkim wkoło właśnie w ten sposób. Ale na rząd nie miał wpływu i to bolało go najbardziej. Tak bardzo, że swój ból uśmierzał zwykle alkoholem. Ale teraz nawet już na to nie miał ani siły, ani pieniędzy.
Ból jednak wciąż mu towarzyszył. Był dwojakiego rodzaju. Ten fizyczny jakoś wytrzymywał, ale z tym drugim nie dawał sobie rady. Był tak bardzo silny, że nie do opanowania. Miał psychiczne podłoże, z czego zresztą doskonale zdawał sobie sprawę. Dobrze znał przyczynę i źródło swojego bólu, tylko jego wewnętrzna duma nie pozwalała mu się do tego przyznać. Bolała go dusza. Coraz bardziej i bardziej. Do kościoła nie chodził, bo miał zbyt wiele grzechów. Tak wiele, że obawiał się, iż nie dostanie rozgrzeszenia, bo sobie na niego nie zasłużył. Podświadomie to czuł i to właśnie sprawiało, że z góry ustawiał się na straconej pozycji. Z czasem jednak tak się w tym wszystkim zatracił, że postanowił wydać walkę Kościołowi, a właściwie Bogu.
Odtąd swój ateizm demonstrował na każdym kroku, obrzucając Boga złymi słowami i zarzucając Mu najgorsze czyny. Za wszelką cenę chciał udowodnić, że on sam jest od Niego lepszy. Że to on, prosty człowiek, ma lepszą moralność niż sam Bóg. Jego „złote myśli”, jak je nazywali niektórzy, znane było szeroko.
- Popatrz Franek – mówił kiedyś do swojego kompana od wódki. – Taki Matysiak jechał pijany samochodem i potrącił na przejściu dziecko. Dostał za jego śmierć kilkanaście lat paki. A w zeszłym tygodniu runął na ziemię samolot. Sto czterdzieści zabitych! A w kościele na kazaniu pleban podobno chrzanił, że Bóg tak chciał. Wiem, bo stara mi mówiła. No to pomyśl tylko, jaki On musi być zły! I kto jest większym mordercą: Matysiak czy Pan Bóg?
Na te słowa nawet pijany Franek dostawał gęsiej skórki i czym prędzej opuszczał swojego kompana od kieliszka.
Winę za swój alkoholizm pan Teofil także usiłował zrzucić na Pana Boga. Mawiał, że to przecież Bóg zamienił wodę w wino w Kanie Galilejskiej i pokazał ludziom, jak mają się upijać. Twierdził, że gdyby nie chciał, żeby na świecie rozpowszechnił się alkoholizm, to by tego nie zrobił. I, że to przez Niego cierpią teraz miliony niewinnych dzieci i żon.
Zresztą, pan Teofil miał jeszcze dziesiątki podobnych przykładów w zanadrzu. W każdej chwili, nawet nieproszony, przytaczał je wyjątkowo często. Duchowieństwo zaś nazywał kolejną skorumpowaną partią polityczną, która chce się dorwać do władzy i rządzić krajem. Czasem nawet skrzykiwał swoich kompanów od kieliszka, usiłując namówić ich do założenia alternatywnej partii. Na szczęście na czczych gadkach się kończyło. Każdego zaś, kto miał odmienne od niego zdanie wyzywał od głupków i imbecyli. Najczęściej drwił z nich, kiedy nie byli w pobliżu, ale czasem nie mógł powstrzymać się także od mówienia wprost, skutkiem czego rosło grono jego wrogów.
Na tym liczba jego przywar się nie kończyła. Pogarda  wobec wszystkich i wszystkiego, co go otacza, towarzyszyła mu niemal na każdym kroku. Chciał być ponad nimi, nawet ponad Bogiem. Tak bardzo był zarozumiały i dumny, że nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, kiedy tak naprawdę wpadł w sidła własnej pychy i jak bardzo nim zawładnęła.
Kiedy jednak starość na dobre zajrzała mu w oczy, a wraz z nią pojawiła się świadomość tego, że niebawem przyjdzie mu rozliczyć się ze swojego życia przed samym Stwórcą, powoli zaczął tracić całą pewność siebie. Jednakże własna duma za nic nie pozwalała mu się do tego przyznać, a cóż dopiero ukorzyć. Pojawił się strach. Strach, który podobnie jak pycha okazał się silniejszy od niego i jak pycha tak samo nim zawładnął.
Nikt jednak nie był w stanie przyjść mu z pomocą, nawet gdyby o nią poprosił. Oprócz własnej żony oczywiście, która na ten czas, chcąc nie chcąc, została jego ziemskim asekurantem. To dlatego stale marudził, kiedy pani Marta usiłowała wyjść z domu, choćby na chwilkę. Obawiał się, że kiedy jej przy nim nie będzie, śmierć upomni się o niego i nikt nie będzie w stanie go przed nią uratować. Jakby ta biedna, schorowana kobieta była w stanie wydrzeć  go jej z rąk… Oboje doskonale wiedzieli, że kiedyś nieuchronnie to nastąpi i żadne z nich nie będzie miało na to najmniejszego wpływu. Ale póki co chciał być ponad to. Dawno temu bowiem wziął niepisany ślub z pychą, która wciąż nie godziła się na rozwód z nim. Sprawić mogłaby to rzetelna spowiedź i mocne postanowienie poprawy, ale na to nie było go stać. Tak mocno trzymała go w swych szponach, że nie potrafił się jej wyrwać.

Po wyjeździe syna z rodziną pani Marta siedziała zasępiona w kącie pokoju. Było jej przykro. Zawsze, kiedy tak się zachowywał cierpiała niewypowiedziane męki. W przeciwieństwie do swojego męża była uosobieniem dobroci. Takim chodzącym aniołem, ale tego anioła jej mąż chciał mieć wyłącznie dla siebie na własność. W dodatku, nie licząc się z nią kompletnie, nadużywał jej dobroci i cierpliwości, wykorzystując do maksimum. Ale pani Marta nie wiedziała, co to pycha i z pokorą godziła się na wszystko, co przynosiło jej życie. Zwłaszcza na męża dyktatora, którego kiedyś przed wieloma laty zesłał jej dobry Bóg. I do głowy by jej nie przyszło wymyślać Mu za to, ani za inne cierpienia, którymi tak często ją doświadczał.  Liczyła, że Bóg kiedyś wszystko jej wynagrodzi. Teraz też w myślach modliła się do Niego, dziękując mu za wszystko i prosząc, by każdy następny dzień, którym ją obdaruje, dla wszystkich był szczęśliwy. Nie tylko dla niej.
- A ty, czemu się nie odzywasz? – spytał małżonek, kiedy pani Marta oddawała się swoim modłom.
- Co mam ci powiedzieć? Że źle robisz? – Spytała półgłosem, przerywając modlitwę, choć z góry wiedziała, że wszelkie wytykanie mu błędów, opłaci jej kilkoma wulgaryzmami, albo w najlepszym razie wymówkami.
- Tego się nie waż! Dobrze wiesz, że mam rację!
- No, to mogę ci jeszcze powiedzieć, że wczoraj, kiedy poszedłeś po zakupy, była tu pani Jadwiga. Mówiła, że jej znajoma wymienia meble w domu, bo tamte już jej się znudziły. Pytała, czy nie chcielibyśmy tych starych. To znaczy, tych poprzednich mebli – poprawiła się, dodając: – Są w bardzo dobrym stanie. Nie to, co nasze. Może moglibyśmy je wziąć?
- Co ty, kobieto?! Będę brał jakieś stare graty? – oburzył się Teofil.
- Nie są stare, kupiła je przed dziesięcioma laty. Nasze liczą sobie już prawie pięćdziesiąt… Zwłaszcza kanapy są podobno bardzo wygodne, a w naszej sprężyny wrzynają się w tyłek.
- Nie ma mowy! Jakie mamy, to mamy! Nikt nie będzie mi tu wpychał swoich gratów! Stać mnie na własne. A co to ja jestem gorszy od nich, żebym musiał zadawalać się starymi rzeczami?
- Wiesz, ja cię w ogóle nie rozumiem. Ludzie chcą nam pomóc. Moglibyśmy żyć lepiej i wygodniej, a ty wszystkim gardzisz. To niepojęte!
- Masz ptasi móżdżek, dlatego tego nie pojmujesz.
- Może i ptasi, ale gdyby nie twoja głupota, nasze życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Nie musielibyśmy stale klepać biedy – zdenerwowała się pani Marta.
- Jak śmiesz mi wytykać głupotę! Przez całe życie na was harowałem i dobrze było! Wtedy nie byłem głupi! – oburzył się kolejny raz.
- Ale ja nie o tym… - niemal rozpłakała się pani Marta.
- A te stare ciuchy, co nam wczoraj przyniosła Agnieszka, to wiesz gdzie możesz sobie wsadzić…
- Przecież chciała dobrze. Wiedziała, że nie mam ciepłego swetra na zimę, to przyniosła mi od swojej matki. Ona ma ich kilkanaście. W niektórych w ogóle nie chodzi.
- Może jesteśmy dziady, ale honorowe! Stale ci to powtarzam! I nie potrzebujemy niczyjej łaski! – pokrzykiwał bez końca.
- Myślę, że jednak potrzebujesz. I nie tylko od ludzi – postawiła mu się. - Głównie potrzebujesz łaski Boga. I ty dobrze o tym wiesz…
- Nie wyjeżdżaj mi tu, kobieto, z tymi swoimi zabobonami, bo tego nie ścierpię! – zaczął się coraz bardziej pieklić.
Pani Marta na chwilę umilkła. Zrobiło się cicho. Tylko wiatr hulał w kominie. Zupełnie, jakby chciał im przypomnieć, że jest silniejszy od nich, a zwłaszcza od jej męża. Że ma nadprzyrodzoną moc, którą obdarował go Stwórca.
Na chwilę usiadła przy kominie i wsłuchiwała się w wiatr, który teraz w nim rządził. Świszczał i gwizdał. Hulał w nim i za oknem. Musiał mieć wielką siłę, podobnie jak wielką siłę miała woda i ogień, którymi czasami tu i ówdzie napominał ludzi Stwórca. Pan nieba i ziemi, i ludzkiego życia. Nadawał wszystkiemu siłę, albo ją odbierał.
Jej też nie szczędził siły, bo choć pani Marta słaba już ciałem, wciąż była silna duchem. Za to mężowi poskąpił i jednego, i drugiego. Jedynie pycha dawała mu jeszcze złudną siłę. Podtrzymywała jego „ja” i to na niej opierał swoje nadwątlone już życie. Życie, o które niebawem zechce upomnieć się Bóg, i o duszę, która pod jej ciężarem nie zdołała się podnieść i dojść do głosu. Przygnieciona wielką siłą egocentryzmu, skryta w zakamarkach ciała, czeka, aż Pan i Władca na zawsze uwolni ją spod stalowego pancerza pychy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz