Zdjęcie: Pixabay
Zadzwonił do
mnie wczoraj kuzyn Michał. Ostatnio z wiadomych względów nie możemy się odwiedzać, a
jedynie do siebie telefonować. Tyle że przez to nieodwiedzanie się, więź między
nami nieco się rozluźniła, a i rozmowy telefoniczne stały się rzadsze. No cóż,
takie są realia. Ludzie oddalają się od siebie coraz bardziej…
Kuzyn Michał ma to do siebie, że zwykle telefonuje, gdy jeszcze śpię, albo
akurat zasypiam. Toteż najczęściej mam ochotę posłać go do wszystkich diabłów,
ale byłoby to zbyt okrutne z mojej strony. Tam przecież panuje straszny tłok, a
zważywszy na koronawirusa, o zachowaniu odpowiedniego dystansu wobec innych
potępieńców nie może być mowy. I jak znam Michała, bezwzględnie pojawiłby się
tam w maseczce. Kto wie, czy naczelny diabeł w ogóle by go rozpoznał…
Dzisiaj też, w samym środku nocy, o ósmej rano rozległ się przeraźliwy sygnał
mojej komórki. Wyskoczyłam z łóżka na równe nogi, nie do końca zajarzywszy, co
się dzieje. Dzwonek w moim telefonie jest bowiem bardzo podobny do odgłosu,
który wydaje czujnik czadu. W takich momentach zwykle mam problem z prawidłową
oceną sytuacji. Ustaliwszy ostatecznie, że nie muszę w piżamie wybiegać z domu
i zobaczywszy na ekranie telefonu imię MICHAIŁ, nacisnęłam na tę małą, zieloną
słuchawkę. Michał bardzo nie lubi, gdy go nazywam Michaiłem. Z ruskich lubi
jedynie pierogi. Tyle że jego wredna kuzynka jest z natury przekorna.
- Michaił? A ty czego? Nie wiesz, która jest godzina? – Spytałam niezbyt
uprzejmie, z przekory oczywiście, co go i tak nigdy nie zraża.
- Słyszałaś już, że będą bony zdrowotne? – spytał zaaferowany.
- Takie kartki jak w Peerelu? – Zapytałam, biorąc pod uwagę obecną sytuację w
naszym kraju, bynajmniej tą wiadomością
nie zdziwiona. - Nie słyszałam, podkreśliłam, ale czytałam coś o tym w necie.
Tylko nie wiem, jak miałoby to wyglądać – odparłam zaspana i bez entuzjazmu.
Pomyślałam, że pewnie będą tam wydzielone wizyty do specjalistów, a kto wie,
może nawet do lekarzy rodzinnych oraz na inne podstawowe badania. Na zasadzie –
wykorzystasz, za resztę płać! Michał jednak szybko wyprowadził mnie z błędu.
- Nie, nie! Będzie podział na cztery części: psycholog, psychiatra, łapiduch,
grabarz.
- O matko! – jęknęłam. - I dlatego mnie obudziłeś tak wcześnie? – spytałam
niezadowolona z jego żartu.
Tymczasem kuzyn brnął dalej.
- Zapisałem się już do psychologa i psychiatry…
- To dobrze, przyda ci się – syknęłam jadowicie.
- Nie znasz przypadkiem numeru telefonu do łapiducha i grabarza? – spytał,
rozbrajając mnie całkowicie.
- Tam chyba nie ma kolejek. Nie musisz się zapisywać – zażartowałam.
- Jak nie ma, jak są! – oburzył się. – Właśnie przeczytałem w pewnym artykule,
że na kremację czeka się nawet dwa tygodnie!
Poradziłam mu, żeby raczej przeczytał coś z klasyki. Ostatecznie jakiś
kryminał. Ale Michał nie z tych, co czytają książki, więc moja rada z góry
spotkała się z niezrozumieniem.
Rozmowa trwała jeszcze chwilę w podobnym tonie, przez co mój dzień zaczął się
niezbyt obiecująco. Cały poranek myślami byłam a to u psychiatry, a to znów w
krematorium. Masakra jakaś!
Grunt to jednak nie zwariować. W południe postanowiłam coś zrobić z tymi
natrętnymi myślami. A że południe to pora obiadowa, więc trzeba było zająć się
przygotowaniem obiadu. Tym samym swoje myśli musiałam skierować na inne tory.
Niestety, w momencie, gdy robiłam farsz na pierogi, znów zadzwonił telefon. Tym
razem w słuchawce usłyszałam straszny krzyk.
- Kroiłam mięso i kawałek palca też przy okazji ukroiłam! Ratuj mnie, bo krew
płynie jak z zarzynanego cielaka! – darła się sąsiadka Matylda.
Ona to potrafi podnieść człowiekowi ciśnienie! Myślałam, że rzeczywiście bez
przyszycia palca się nie obejdzie. Jednak jak się potem przekonałam, była to
jedynie rana. Głęboka, ale na to się nie umiera. Zanim jednak okazało się to,
co się okazało, usiłowałam dodzwonić się na pogotowie. Bez skutku. A gdy się już
udało, usłyszałam, że nie mogą przyjechać, bo tyle mają wezwań, że nie
nadążają. Poradzili zabezpieczyć ranę, palec też i zawieźć nieszczęsną kobietę
do szpitala na chirurgię. I chcąc nie chcąc musiałam zadzwonić po Michała, żeby
mi w tym dopomógł. Niestety, w tym czasie zdążył już wyjechać do Katowic i
właśnie był w połowie drogi. Skończyło się więc na solidnym opatrunku i
poleceniu sąsiadce, aby udała się do lekarza pierwszego kontaktu.
Przypomniał mi się wtedy nieco ponury żart Michała. O tych kolejkach do
łapiducha i grabarza. Z tego wszystkiego dopadły mnie jakieś zimne poty i dreszcze.
Obawiałam się, czy oby to nie pierwsze oznaki przeziębienia, jeśli nie czegoś
gorszego.
I wtedy pojawił się na horyzoncie mąż. Widząc mnie zziębniętą, spojrzał na
termometr i rzekł:
- O rany! Co tu tak zimno? Niczym w lodówce u łapiducha. Kaloryfery nie grzeją?
Mało mnie interesowało czy grzeją, czy nie. Uwierzcie mi. W naszym domu od
spraw technicznych jest on. Ale skoro drugi raz w tym dniu usłyszałam o
łapiduchu, to bardzo mi się to nie spodobało. I jakoś tak mój mózg mimowolnie
przestawił się na czwarty etap.
Ponure myśli tego dnia nie opuszczały mnie aż do nocy. Okazało się, że
rzeczywiście kaloryfery nie grzeją, bo zepsuł się piec centralnego ogrzewania.
W nocy zaś przyśnił mi się gorący piec… Chyba domyślacie się jaki? Obudziłam
się z krzykiem.
Uff! Jak to trzeba uważać, z kim i o czym rozmawia się z samego rana, żeby nie
zepsuć sobie całego dnia. Albo po prostu rano i przed południem nie odbierać
telefonów. Dla dobra naszego zdrowia psychicznego.
Kolejny więc poranek zaczęłam od zjedzenia czekolady, co i Wam od serca radzę.
Może nie pomoże, ale raczej nie zaszkodzi.