środa, 29 maja 2019

Nietrafiona chrzestna - opowiadanie



Jest to historia oparta na prawdziwych wydarzeniach.

Chrzestnych wybiera się dla dziecka po to, żeby w razie nieoczekiwanych
wydarzeń losowych mogli mu zastąpić rodziców lub przynajmniej pomóc udźwignąć wszelkie niedogodności z tym związane. Także po to, by byli dla niego przykładem w jego dalszym życiu. Kimś, na kim mógłby się wzorować.
Nic odkrywczego. Tak tylko gwoli przypomnienia.
Zofia pamiętała o tym doskonale. Co prawda, dzięki Bogu, żadna poważniejsza tragedia nie wydarzyła się w jej życiu i jej rodzice chrzestni nie musieli w czymkolwiek jej pomagać, ale co się tyczy drugiej kwestii, był z tym problem. Zarówno w przypadku chrzestnej jak i chrzestnego. Jednakże to do chrzestnej Moni szczególnie czuła żal, który z czasem przerodził się wręcz w awersję.
Ciocia Monia była kuzynką matki Zofii. Zamężna ale bezdzietna, nigdy nie pracowała zawodowo. Zajmowała się domem, a raczej mężem, choć jak się z czasem okazało, tym drugim nie do końca tak jak powinna. Tyle że długo nie zdawała sobie z tego sprawy.
Dom ciotki Moni był pojęciem na wyrost, bowiem mieszkała kątem u swoich rodziców, zajmując osobny pokój z kuchnią. Tak więc nie miała w nim zbyt wiele pracy. Większość swojego wolnego czasu spędzała w kościele, ustawicznie modląc się. No cóż, jej życie, jej wybór. Monia dość wcześnie straciła matkę, a co za tym idzie, nie miała odpowiedniego wzoru do naśladowania. Nikogo, kto wytłumaczyłby jej, jaka jest rola żony, i że nie ogranicza się ona tylko do przygotowywania posiłków i sprzątania. Wiecznie rozmodlona, małżeński seks uważała za grzech śmiertelny, wręcz dzieło szatana. Z tego też powodu przez długie lata po ślubie małżonek Moni pozbawiony był wszelkich uciech cielesnych. I kto wie, czy by tak nie zostało już do końca, gdyby nie miejscowy proboszcz, który zbyt nachalnie zaczął rozpytywać małżonków o to, dlaczego nie posiadają dziecka. Przyparta do muru Monia poszła więc do lekarza… i wróciła stamtąd z płaczem.
- On mnie po prostu wyśmiał! – Żaliła się swojej kuzynce Wandzie, zdradzając jej kulisy wizyty u ginekologa.
Wanda długo musiała uświadamiać nieszczęsnej kobiecie, w czym tkwi szkopuł. Tyle że, jak się potem okazało, po długich latach seksualnej wstrzemięźliwości, Monia wcześnie weszła w okres menopauzy i na dziecko było już za późno.
Chrzestna Zofii miała wprawdzie macochę, która powinna była jakoś naprowadzić biedną kobietę na właściwą drogę. Niestety, poza swoim jedynakiem, Krzysiem, świata nie widziała, a pasierbica niewiele ją obchodziła. Prócz tego jej poglądy na seks niewiele różniły się od tych, które reprezentowała sama Monia.
Kuzynka matki Zofii miała jeszcze jedną przypadłość. Bardzo bała się swojej macochy, bo ta jak mało kto lubiła rządzić wszystkim i wszystkimi. Nic więc dziwnego, że była pod jej przemożnym wpływem. Może gdyby Monia nie była jej tak bezwzględnie posłuszna, historia, którą Zofia zapamiętała na całe życie potoczyłaby się całkiem inaczej.
Najbliższa rodzina chrzestnej, w tym ona sama, choć do przesady wierząca, w gruncie rzeczy należała do sknerusów. Kłóciło się to z jej religijnymi przekonaniami, ale cóż, podobno nie ma ludzi bez grzechu. Było jeszcze coś.
Sknerowatość to jedno, obłuda to drugie. Tak zapamiętała ich mała, wówczas siedmioletnia Zosia, a potem dorosła Zofia.
Ale po kolei. W wieku siedmiu lat Zosia poszła do pierwszej klasy szkoły podstawowej. Na swoje siódme urodziny, które przypadały na okres końcówki zimy, dostała w prezencie od matki kupon czerwonego materiału w białe groszki. Z tego materiału miała zostać uszyta wymarzona, letnia sukienka z białym kołnierzykiem, można rzec, ówczesny krzyk mody. Zosia pochodziła z niezbyt majętnej rodziny. Z tego powodu dotąd zwykle dostawała znoszone ubrania i buty po starszych kuzynkach. To miała być jej pierwsza własna kreacja i mała Zosia cieszyła się z niej jak nigdy dotąd. Pozostawała jeszcze kwestia jej uszycia. Na krawcową matkę nie było stać, więc poprosiła jej chrzestną, która była w tym temacie samoukiem i czasem udawało jej się to i owo uszyć, aby podjęła sie uszycia owej sukienki. Było jeszcze coś, co skłoniło matkę Zosi do sięgnięcia po pomoc tam a nie gdzie indziej.
- Jak dotąd, nigdy nic od niej nie dostałaś. Żadnych upominków na urodziny, mikołajki, kompletnie nic – powiedziała wtedy matka do córki. – Niech się więc wykaże i choć tyle dla ciebie zrobi. Niech uszyje ci tę sukienkę.
Ciotka co prawda się zgodziła, ale długo zwlekała z jej uszyciem. Zbyt długo. Materiał był cienki, a lato powoli dobiegało końca i obie z matką zaczynały się już denerwować niesłownością ciotki Moni. Poirytowana Wanda w końcu postanowila pobiec do kuzynki i wyjaśnić sytuację, ale nieoczekiwanie wszystko się wydało.
Podczas niedzielnej mszy w kościele zauważyła, że dwie bratanice macochy Moni miały na sobie piękne czerwone sukienki w białe groszki. Z takiego samego materiału, jaki zaniosła do chrzestnej celem uszycia sukienki dla swojej córki Zosi. Doskonale pamiętała, że gdy kupowała ów materiał, matka dziewczynek też nabyła podobny, tyle że w niebieskim kolorze. Stała za nią w kolejce. Pewnie nie zwróciłaby na to uwagi, gdyby nie fakt, że doszło wówczas do kłótni między dwoma kobietami stojącymi w kolejce po materiał. Zabrakło białego materiału na kołnierzyki. Wanda akurat pakowała swój zakup do torby i miała opuścić sklep, ale została jeszcze przez chwilkę, by poobserwować jak rozwinie się sytuacja.
Zaskoczona więc kolorem sukienek i białymi kołnierzykami dziewczynek na mszy w kościele, nabrała podejrzeń, co do losu swojego materiału.
- A gdzie sukienka Zosi? – Pytała Moni kilka godzin później, odwiedziwszy jej dom.
- Jutro będzie gotowa – usłyszała w odpowiedzi. – Jeszcze tylko obszyję dół…
Wanda jednak była nieugięta i domagała się natychmiastowego pokazania jej niedokończonej sukienki. Policzki Moni zaczerwieniły się. Oczy zrobiły się szkliste. Wyraźnie było widać, że nie wie jak się zachować. Musiała jednak prędzej czy później pokazać sukienkę, albo oddać materiał. Trzeciej opcji nie było. Drżącymi dłońmi otwarła więc jedną z półek w niewielkim kredensie, po czym wyjęła z niej niewielkie zawiniątko w kolorze niebieskim.
Wanda otwarła szeroko oczy. Spodziewała się tego, mimo to wciąż nie dowierzała, że dzieje się to naprawdę.
- Uszyłaś bratanicom sukienki z mojego materiału! Dlaczego to zrobiłaś? Przecież wiesz, jak bardzo Zosia marzyła o tej sukience. Dlaczego? – Matce Zosi było niezmiernie przykro, a tym samym żal córki. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że choćby nawet jakimś cudem zdobyła pieniądze na kupno nowego materiału, to i tak nie zdoła go kupić, bo po prostu nie ma go w sklepach.
To był głęboki peerel. W tamtych czasach mało co kupowało się w normalny sposób. Wszystko się zdobywało. Czekało, aż to coś sprowadzą do sklepu, a potem stało się w długich kolejkach lub uruchamiało znajomości.
W myślach widziała minę swojej córki. Zawiedzioną, smutną, może nawet płacz. Jak miałaby jej to wytłumaczyć? Że co, że jej chrzestna, ta bogobojna i rzekomo uczciwa kobieta była w stanie tak postąpić? Czy siedmioletnie dziecko byłoby w stanie to w ogóle zrozumieć?
Tymczasem Monia rozkładała przed nią nieskończoną sukienkę i próbowała przekonać kuzynkę, że przecież ta wcale nie jest gorsza od sukienek, które uszyła bratanicom macochy.
- Niebieski kolor jest zdecydowanie ładniejszy. Taki… maryjny. A jeśli chodzi o kołnierzyk, to przecież zamiast niego można wokół szyi zrobić białą lamówkę. Troszkę białego materiału jeszcze mi zostało…
- Jak możesz! – denerwowała się jej podejściem do sprawy matka Zosi. – I to jest po katolicku?
Monia, choć świadoma swojego niecnego występku, udawała kompletną idiotkę. Wręcz udowadniała jej, że przecież chciała dobrze, bo ten niebieski kolor to taki bardziej przyzwoity.
Wkurzona do granic możliwości Wanda szybko opuściła mieszkanie kuzynki, oczywiście nie zabierając ze sobą sukienki.
- Masz to wszystko odkręcić! Nie obchodzi mnie jak to zrobisz, ale ma być czerwona sukienka i basta! W przeciwnym razie wszystkim we wsi opowiem, jaka z ciebie uczciwa katoliczka!
Było oczywistym, że Monia nie będzie w stanie tego dokonać. Tymczasem lato powoli dobiegało końca, a Zosia rosła jak na drożdżach. Obawa, iż nie będzie w stanie tego lata już jej włożyć oraz, że może być za ciasna i przykrótka, była więc uzasadniona.
Niebawem Monia złożyła wizytę Wandzie. Rozłożyła przed nią skończoną sukienkę i próbowała się wytłumaczyć. Tym razem w inny sposób.
- To Mila (macocha) jest wszystkiemu winna. To ona zmusiła mnie do zamiany materiałów. Wiesz przecież jak ważna jest dla niej jej własna rodzina. Dziewczynki nie chciały niebieskiego materiału i odstawiały w domu widowisko. Ryczały jak bobry. Rodzice nie mogli już z nimi wytrzymać, więc Mila się nad nimi ulitowała….
- Ulitowała? Co ty mówisz? To jest jawna kpina i złodziejstwo zarazem!
- A tam zaraz złodziejstwo… Tylko mała podmiana.
Dyskusja, a raczej słowna przepychanka nie trwała zbyt długo, gdyż chrzestna Zosi zostawiła sukienkę i ulotniła się czym prędzej. Tego lata Zosia założyła ją tylko dwa razy, bo szybko zrobiło się chłodno i nastała jesień. Ale incydent ten pozostał w jej pamięci na zawsze. Pierwszy raz w życiu doznała poważnego zawodu. I to od osoby, która w gruncie rzeczy miała pomagać w jej wychowaniu. Wanda też nie mogła jej wybaczyć.
Rok później Zosia poszła do Pierwszej Komunii. Nie spodziewała się, że cokolwiek dostanie w prezencie od swojej chrzestnej. I rzeczywiście tak by się stało, gdyby nie chrzestny Zosi. Nakłonił ją do współfinansowania prezentu. Monia nie miała więc innego wyjścia. Po prostu jej nie wypadało. Ale i tak robiła problemy. Wspólnie kupili dla chrześniaczki kolorowy parasol. Trzeba przyznać, był ładny. Chrzestny jeszcze od siebie dodał zegarek. Jak na tamte czasy prezenty okazały się całkiem trafione. Dziewczynka była zadowolona. Do czasu.
Kilka dni później chrzestny wraz ze swoją żoną złożyli wizytę rodzicom Zosi. Po prostu przyszli na kawę.
- No i jak tam? Zegarek zdaje egzamin? Przydaje się, prawda? – spytał chrzestny.
- Oj, tak! Jestem przeszczęśliwa! – Mała Zosia nie ukrywała radości. – Parasol też! Wczoraj padał deszcz i mama pozwoliła mi go wziąć do szkoły – mówiła zachwycona.
Dotąd musiała wystarczyć jej peleryna, teraz z dumą mogła nosić nad głową kolorowy parasol. Taki jaki miały inne uczennice w szkole. Już nie musiała czuć się od nich gorsza. Szybko jednak uświadomiła sobie, że ani parasol, ani tym bardziej ładny zegarek nie stawiają ją na równi z innymi dziećmi. Sprawiły to słowa chrzestnego, który uznał za stosowne zdradzić kulisy zakupu owego parasola matce Zosi.
- Gdybyś wiedziała, jak Monia walczyła ze mną o ten parasol… Nie masz pojęcia, jaka była wredna! – mówił wujek Władek.
Okazało się, że nie chciała, by Zosia dostała taki sam parasol, jakie całkiem niedawno wraz ze swoją macochą kupiły w prezencie na urodziny dla jej bratanic. I nie chodziło tu bynajmniej o kolor, wielkość czy inne parametry parasola, ale o sam fakt posiadania go przez małoletnią Zosię.
- Pokrzykiwała, że twoje dzieci nie muszą mieć wszystkiego – mówił do Wandy. – No i jak to będzie wyglądało, gdy spotkają się z Ewą i Marysią (bratanicami Mili). Jej zdaniem twoja córka przecież nie zasługuje na to, by mieć wszystko to, co one. Dała mi do zrozumienia, że jest kimś gorszym. W każdym razie urodziła się w biedniejszej rodzinie. Wiesz, co mam na myśli? – pytał mamy Zosi.
- A to małpa! Cnotka jedna! – krzyknęła matka dziecka, nie przebierając w słowach. – Klęczy pod figurą, a diabła ma za skórą!
Zarówno słowa wuja jak i matki Zosia zapamiętała na długo. I bardzo to przeżywała, w myślach niejednokrotnie do nich wracając.
Monia, będąc chrzestną przez resztę swoich dni w ogóle nie interesowała się swoją chrześniaczką. Zaproszona na ślub Zofii przyszła, aczkolwiek niechętnie, i szybko opuściła wesele, twierdząc, że takie imprezy nie są dla niej. Bo są hałaśliwe, goście piją na nich alkohol, gadają głupoty, a o Bogu nikt nawet nie wspomni.
Zofia nie utrzymywała z nią kontaktu. W międzyczasie Monia adoptowała dziecko z domu dziecka. Dziewczynkę. Do uszu Zofii docierały tylko strzępy wiadomości. Między innymi to, że adoptowana córka stale od niej uciekała. Ciekawe dlaczego…
Czasem z ciotką wpadały na siebie gdzieś przelotnie, ale nawet wtedy prawie ze sobą nie rozmawiały. Aż pewnego razu spotkały się na… cmentarzu, odwiedzając groby swoich bliskich. Zofia zapalała właśnie znicz na grobie zmarłej matki, gdy podeszła do niej ciotka. Nie od razu ją poznała. Była w towarzystwie jakiegoś chłopaka, który przywiózł ją na cmentarz swoim samochodem. Wychudzona i posiwiała, pomarszczona na czole, stara kobieta w niczym nie przypominała tamtej z dawnych lat. Zofia też już nie była najmłodsza. I jej siwizna przyprószyła skronie.
- Ciekawe, gdzie jest teraz? – Powiedziała sama do siebie, stojąc przy grobie matki. – A co, jeśli nieba nie ma?
Monia natychmiast wyraziła swe oburzenie. Święcie wierzyła w piekło i niebo, i w to, że kto jak kto, ale ona sama z pewnością tam sie dostanie.
- Jeśli nawet jest w niebie, a powinna, – nawiązała do tematu jego istnienia Zofia – ciekawa jestem, czy pamięta, i co najważniejsze, czy wybaczyła ciotce tę historię z sukienką – pozwoliła sobie na dygresję.
Ciotka wyraźnie poczerwieniała na twarzy, ale bynajmniej nie posypała głowy popiołem.
- Ty nadal pamiętasz takie bzdury? – spytała niezbyt miłym głosem. Zupełnie jakby miała o to pretensję do swojej chrześniaczki, że jej o tym przypomniała.
- Owszem, trudno o tym zapomnieć. W pewnym sensie zaważyło to na całym moim życiu.
- Ale jak to? – zdziwiła się, posyłając jej złośliwe spojrzenie.
Najwyraźniej nie dopuszczała myśli, że swoim postępowaniem mogła wyrządzić komuś krzywdę. Na każdym kroku widziała niewidzialnego Boga, ale nie dostrzegała Go w innych ludziach. No chyba że w sobie…
Zofia długo tłumaczyła jej, dlaczego tamto z pozoru mało istotne wydarzenie miało na nią tak wielki wpływ.
- Zawsze czułam się gorsza. Nie opuszczało mnie poczucie, że nie zasługuję na nic dobrego ani pięknego. Nawet w sklepie, kiedy kupowałam dla siebie jakieś rzeczy, brałam z półki te gorsze, choć było mnie stać na najlepsze. Tańsze, brzydsze, szare, smutne. Wpisały się w moje życie, ustawiając mnie do świata tak a nie inaczej. Bo skoro w oczach chrzestnej byłam gorsza, to być może w oczach innych ludzi też?
- Ale ty przecież pochodzisz z gorszej rodziny i nic tego nie zmieni – usłyszała Zofia zamiast słów pociechy czy prośby o wybaczenie. – Twoja matka była tylko gospodynią, a ojciec pracował w fabryce.
Na te słowa Zofia głęboko westchnęła. Spojrzała w oczy starej, wychudzonej kobiecie i z nieukrywanym rozczarowaniem w sercu i w głosie rzekła:
- Niektórzy ludzie nigdy się nie zmieniają. Z Bogiem na ustach zawsze będą gardzić innym człowiekiem, mimo że sami nie zasługuja na uwagę, a tym bardziej na podziw.
Ojciec Moni bowiem także był zwykłym robotnikiem, a matka gospodynią domową. Tyle że dzięki ówczesnej komunistycznej władzy, dla której świadczył usługi, z czasem otrzymał zezwolenie na prowadzenie własnego zakładu rzemieślniczego. W tamtych czasach było to coś niezwykłego. Za co dokładnie spotkała go ta nagroda, szemrano w rodzinie i wśród przyjaciół. I nie było to nic miłego. Monia jednak do końca swojego życia chodziła dumna jak paw, choć w opinii innych ludzi był to raczej powód do wstydu. Ona jednak dzięki ojcu czuła się wyróżniona. Nawet teraz, gdy powoli powinna była zacząć podsumowywać swoje życie i przeprosić za błędy, które popełniła, wciąż czuła się kimś wyjątkowym. Niestety, szkoda że tylko w swoim odczuciu.


czwartek, 23 maja 2019

PO CO MI ONA?

Tamtej jesieni było tak smutno
jakby o świecie zapomniał Bóg
ponad polami majestatycznie
mgły biało-szarej welon się wlókł

stąpałam po nim w myślach rozdartych
krocząc pomiędzy domów dachami
gubiąc po drodze czerwoną różę
gdy mnie ukłuła swymi kolcami

przykra to miłość, co tylko rani
i róże przykre, i przyrzeczenia,
rzucam ją wiatru w odmęt jesieni
niech ją pokryje mgła zapomnienia

niedziela, 12 maja 2019

Rozum, dusza i serce muszą być kompatybilne


Jestem niedzisiejsza. Nie pasuję do naszej polskiej rzeczywistości i nie wiem, co z tym zrobić.
Staram się być dla każdego miła i w miarę możliwości pomocna. Nade wszystko zaś tolerancyjna, zwłaszcza wobec innych nacji, religii, osób o odmiennych poglądach i orientacjach seksualnych. Chcę żyć, i żyję, w zgodzie z otaczającymi mnie ludźmi i przyrodą, kochać i wybaczać. Tak jak nakazuje moja wiara i własne sumienie.
I to jest mój wielki błąd, bo z każdej strony dostaję za to po du…..
Dzisiaj też, choć w niczym nie zawiniłam. Niejako oberwało mi się rykoszetem.
Zostaliśmy zaproszeni na imieniny naszej znajomej. Zapowiadało się całkiem fajnie. Wcześniej zabroniłam mężowi poruszać tematy dotyczące polityki i obecnej sytuacji w kraju. Trzymał język za zębami, aczkolwiek niechętnie, a ja, głupia, myślałam, że tak już zostanie do końca wizyty. Pewnie i tak by się stało, ale jak to często bywa, innym gościom się to nie udało. Mąż zaś nie byłby sobą, gdyby do nich nie dołączył. Tyle że z odmiennymi przekonaniami.
Znalazła się jedna rezolutna kobieta, w wieku sześćdziesiąt plus, której temat polityki bardzo leżał na sercu, a rzekomo znała się na niej jak mało kto, i koniecznie musiała „rozpalić ogień pod kotłem”. W dosłownym tego słowa znaczeniu, bo to, co się potem działo, trudne jest do opisania.
Solenizantka sporo się natrudziła przygotowując pyszny tort, sałatki i wiele innych pyszności, ale wszystko to wypadło bladło przy dyskusji, a raczej wojnie polsko-polskiej, jaka się potem rozpętała. W takich sytuacjach jest mi zwykle żal gospodyń–solenizantek, bo sama nieraz byłam w podobnych sytuacjach. Naharowałam się jak przysłowiowy wół, by zadowolić podniebienia gości, a potem często okazywało się, że zupełnie niepotrzebnie. Przyszli głównie po to, żeby zademonstrować swoją frustrację i poskakać sobie do gardeł.
Nienawidzę politykowania przy stole, a jeszcze bardziej ludzi, którzy myślą, że pozjadali wszystkie rozumy i za wszelką cenę chcą innym narzucić swój światopogląd. Irytuje mnie wszelka hipokryzja, a pani, która tego dnia dała upust swojej nienawiści do wszystkiego co, jej zdaniem, zagrażało naszej ojczyźnie i rodakom, w szczególności.
Na początku kobieta oburzyła się sromotnie postawą mojego męża, który przyznał się do tego, że nie uznaje żadnych postów nakazanych przez kościół. Potem zniesmaczona była… przeprosinami prymasa Polski za krzywdy wyrządzone dzieciom przez księży. Bo przecież brudy powinno się prać we własnym domu, a nie pokazywać je światu. A tak w ogóle to jest napaść na kościół! Wszystko to wymysł PO, który chce go unicestwić. O awersji do imigrantów, Niemców i żydów nie wspomniawszy. Każdy kto ma inne poglądy niż ona sama, to złodziej, mason, hitlerowiec. Na koniec zaś zawzięcia broniła wizerunku Matki Boskiej, o której ostatnio tak głośno zrobiło się w mediach w kontekście tęczowej aureoli. Bo przecież uderza to w jej (tej pani) uczucia religijne. A to już jest karalne! Z jej rozsierdzonej postawy można było wnioskować, że najchętniej spaliłaby na stosie każdego, kto  śmiałby twierdzić inaczej. Pierwszym, który by na tym stosie spłonął był mój mąż, z natury człowiek przekorny, gdyż odważył się powiedzieć, że jego uczuć to nie obraża, bo przecież tęcza to wytwór boski, a nie ludzki i nie widzi w tym nic zdrożnego. A to, że ktoś rozlepia takie wizerunki w miejscach niegodnych, to sprawa policji i prokuratury, i wszystko na tym powinno się skończyć. Dodał jeszcze, że nasi rodacy też nie szanują symboli religijnych wyznawców innych religii i jakoś nie słychać, by kogoś za to ukarano.
Tego było za wiele dla owej pani, bo wpadła w furię, krzycząc, że nie wiedziała, z kim siada do stołu (czytaj: z ludźmi gorszej kategorii albo jak kto woli, gorszego sortu) i nie będzie z nami rozmawiać. Nie wiem, dlaczego mówiła w liczbie mnogiej, bo ja przez cały czas nie odezwałam się w tym temacie ani słowem. Uważam bowiem, że choćby ktoś mówił głupoty, nie zwalnia mnie to z zachowania taktu i tolerancji. W każdym razie po tych słowach zrobiło mi się przykro.
Kobieta zapytana przez mojego męża, skąd się bierze w niej tyle nienawiści i jak może tak spokojnie iść potem do kościoła, z sercem przepełnionym złością, odparła… JA NIE CHODZĘ DO KOŚCIOŁA!
W tym momencie ręce mi opadły. Hipokryzja tej pani sięgnęła zenitu! Ale najsmutniejsze było to, że w całej tej „dyskusji” nie była odosobniona.
Krótko potem mąż uznał, że najlepiej będzie, jeśli opuścimy to miejsce i wrócimy do domu. I tak się stało. Tym sposobem więc wyszliśmy z przyjęcia grubo przed czasem. A szkoda!
Schodząc po schodach , cały czas zadawałam sobie w myślach pytanie: Co ja zawiniłam, że stało się jak się stało, i musiałam stamtąd wyjść?
Do cholery, nic! Oberwałam rykoszetem od rzekomej „katoliczki”, która nie chodzi do kościoła, ale dzielnie broni symboli religijnych, a nade wszystko swoich uczuć religijnych, jakkolwiek by to nie zabrzmiało.
Codziennie, kiedy otwieram rano oczy, zadaję sobie pytanie, jak to się stało, że ludzie tak strasznie się pogubili.  Budzę się ze świadomością, że nie pasuję do tego świata, a właściwie do otoczenia. Pełnego wzgardy, zakłamania, nienawiści. Dawniej modliłam się, bym ten dzień mogła przeżyć w zdrowiu i by Bóg nie zsyłał na moją rodzinę żadnej tragedii. Teraz modlę się głównie o to, bym na swojej drodze spotykała PRAWDZIWYCH LUDZI, obdarzonych empatią i rozsądkiem. Nie zaś tych, u których próżno szukać rozumu.

środa, 1 maja 2019

Co dla nas oznacza patriotyzm w czasie pokoju?


Dziś jest 1 Maja, Święto Pracy. Na wielu domach wiszą zatknięte biało-czerwone flagi. Wielu z Polaków wywiesiło je, żeby zamanifestować swój patriotyzm. Tylko czy rzeczywiście są patriotami? Bo jak znam życie i okolicznych mieszkańców, większość z nich tak naprawdę nie wie, co oznacza ten termin w czasach pokoju.
Przy tej okazji przypomniała mi się pewna historia z tym związana, którą chcę się dzisiaj z Wami podzielić. Jest to prawdziwa historia. Wydarzyła się dwa lata temu. Z wiadomych jednak powodów zmieniłam w niej imię głównego bohatera.
Staszka znam jeszcze ze szkoły podstawowej. Dziś jest w wieku sześćdziesiąt plus. I jak większość osób z tego przedziału wiekowego ma pewne kłopoty ze zdrowiem. W przypadku mojego kolegi są to dość poważne kłopoty. Staszek z trudem chodzi, pomagając sobie przy tym laską lub w okresach zaostrzeń choroby, kulami. W niczym to oczywiście go nie deprymuje. Jest osobą sympatyczną i towarzyską. Ma tylko, jak niektórzy mawiają, „fioła” na punkcie patriotyzmu. Demonstruje go głównie na forach internetowych poprzez wklejanie tam różnych memów z tym związanych. Czasem też zażarcie konwersuje z kimś z forumowiczów, nierzadko wdając się w polityczne spory. Jego internetowy patriotyzm charakteryzuje się tym, że odrzuca, a często wręcz obrzuca niemiłymi słowami wszystko, co obce, czyli nie polskie. Dlaczego tak się ustawił do świata, nie wiem.
Dwa lata temu, tuż przed pierwszym majem spotkałam Staszka podczas spaceru. Wywiązała się między nami krótka rozmowa. Nim zapytał, co u mnie słychać i wice wersa, spytał, czy wywiesiłam już flagę.
- Nie, i nie zamierzam – odparłam zgodnie z prawdą, bo nigdy tego nie robię.
- Nie jesteś prawdziwą patriotką! – oburzył się. – Ja kocham swój kraj!
- Ja też kocham, ale co to ma wspólnego z patriotyzmem? – spytałam. – I do tego, jak powiedziałeś „prawdziwym”. To nieprawdziwy też istnieje? – zaczęłam się z nim przekomarzać.
Wywieszenie flagi jeszcze nie czyni z nas patriotów. A tak w ogóle, czy każdy musi być patriotą? Rozumiem, że w czasie wojny słowo to nabiera innego znaczenia i obliguje do podjęcia działań w tym kierunku. Ale w czasie pokoju, w czym powinien przejawiać się nasz patriotyzm?
Spytałam o to Staszka. Nie od razu udzielił mi odpowiedzi. Długo szukał w myślach odpowiedniego uzasadnienia i najwyraźniej miał z tym trudności, bo nieoczekiwanie wypalił:
- Już ci powiedziałem, kocham mój kraj i wszystko, co polskie! – niemal wykrzyczał mi to w twarz.
Westchnęłam głęboko, bo Staszek albo nie zrozumiał mojego pytania, albo w ogóle nie rozumiał, o czym mówi. Od kochania przecież wszystkiego co polskie, do patriotyzmu jeszcze daleka droga. Pomyślałam, że w zasadzie niewłaściwie zadałam mu pytanie, bo może, a nawet na pewno, było zbyt ogólne i dlatego kolega miał problem z udzieleniem odpowiedzi.
Postanowiłam więc zapytać o nasz lokalny patriotyzm, ograniczając się do terenu gminy, w której mieszkamy.
- Bierzesz może udział czasami w spotkaniach lokalnych artystów? Zwykle prezentują swoje umiejętności darmo, ale czasem sprzedają niejako przy okazji swoje książki, albumy, obrazy, wyroby rękodzielnicze. W ten sposób starają się częściowo pokryć koszty swoich hobby, nierzadko dość kosztownych. Tak jak to bywa w przypadku podróżników, malarzy czy pisarzy. Wszelkie wydawnictwa, farby, stelarze, materiały dekoracyjne, wszystko to sporo kosztuje. Wspomagając ich poprzez zakup dzieł artystów wspomagamy przecież to, co polskie. To taki nasz lokalny patriotyzm. Przynajmniej moim zdaniem. Staszek jednak go nie podzielał.
- Jeszcze czego! – wręcz się oburzył. – Czy mnie ktoś w czymś wspomaga? – pokrzykiwał.
- No dobra – odparłam, uznawszy, że muszę przytoczyć inny przykład, bo ten nie jest dostatecznie dla niego przekonywujący. – Zapytam inaczej: Od casu do czasu organizowane są w gminie akcje krwiodawstwa. Brałeś kiedykolwiek udział w takiej akcji?
- Zwariowałaś! – znów się oburzył. – Żeby złapać hifa albo żółtaczkę?! A poza tym, sam jestem chory i nie mogę oddawać krwi!
- Rozumiem. Przepraszam, nie wzięłam tego pod uwagę – spuściłam głowę, bo może rzeczywiście nie był to najlepszy przykład.
Postanowiłam jednak tak łatwo nie odpuścić. W głębi duszy czułam, że gdzieś mimo wszystko znajdę coś u Staszka, co potwierdziłoby jego patriotyzm. Na pewno jest coś, choć może on sam jeszcze o tym nie wie. To znaczy nie umie odnaleźć, wypowiedzieć słowami. Przypomniałam sobie, że dopiero co w ubiegłą niedzielę zbierano pieniądze na tacę, które przeznaczone miały być na Katolicki Uniwersytet Lubelski. Delikatnie więc naprowadziłam go na ten temat. Odpowiedź w zasadzie była do przewidzenia.
- O nie! Nie będę wspierał pasibrzuchów! Poza tym tam na tym uniwersytecie wszystko wyłożone jest marmurami! – grzmiał! – I ja mam jeszcze łożyć na to kasę?!
- O!- nagle coś go olśniło. – Kupuje tylko polskie produkty! – Powiedział wielce ucieszony tym, że może czymś mnie „zagiąć”.
- To się chwali… Ale przecież czasem widuję cię w Lidlu albo w Biedronce – przypomniałam sobie.
- Ale kupuję tam tylko polskie produkty – powtarzał dumnie.
- Załóżmy, bo przecież nie jestem w stanie to sprawdzić… Ale samochodem jeździsz niemieckim.
- Przecież wiesz, że mnie na inny nie stać. Kupiłem go na szrocie.
- Polskich nie było? – spytałam z ironią.
- Były, ale drogie.
Kolejne przykłady jakoś nie pchały mi się do głowy i powoli zaczynałam mieć problem z przytoczeniem następnego. Nieoczekiwanie jednak przypomniałam sobie, że widziałam go kiedyś w szkole w Jasienicy podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Naiwnie sądziłam, że co jak co, ale tam z pewnością przywiodła go chęć wspomożenia datkiem szczytnej akcji. Okazało się, że byłam w wielkim błędzie.
- No coś ty! Chodzę tam co roku, bo fajnie grają. Ta orkiestra dęta pod kierownictwem p. Urbana z Bielowicka jest niesamowita!
Co do orkiestry, to w pełni się z nim zgadzam. Co zaś się tyczy reszty… ręce opadają! Żeby nie wspomóc akcji ani złotówką? Nie rozumiem tego.
- Przecież wiesz, że mam niską rentę. Z czego mam im dać? – tłumaczył się Staszek.
- Miewamy w domach różne przedmioty, które można podarować. Nie muszą to być pieniądze – zasugerowałam.
Na to kolega miał już gotową odpowiedź.
- Przecież wiesz, co gadają w telewizji. Że Owsiak jest nieuczciwy. Po co cokolwiek dawać takim ludziom?
- Bierzesz udział w  akademiach organizowanych przez Urząd Gminy z okazji różnych państwowych świąt?– spytałam. - To nic nie kosztuje
- Po co? To jakieś durnoty są! Nuda i tyle! – usłyszałam od Staszka wielkiego patrioty.
Prowadzenie dalej tej rozmowy było bez sensu, bo tylko wprawiało mnie w irytację. Przykłady lokalnego patriotyzmu mogłabym mnożyć bez końca, ale po co? Mój rozmówca najwyraźniej nie zamierzał w tym temacie nic zrobić. Za to niezmiernie łatwo przychodziło mu negowanie wszystkiego, w co tak naprawdę miał okazję się włączyć i udowodnić czynem postawę prawdziwego patrioty.
Na co w takim razie czekał? Chyba nie na, nie daj Boże, wybuch wojny? Bo gdyby nawet, to, z całym szacunkiem dla kolegi, ale ze swoimi chorymi nogami niczego nie byłby w stanie dokonać.

Od tamtej rozmowy minął szmat czasu i powoli o niej zapomniałam. Przypomniałam sobie o niej dopiero teraz. Dzień wcześniej zadzwoniła do mnie jedna z moich znajomych i umówiłyśmy się na wspólny spacerek po wsi. Tak dla zdrowia. Deszcz akurat przestał padać, więc była ku temu doskonała okazja. Spacerowałyśmy akurat w pobliżu domu Staszka. Dawno nie byłam w tej okolicy, więc z ciekawością rozglądałam się na boki, obserwując, co też od tego czasu się tu zmieniło. Akurat patrzyłam w przeciwną stronę co moja znajoma, gdy usłyszałam jej pełen przerażenia krzyk.
- Jezus Maria! – krzyczała, kierując rękę w kierunku domu Staszka.
Natychmiast spojrzałam w tę stronę. I obie zamarłyśmy w bezruchu. Na pierwszym piętrze, na balkonie stał Staszek, siłując się z wielką biało-czerwoną flagą, którą jak się domyśliłyśmy, zamierzał przymocować do metalowej, balkonowej  balustrady. Bezwładnie przewieszony przez poręcz, sprawiał wrażenia, jakby zaraz miał wypaść z balkonu. Tuż obok niego, oparte o metalowe pręty stały dwie jego kule. Niesforna flaga nijak nie chciała współgrać z ruchami jego rąk, i tylko patrzeć, a nieszczęście gotowe.
Spojrzałyśmy na siebie porozumiewawczo, bo nogi miałyśmy jak z kamienia. Coś ewidentnie trzymało nas w miejscu.
- Jak krzyknę na niego, żeby dał sobie z tym spokój, to odwrócę mu uwagę i jeszcze gotów wylecieć z tego balkonu – powiedziała Anka, a ja się z nią zgodziłam.
- Jeśli podejdziemy bliżej, zauważy nas i sytuacja też może się skończyć w ten sam sposób – myślałam podobnie co koleżanka. – Kto go tam wie, zacznie się popisywać…
Od tej strony zdążyłyśmy go już dawno poznać. Nasze obawy były więc w pełni uzasadnione. Co zatem mogłyśmy zrobić? Stać i czekać, i chyba jeszcze tylko modlić się, żeby nie stało się to najgorsze. Na szczęście dobry Bóg przyszedł nam z pomocą, bo nieoczekiwanie w drzwiach balkonowych domu kolegi pojawił się jakiś młody mężczyzna i odciągnął go stamtąd. Może był to syn, a może ktoś inny. Nie wiem. W każdym razie jakiś jego Anioł Stróż.
- No popatrz! – powiedziałam do Anki, po krótce opowiadając jej ową historię. – I to jest cały jego patriotyzm.
Wywieszenie flagi, na tyle wielu z rodaków stać. Wielka szkoda, że tylko tyle, bo pisanie o patriotyzmie w Internecie, albo przypisywanie go sobie, który nijak nie jest poparty żadnym czynem, to jakieś wielkie nieporozumienie.