Zapach pomarańczy - opowiadanie
Prawdziwa wolność, podobnie jak szczęście, różne miewają oblicza. I dla każdego znaczą coś innego.
- Ze swej strony zrobiliśmy wszystko. Postawiliśmy diagnozę, ustawiliśmy leki. Reszta należy do pani. To schorzenie na ogół nie jest groźne – tłumaczył młody lekarz. – Jedynie uciążliwe.
- Proszę tu podejść i wyjrzeć przez okno – podpowiadał, wskazując ręką pomiędzy niewielkim barakiem, w którym mieścił się mały sklepik spożywczy, a skwerem z kilkoma drzewami i trzema drewnianymi ławkami, znajdującymi się na terenie należącym do szpitala. – Tam czeka na panią inny świat.
Dodał, że słońce dzisiaj cudownie grzeje. Aż chce się żyć. Radził, by łapać chwile i cieszyć się nimi. Bo przecież chwile są ulotne. W ogóle wszystko jest ulotne... Jakby Laura sama tego nie wiedziała.
Napadowa arytmia serca. Nagle coś się dzieje z twoim sercem. Nie wiesz co, więc przepełnia cię potworny strach. Ten strach nazywa się lękiem przed śmiercią. Albo dla odmiany mdlejesz w domu lub na ulicy. W pracy, w sklepie, w kościele. Nigdy nie wiesz, kiedy i gdzie. Po pewnym czasie dochodzi kolejny lęk. Lęk przed wyjściem z domu. Bo przecież arytmia może dopaść cię wszędzie. Boisz się więc. Leki? Niewiele poprawiają tak zwany komfort życia.
- O jakim komforcie w ogóle mowa? – pytała zwykle siebie w myślach.
Spojrzała w okno, tam, gdzie powędrował palec lekarza i rzeczywiście dostrzegła, że na zewnątrz jest piękny, letni dzień. Chciałaby pójść na spacer, gdzieś w góry, nad rzekę. Gdziekolwiek. Podzieliła się swoimi marzeniami z mężczyzną w lekarskim kitlu.
- A dlaczego pani nie może? – spytał lekarz. – Przecież jest pani wolna.
Laura wzruszyła ramionami. Nie umiała odpowiedzieć na to pytanie. Właściwie umiała, ale on i tak by nie zrozumiał. Ile on może mieć lat, zastanawiała się. Jakieś trzydzieści, może więcej. Młody. Nie zna jeszcze życia. W każdym razie nie na tyle, by mogła z nim polemizować na każdy temat. I raczej nie w temacie serca, choć z racji swojej profesji na sercu podobno zna się najlepiej.
Gdyby choć parę razy doświadczył tego, co ona. Gdyby choć kilka razy śmierć stanęła mu przed oczami. Może wtedy… Może wtedy coś by zrozumiał.
Tymczasem lekarz powtarzał kolejny raz:
- Na tym nasza pomoc się kończy. Jest pani wolna. Proszę nie przejmować się arytmią.
Laura uśmiechnęła się głupkowato. Co innego mogła zrobić? Chwilę później spakowała swoje rzeczy. Podziękowała lekarzom za opiekę. Zabrała wypis ze szpitala i wyszła na zewnątrz budynku.
Ostre słońce raziło ją w oczy. A może to nie tyle słońce, co raczej ta jej wolność tak ją raziła? Zauważyła, że ekspedientka z przyszpitalnego sklepiku stoi przed nim i pali papierosa. Na jej widok zgasiła go i weszła do wewnątrz. Pewnie w nadziei, że nasza bohaterka do niego wejdzie i coś u niej kupi.
- Dlaczego nie? - pomyślała sobie i weszła do sklepiku.
Roznosił się w nim zapach pomarańczy. Ekspedientka kroiła je, a właściwie obkrawała, a potem umieszczała na wielkim plastikowym talerzu. Zdziwiło to Laurę, więc spytała:
- Co pani robi?
- Jak to, co? Niektóre są trochę nadpsute, spleśniałe. Ale obkrojone na sok się nadają. Może ktoś kupi – odpowiedziała nieco zażenowana.
- Pleśń jest przecież szkodliwa. Nie wystarczy samo obkrojenie nadpsutego miejsca w owocu. Ona jest wszędzie… - wtrąciła swoje przysłowiowe trzy grosze.
- A kto mi zabroni? – zapytała drwiąco. – To mój sklep. Jestem wolnym człowiekiem i robię, co chcę.
Nie podzielała jej zdania, ale nie polemizowała. Przeczucie mówiło jej, że nie warto. Spojrzała na sklepowe półki. Wybrała straszliwie słodki batonik. Nie wolno jej go zjeść, bo choruje na cukrzycę, ale… kto jej zabroni. Przecież jest wolnym człowiekiem, powoli zaczynała myśleć podobnymi kategoriami. W końcu opuściła sklep. Usiadła na jednej z ławek niedaleko baraku i raczyła się batonem. Czekała na męża. Obiecał przyjechać po nią samochodem, ale jakoś nie było go widać. Spóźniał się. W międzyczasie kobieta ze sklepiku kolejny raz wyszła na papierosa. Dosiadała się do Laury.
- Nikt po panią nie przyjechał? – dopytywała się.
Nie powinna się wtrącać, ale przecież jest wolna. Mówiła więc, co chciała.
- Mąż miał to zrobić – odpowiedziała Laura. – Nie pojawia się, ani nie dzwoni. Trochę się niepokoję.
- Długo tu pani była? – spytała, wskazując ruchem głowy na szpitalny budynek.
-Trzy tygodnie. Dziesiątki badań. Postawiono diagnozę, ale, jak dalej żyć z moim schorzeniem, tego nie powiedzieli – żaliła się przed kobietą.
- A chłop w domu pewnie sam? – padło kolejne pytanie.
Laura przytaknęła.
- Oczywiście, że sam. Dzieci już dorosłe. Mają swoje rodziny.
- Uuu! To sobie użył pewnie trochę tej wolności - siliła się na komentarz ekspedientka.
Popatrzyła na nią z niesmakiem. Zero inteligencji i taktu. Po chwili jednak na swój sposób ją rozgrzeszyła. Takt i inteligencja, co to właściwie jest? To pewne ograniczenia, a kobieta przecież ceni sobie swoją wolność. Na szczęście na horyzoncie pojawił się potencjalny klient, więc ekspedientka zerwała się z ławki i popędziła go obsłużyć.
Odetchnęła więc z ulgą. Wreszcie wolna od jej towarzystwa. Siedzi sobie samotnie i czeka. Wreszcie pojawił się mąż.
- Już cię wypuścili? Nie za wcześnie? – spytał jakby z nutą niezadowolenia.
Na tak postawione pytanie nie wiedziała co odpowiedzieć. Od razu przypomniał jej się komentarz sklepowej. Pewnie jest rozczarowany, że powrót żony do domu zabiera mu wolność. Chwilę później wsiadła do samochodu i razem udali się pod adres, gdzie mieszkali od czterdziestu lat. Tak, to najwłaściwsze określenie – mieszkali. Już dawno wypaliło się to, co kiedyś ich łączyło. W samochodzie zaczęła zastanawiać się, jakich użyć słów, by to coś nazwać po imieniu. Nie przeszło jej przez gardło słowo miłość. Może dlatego, że tak naprawdę nigdy jej między nimi nie było. W takim razie, co to jest? Przywiązanie? Układ? Taka zadaniowość: Ja zrobię to, a ty to i razem jakoś popchamy ten wózek zwany małżeństwem. Przyszło jej na myśl coś jeszcze. Między zadaniowością a ograniczeniem wolności postawiłaby znak równości. Wynikało więc z tego niezbicie, że przez ten ich dziwny układ zabrali sobie wolność…
Niebawem dotarli do domu. Mąż wniósł torby, w których spakowane były „szpitalne” rzeczy. Piżamy, ręczniki, przybory toaletowe. W domu było nawet względnie czysto. Postarał się i posprzątał, pomyślała Laura. Na blacie w kuchni dostrzegła sporą ilość pomarańczy. Na ich widok zmarszczyła brwi. Uwielbiała ich zapach, ale nie jadała cytrusów. Henryk dobrze o tym wiedział. Mimo to, nie zważając na jej minę, rzekł:
- Kupiłem je dla ciebie.
- Jak to? – zdziwiła się nie bez kozery. – Przecież wiesz, że ja…
Przerwał jej wpół zdania i wygłosił długi monolog na temat tego, że on ostatnio bardzo je polubił. Zauważył, że ją to irytuje, więc niezadowolony powiedział:
- To skoczę do sklepu po coś innego – i niemal wybiegł z domu.
Chwilę później wrócił z drożdżówkami. Wielkimi jak księżyc w pełni. Pachnącymi świeżym ciastem i jagodami. Z mnóstwem cukru na wierzchu. Przełknęła ślinę w gardle. Chętnie spałaszowałaby od razu wszystkie, ale przecież… cukrzyca. Zrobiła więc głupią minę i zaczęła ubolewać, że niestety nie może ich tknąć.
- Zaparzę ci kawę do tych drożdżówek, a ja sobie przyrządzę coś innego – zaproponowała mężowi.
Na te słowa mąż wściekł się. Sama też się zezłościła. Przecież Henryk wie, że choruje na cukrzycę od piętnastu lat i nie jada takich rzeczy. Dlaczego zatem tak się zachowuje? Na szczęście obojgu złość szybko przeszła. Zaparzyła więc kawę, a potem umyła pomarańcze i zamierzała ustawić je na stole w szklanej salaterce. Okazało się jednak, że Henryk miał co do nich inne zamiary, a tym samym pewne dla żony rozkazy.
- Zrób z nich sok! – pokrzykiwał.
Posłusznie wykonała jego rozkaz i już była gotowa wnieść świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy do pokoju, kiedy nagle usłyszała głośne przekleństwo.
- Jasna cholera! Złamałem sobie kawałek zęba! Co oni dodali do tego nadzienia w drożdżówkach? Kamienie!?
W tej sytuacji Henryk pobiegł do łazienki, umył zęby i oznajmił jej, że ma zamiar pójść do piekarni, w której je kupił, żeby się z nimi rozprawić. W domyśle, z ekspedientką. Nie udało się Laurze go zatrzymać. Nie cieszyła się też zbytnio chwilą wolności, czyli jego nieobecnością, gdyż nieoczekiwanie ktoś zadzwonił do drzwi.
W drzwiach stała kobieta. Zgrabna i ładna. Nieco młodsza od niej. Na widok żony Henryka cofnęła się dwa kroki. Wyraźnie była zmieszana.
- Przepraszam, chyba pomyliłam adresy – głos jej drżał.
W głębi duszy Laura poczuła, że to jednak nie pomyłka. Przepytała więc ją na okoliczność tego, kogo szuka.
- Pewnie chodzi pani o pana Henryka? Mówił, że spodziewa się gościa – kłamała jak z nut i dziwiła się sama sobie, skąd nagle wpadła na taki pomysł. – Jestem jego gospodynią. Pan Henryk zaraz wróci, proszę wejść – dodała i niemal wciągnęła ją do środka, i od razu posadziła przy stole.
Po tych słowach nieznajomej kobiecie jakby zrobiło się nieco lżej na duszy. Już nie była taka skrępowana i okazało się, że chętnie wypije szklankę soku, który jej zaproponowała gospodyni.
- Uwielbiam sok pomarańczowy – zdradziła. – Henryka też nauczyłam go pić.
Laura nie dowierzała temu, co usłyszała. Już nie miała wątpliwości. Tak wyglądała Wolność jej męża. Koniecznie pisana z dużej litery, bo była niezwykle elegancka. Natychmiast włączyła się jej zazdrość. Postanowiła więc nieco skwasić jej wygląd i minę. Niby niechcąco wylała na nią szklankę soku, a potem zaproponowała, żeby czym prędzej uprała elegancką sukienkę w łazience. Zasugerowała podstępnie, by na chwilę założyła szlafrok Henryka.
- Wisi koło umywalki. Na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu. A ja potem wysuszę sukienkę suszarką do włosów – kłamała po mistrzowsku.
- Trochę to banalne. Mogłam wymyślić coś lepszego – w międzyczasie łajała siebie w myślach.
Nieoczekiwanie wrócił mąż.
- Ale zapach! – pokrzykiwał od drzwi. Wszędzie bowiem unosił się zapach pomarańczy.
Na widok Wolności w jego szlafroku nie mógł wyjść z osłupienia. Ich wzrok mówił sam za siebie. Laura nie potrzebowała słów.
W przedpokoju w pośpiechu zabrała torebkę wiszącą na wieszaku i wybiegła z domu. Na ulicy poczuła, że jej serce przełącza się na tryb awaryjny. Robi sobie krótkie i dłuższe przerwy. Co było dalej, nie zarejestrowała. Nie była w stanie.
Odzyskała świadomość w szpitalu. W tym samym, z którego dopiero co wyszła. Przyjmowała ją starsza lekarka. Pielęgniarka zaprowadziła na oddział. Po środkach uspokajających zasnęła. Kiedy się zbudziła, ujrzała nad sobą znajomą twarz.
- Długo pani nie nacieszyła się tą wolnością – mówił młody lekarz. Ten sam, który jeszcze przed południem kazał jej cieszyć się każdą chwilą.
- No nie – przytaknęła mu ledwo dosłyszalnym, zrezygnowanym głosem.
Lekarz dopytywał się, co się stało. Nie kryła, że wprawdzie świat jej się nie zawalił, bo są w życiu o wiele gorsze rzeczy, ale i tak ma wszystkiego serdecznie dość. Opowiedziała o tym, co się wydarzyło.
- Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale to się nawet dobrze stało. Ma pani teraz jasność sytuacji. Może pani zacząć nowe życie. Wolna. Lub zrezygnować z wolności i pozostać przy starym. Wybór należy do pani.
Mówił też, że być może, a jego zdaniem, nawet na pewno, jej arytmia serca spowodowana jest właśnie brakiem zrozumienia i miłości w małżeństwie. Zdziwiły ją słowa lekarza, ale nocą, nie mogąc zasnąć, przeanalizowała je dogłębnie i doszła do tych samych wniosków. Rano nawet podzieliła się swoimi spostrzeżeniami z pacjentką z sąsiedniego łóżka.
- To zależy – powiedziała kobieta. – Bo co to jest właściwie wolność? To pojęcie względne. Tak samo jak szczęście. Dla każdego znaczy coś innego.
- Prawdziwa wolność jest dopiero po śmierci – wtrąciła kolejna pacjentka, snując ponure wizje.
Ostatecznie pożałowała, że podzieliła się z nimi swoimi odczuciami. Nic z tego nie wynikło dobrego, ale też niczego nie przesądziło. Postanowiła pójść tropem, który wskazał jej lekarz.
Póki co Laura postanowiła poszukać jej tu, na naszej wiecznie zielonej planecie. Zdecydowała, że koniecznie musi rozmówić się z mężem. Może wtedy jej serce znów zacznie pracować normalnie. Może uwolni się wreszcie od arytmii.
Może wtedy będzie naprawdę szczęśliwa i naprawdę wolna.
Prawdziwa wolność, podobnie jak szczęście, różne miewają oblicza. I dla każdego znaczą coś innego.
- Ze swej strony zrobiliśmy wszystko. Postawiliśmy diagnozę, ustawiliśmy leki. Reszta należy do pani. To schorzenie na ogół nie jest groźne – tłumaczył młody lekarz. – Jedynie uciążliwe.
- Proszę tu podejść i wyjrzeć przez okno – podpowiadał, wskazując ręką pomiędzy niewielkim barakiem, w którym mieścił się mały sklepik spożywczy, a skwerem z kilkoma drzewami i trzema drewnianymi ławkami, znajdującymi się na terenie należącym do szpitala. – Tam czeka na panią inny świat.
Dodał, że słońce dzisiaj cudownie grzeje. Aż chce się żyć. Radził, by łapać chwile i cieszyć się nimi. Bo przecież chwile są ulotne. W ogóle wszystko jest ulotne... Jakby Laura sama tego nie wiedziała.
Napadowa arytmia serca. Nagle coś się dzieje z twoim sercem. Nie wiesz co, więc przepełnia cię potworny strach. Ten strach nazywa się lękiem przed śmiercią. Albo dla odmiany mdlejesz w domu lub na ulicy. W pracy, w sklepie, w kościele. Nigdy nie wiesz, kiedy i gdzie. Po pewnym czasie dochodzi kolejny lęk. Lęk przed wyjściem z domu. Bo przecież arytmia może dopaść cię wszędzie. Boisz się więc. Leki? Niewiele poprawiają tak zwany komfort życia.
- O jakim komforcie w ogóle mowa? – pytała zwykle siebie w myślach.
Spojrzała w okno, tam, gdzie powędrował palec lekarza i rzeczywiście dostrzegła, że na zewnątrz jest piękny, letni dzień. Chciałaby pójść na spacer, gdzieś w góry, nad rzekę. Gdziekolwiek. Podzieliła się swoimi marzeniami z mężczyzną w lekarskim kitlu.
- A dlaczego pani nie może? – spytał lekarz. – Przecież jest pani wolna.
Laura wzruszyła ramionami. Nie umiała odpowiedzieć na to pytanie. Właściwie umiała, ale on i tak by nie zrozumiał. Ile on może mieć lat, zastanawiała się. Jakieś trzydzieści, może więcej. Młody. Nie zna jeszcze życia. W każdym razie nie na tyle, by mogła z nim polemizować na każdy temat. I raczej nie w temacie serca, choć z racji swojej profesji na sercu podobno zna się najlepiej.
Gdyby choć parę razy doświadczył tego, co ona. Gdyby choć kilka razy śmierć stanęła mu przed oczami. Może wtedy… Może wtedy coś by zrozumiał.
Tymczasem lekarz powtarzał kolejny raz:
- Na tym nasza pomoc się kończy. Jest pani wolna. Proszę nie przejmować się arytmią.
Laura uśmiechnęła się głupkowato. Co innego mogła zrobić? Chwilę później spakowała swoje rzeczy. Podziękowała lekarzom za opiekę. Zabrała wypis ze szpitala i wyszła na zewnątrz budynku.
Ostre słońce raziło ją w oczy. A może to nie tyle słońce, co raczej ta jej wolność tak ją raziła? Zauważyła, że ekspedientka z przyszpitalnego sklepiku stoi przed nim i pali papierosa. Na jej widok zgasiła go i weszła do wewnątrz. Pewnie w nadziei, że nasza bohaterka do niego wejdzie i coś u niej kupi.
- Dlaczego nie? - pomyślała sobie i weszła do sklepiku.
Roznosił się w nim zapach pomarańczy. Ekspedientka kroiła je, a właściwie obkrawała, a potem umieszczała na wielkim plastikowym talerzu. Zdziwiło to Laurę, więc spytała:
- Co pani robi?
- Jak to, co? Niektóre są trochę nadpsute, spleśniałe. Ale obkrojone na sok się nadają. Może ktoś kupi – odpowiedziała nieco zażenowana.
- Pleśń jest przecież szkodliwa. Nie wystarczy samo obkrojenie nadpsutego miejsca w owocu. Ona jest wszędzie… - wtrąciła swoje przysłowiowe trzy grosze.
- A kto mi zabroni? – zapytała drwiąco. – To mój sklep. Jestem wolnym człowiekiem i robię, co chcę.
Nie podzielała jej zdania, ale nie polemizowała. Przeczucie mówiło jej, że nie warto. Spojrzała na sklepowe półki. Wybrała straszliwie słodki batonik. Nie wolno jej go zjeść, bo choruje na cukrzycę, ale… kto jej zabroni. Przecież jest wolnym człowiekiem, powoli zaczynała myśleć podobnymi kategoriami. W końcu opuściła sklep. Usiadła na jednej z ławek niedaleko baraku i raczyła się batonem. Czekała na męża. Obiecał przyjechać po nią samochodem, ale jakoś nie było go widać. Spóźniał się. W międzyczasie kobieta ze sklepiku kolejny raz wyszła na papierosa. Dosiadała się do Laury.
- Nikt po panią nie przyjechał? – dopytywała się.
Nie powinna się wtrącać, ale przecież jest wolna. Mówiła więc, co chciała.
- Mąż miał to zrobić – odpowiedziała Laura. – Nie pojawia się, ani nie dzwoni. Trochę się niepokoję.
- Długo tu pani była? – spytała, wskazując ruchem głowy na szpitalny budynek.
-Trzy tygodnie. Dziesiątki badań. Postawiono diagnozę, ale, jak dalej żyć z moim schorzeniem, tego nie powiedzieli – żaliła się przed kobietą.
- A chłop w domu pewnie sam? – padło kolejne pytanie.
Laura przytaknęła.
- Oczywiście, że sam. Dzieci już dorosłe. Mają swoje rodziny.
- Uuu! To sobie użył pewnie trochę tej wolności - siliła się na komentarz ekspedientka.
Popatrzyła na nią z niesmakiem. Zero inteligencji i taktu. Po chwili jednak na swój sposób ją rozgrzeszyła. Takt i inteligencja, co to właściwie jest? To pewne ograniczenia, a kobieta przecież ceni sobie swoją wolność. Na szczęście na horyzoncie pojawił się potencjalny klient, więc ekspedientka zerwała się z ławki i popędziła go obsłużyć.
Odetchnęła więc z ulgą. Wreszcie wolna od jej towarzystwa. Siedzi sobie samotnie i czeka. Wreszcie pojawił się mąż.
- Już cię wypuścili? Nie za wcześnie? – spytał jakby z nutą niezadowolenia.
Na tak postawione pytanie nie wiedziała co odpowiedzieć. Od razu przypomniał jej się komentarz sklepowej. Pewnie jest rozczarowany, że powrót żony do domu zabiera mu wolność. Chwilę później wsiadła do samochodu i razem udali się pod adres, gdzie mieszkali od czterdziestu lat. Tak, to najwłaściwsze określenie – mieszkali. Już dawno wypaliło się to, co kiedyś ich łączyło. W samochodzie zaczęła zastanawiać się, jakich użyć słów, by to coś nazwać po imieniu. Nie przeszło jej przez gardło słowo miłość. Może dlatego, że tak naprawdę nigdy jej między nimi nie było. W takim razie, co to jest? Przywiązanie? Układ? Taka zadaniowość: Ja zrobię to, a ty to i razem jakoś popchamy ten wózek zwany małżeństwem. Przyszło jej na myśl coś jeszcze. Między zadaniowością a ograniczeniem wolności postawiłaby znak równości. Wynikało więc z tego niezbicie, że przez ten ich dziwny układ zabrali sobie wolność…
Niebawem dotarli do domu. Mąż wniósł torby, w których spakowane były „szpitalne” rzeczy. Piżamy, ręczniki, przybory toaletowe. W domu było nawet względnie czysto. Postarał się i posprzątał, pomyślała Laura. Na blacie w kuchni dostrzegła sporą ilość pomarańczy. Na ich widok zmarszczyła brwi. Uwielbiała ich zapach, ale nie jadała cytrusów. Henryk dobrze o tym wiedział. Mimo to, nie zważając na jej minę, rzekł:
- Kupiłem je dla ciebie.
- Jak to? – zdziwiła się nie bez kozery. – Przecież wiesz, że ja…
Przerwał jej wpół zdania i wygłosił długi monolog na temat tego, że on ostatnio bardzo je polubił. Zauważył, że ją to irytuje, więc niezadowolony powiedział:
- To skoczę do sklepu po coś innego – i niemal wybiegł z domu.
Chwilę później wrócił z drożdżówkami. Wielkimi jak księżyc w pełni. Pachnącymi świeżym ciastem i jagodami. Z mnóstwem cukru na wierzchu. Przełknęła ślinę w gardle. Chętnie spałaszowałaby od razu wszystkie, ale przecież… cukrzyca. Zrobiła więc głupią minę i zaczęła ubolewać, że niestety nie może ich tknąć.
- Zaparzę ci kawę do tych drożdżówek, a ja sobie przyrządzę coś innego – zaproponowała mężowi.
Na te słowa mąż wściekł się. Sama też się zezłościła. Przecież Henryk wie, że choruje na cukrzycę od piętnastu lat i nie jada takich rzeczy. Dlaczego zatem tak się zachowuje? Na szczęście obojgu złość szybko przeszła. Zaparzyła więc kawę, a potem umyła pomarańcze i zamierzała ustawić je na stole w szklanej salaterce. Okazało się jednak, że Henryk miał co do nich inne zamiary, a tym samym pewne dla żony rozkazy.
- Zrób z nich sok! – pokrzykiwał.
Posłusznie wykonała jego rozkaz i już była gotowa wnieść świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy do pokoju, kiedy nagle usłyszała głośne przekleństwo.
- Jasna cholera! Złamałem sobie kawałek zęba! Co oni dodali do tego nadzienia w drożdżówkach? Kamienie!?
W tej sytuacji Henryk pobiegł do łazienki, umył zęby i oznajmił jej, że ma zamiar pójść do piekarni, w której je kupił, żeby się z nimi rozprawić. W domyśle, z ekspedientką. Nie udało się Laurze go zatrzymać. Nie cieszyła się też zbytnio chwilą wolności, czyli jego nieobecnością, gdyż nieoczekiwanie ktoś zadzwonił do drzwi.
W drzwiach stała kobieta. Zgrabna i ładna. Nieco młodsza od niej. Na widok żony Henryka cofnęła się dwa kroki. Wyraźnie była zmieszana.
- Przepraszam, chyba pomyliłam adresy – głos jej drżał.
W głębi duszy Laura poczuła, że to jednak nie pomyłka. Przepytała więc ją na okoliczność tego, kogo szuka.
- Pewnie chodzi pani o pana Henryka? Mówił, że spodziewa się gościa – kłamała jak z nut i dziwiła się sama sobie, skąd nagle wpadła na taki pomysł. – Jestem jego gospodynią. Pan Henryk zaraz wróci, proszę wejść – dodała i niemal wciągnęła ją do środka, i od razu posadziła przy stole.
Po tych słowach nieznajomej kobiecie jakby zrobiło się nieco lżej na duszy. Już nie była taka skrępowana i okazało się, że chętnie wypije szklankę soku, który jej zaproponowała gospodyni.
- Uwielbiam sok pomarańczowy – zdradziła. – Henryka też nauczyłam go pić.
Laura nie dowierzała temu, co usłyszała. Już nie miała wątpliwości. Tak wyglądała Wolność jej męża. Koniecznie pisana z dużej litery, bo była niezwykle elegancka. Natychmiast włączyła się jej zazdrość. Postanowiła więc nieco skwasić jej wygląd i minę. Niby niechcąco wylała na nią szklankę soku, a potem zaproponowała, żeby czym prędzej uprała elegancką sukienkę w łazience. Zasugerowała podstępnie, by na chwilę założyła szlafrok Henryka.
- Wisi koło umywalki. Na pewno nie będzie miał nic przeciwko temu. A ja potem wysuszę sukienkę suszarką do włosów – kłamała po mistrzowsku.
- Trochę to banalne. Mogłam wymyślić coś lepszego – w międzyczasie łajała siebie w myślach.
Nieoczekiwanie wrócił mąż.
- Ale zapach! – pokrzykiwał od drzwi. Wszędzie bowiem unosił się zapach pomarańczy.
Na widok Wolności w jego szlafroku nie mógł wyjść z osłupienia. Ich wzrok mówił sam za siebie. Laura nie potrzebowała słów.
W przedpokoju w pośpiechu zabrała torebkę wiszącą na wieszaku i wybiegła z domu. Na ulicy poczuła, że jej serce przełącza się na tryb awaryjny. Robi sobie krótkie i dłuższe przerwy. Co było dalej, nie zarejestrowała. Nie była w stanie.
Odzyskała świadomość w szpitalu. W tym samym, z którego dopiero co wyszła. Przyjmowała ją starsza lekarka. Pielęgniarka zaprowadziła na oddział. Po środkach uspokajających zasnęła. Kiedy się zbudziła, ujrzała nad sobą znajomą twarz.
- Długo pani nie nacieszyła się tą wolnością – mówił młody lekarz. Ten sam, który jeszcze przed południem kazał jej cieszyć się każdą chwilą.
- No nie – przytaknęła mu ledwo dosłyszalnym, zrezygnowanym głosem.
Lekarz dopytywał się, co się stało. Nie kryła, że wprawdzie świat jej się nie zawalił, bo są w życiu o wiele gorsze rzeczy, ale i tak ma wszystkiego serdecznie dość. Opowiedziała o tym, co się wydarzyło.
- Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale to się nawet dobrze stało. Ma pani teraz jasność sytuacji. Może pani zacząć nowe życie. Wolna. Lub zrezygnować z wolności i pozostać przy starym. Wybór należy do pani.
Mówił też, że być może, a jego zdaniem, nawet na pewno, jej arytmia serca spowodowana jest właśnie brakiem zrozumienia i miłości w małżeństwie. Zdziwiły ją słowa lekarza, ale nocą, nie mogąc zasnąć, przeanalizowała je dogłębnie i doszła do tych samych wniosków. Rano nawet podzieliła się swoimi spostrzeżeniami z pacjentką z sąsiedniego łóżka.
- To zależy – powiedziała kobieta. – Bo co to jest właściwie wolność? To pojęcie względne. Tak samo jak szczęście. Dla każdego znaczy coś innego.
- Prawdziwa wolność jest dopiero po śmierci – wtrąciła kolejna pacjentka, snując ponure wizje.
Ostatecznie pożałowała, że podzieliła się z nimi swoimi odczuciami. Nic z tego nie wynikło dobrego, ale też niczego nie przesądziło. Postanowiła pójść tropem, który wskazał jej lekarz.
Póki co Laura postanowiła poszukać jej tu, na naszej wiecznie zielonej planecie. Zdecydowała, że koniecznie musi rozmówić się z mężem. Może wtedy jej serce znów zacznie pracować normalnie. Może uwolni się wreszcie od arytmii.
Może wtedy będzie naprawdę szczęśliwa i naprawdę wolna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz