poniedziałek, 29 lipca 2019

Nawiedzona - opowiadanie



Olga była kilkunastoletnią dziewczyną, gdy miało miejsce to zdarzenie. Czy rzeczywiście miało, czy też był to jedynie wytwór wyobraźni przestraszonej dziewuchy, trudno dociec po dzień dzisiejszy. W każdym razie matka Olgi dołożyła starań, by tego nie rozgłaszać, wbrew temu, co sugerowali jej członkowie rodziny, zwłaszcza ci bardziej bogobojni. Jak się potem okazało miała ku temu uzasadnione powody.
Był późny, jesienny wieczór, gdy jej córka wracała od cioci, którą często odwiedzała. Ciotka Lusia była powszechnie lubianą osobą, do której lgnęły okoliczne dzieciaki. Dla każdego z nich miała zawsze dobre słowo, a w zanadrzu najczęściej także coś słodkiego. Jakiś owoc, lizak, cukierek, coś, czym zjednywała sobie maluchy, ale również i starsze dzieci. Nic więc dziwnego, że Olga była stałym bywalcem u ciotki, zwłaszcza że ta mieszkała zaledwie kilkadziesiąt metrów od jej rodzinnego domu.
Jesienią szybciej zapada zmrok, jest chłodno i nieprzyjemnie. Tak jak tamtego dnia. Na tę okoliczność ciotka Lusia pożyczyła jej swój sweter, bo jakoś dziewczyna całkiem zapomniała o tym, żeby zabrać swój.
- Idź powoli, bo dróżka jest kamienista. Niektórych wystających kamieni możesz w porę nie zauważyć – przestrzegała ją, żegnając na progu domu, choć nastolatka doskonale o tym wiedziała, bo przecież codziennie przemierzała ową dróżkę, i to kilkakrotnie.
Wracając, musiała minąć kilka rosnących wzdłuż dróżki dorodnych drzew. Nawiasem mówiąc, w ciemności nie kojarzyły jej się zbyt dobrze, mimo że była akurat pełnia księżyca i wszystko dookoła było widoczne jak na dłoni. Szare konary jednak nie wyglądały przyjaźnie, choć na dobrą sprawę straszydłami nie były. Ale dziecięca wyobraźnia czasem potrafi zdziałać cuda. Toteż przyspieszyła kroku, by jak najszybciej znaleźć się w domu. Niestety, o kilka rozmiarów za duży sweter ciotki spłatał jej figla. Podmuch wiatru rozwarł jego jedną połowę i zanim dziewczyna zdążyła ją złapać i ponownie się nią otulić, zahaczył nią o nisko zwisającą gałąź jednego z przydrożnych drzew. Przerażona Olga myślała, że to ktoś niegodziwy, albo jakaś siła nieczysta złapała ją i nie chce wypuścić. Przez chwilę szamotała się, usiłując się oswobodzić. Było to trudne, a gdy już się stało, okazało się, że rozmach z jakim dziewczyna to czyniła, nie wyszedł jej na dobre. Zachwiała się i potknęła o jakiś konar, upadając na żwirową dróżkę.
- Auu! – jęknęła z bólu.
Dotykając ręką kolana nie miała wątpliwości. Pod palcami wyczuła coś lepkiego. Niewątpliwie musiała być to krew.
Niby nic strasznego. Do wesela, jak to się zwykło mawiać, na pewno by się zagoiło. Strach, a teraz jeszcze krew, wszystko to sprawiło, że Olga przestała myśleć logicznie. Zaczęła za to się modlić.
Modlitwa w jej rodzinie była na porządku dziennym przy każdej okazji. Bez okazji także. Nic więc dziwnego, że tak zareagowała. Dalej jednak było już bardzo dziwnie, bo nagle dziewczyna spojrzała w rozświetlone księżycem niebo i na jednym z drzew rzekomo dojrzała jakąś zjawę. Z opowiadań Olgi wynikało niezbicie, że owa zjawa to nie kto inny, tylko sama Matka Boska. I jak relacjonowała, upadłszy na kolana modliła się żarliwie, by nie zabierała jej jeszcze do nieba, bo takie odniosła wrażenie. Że po to właśnie jej się objawiła. Matka Boska jednak najwidoczniej ani myślała, bo jak szybko się pojawiła, tak szybko znikła. Podekscytowana dziewczyna wróciła do domu i opowiedziała o wszystkim swojej matce, a potem kolejno wszystkim ciotkom i wujkom dookoła, nie zapominając o kuzynkach i kuzynach. Nie znalazłszy jednak wśród nich zrozumienia, a tym bardziej poklasku, na jakiś czas zamknęła się w sobie, stając się w pewnym sensie, jak by to nazwała dzisiejsza młodzież, outsiderką. Ponadto matka zabroniła córce rozgłaszania owych rewelacji pod groźbą surowej kary. Już wówczas miała pewne podejrzenia co do, nie tyle prawdomówności córki, co raczej jej choroby.
Nad wyraz bogobojne ciotki w pewnym momencie chciały temu wydarzeniu nadać odpowiedni bieg sprawy, ale nie zgodziła się na to matka dziewczyny.
- Czy ty wyobrażasz s obie, co by tu się działo, gdyby rozniosła się wieść o jakimś objawieniu Matki Boskiej? – próbowała uświadomić swojej siostrze Lusi, że nie jest to dobry pomysł.
 - Oleńka byłaby sławna. Nasza rodzina także. Zjeżdżaliby tutaj ludzie z całego świata…
- No właśnie! Rozjechaliby nas! Wszędzie stałyby samochody! Zadeptaliby ogród i pola. Gdzie miałabym wypasać krowę? A ule? Gdzie postawiłabym ule?
Życiowa filozofia matki Olgi była prosta. Kawałek ziemi, który posiadała stanowił ich być albo nie być. Rola gospodyni była do niej przypisana i nie widziała się w innej. Nawet, gdyby przynosiła całkiem spore profity.
- Poza tym, kto by uwierzył jakiejś dziewczynie ze wsi, że to, co rzekomo widziała jest prawdą – powątpiewała.
Wątpiła też w coś jeszcze, a może należałoby napisać, przede wszystkim, w coś, co nie dawało jej spokoju. Zwłaszcza, gdy siostra Lusia napomknęła o badaniach jej córki na tę okoliczność.
- Żadne objawienia nie przyjmuje się ot tak. Wszystko bada kościół, nie wspominając o badaniach lekarskich w kierunku ewentualnych chorób psychicznych…
Nie dokończyła zdania, gdyż matka Olgi przerwała jej wpół zdania.
- No właśnie! Tego się najbardziej boję. A co by było, gdyby okazało się, że moja Ola ma jakieś problemy psychiczne? – spytała zatroskana. – Że na przykład ma rozdwojenie jaźni? Przecież nasz dziadek też…
Tu przerwała niepocieszona, że nieoczekiwanie wyjawiła największą, dotąd skrzętnie skrywaną tajemnicę rodziny, o której prócz niej nikt z żyjących członków rodziny nie wiedział.
Widząc wielkie, zdumione oczy siostry, nie miała innego wyjścia, jak tylko wtajemniczyć w nią także i Lusię.
Matka Olgi, Kryspina, była najstarszą w rodzinie. To jej powierzyła ów sekret rodzicielka na krótko przed śmiercią. Pod przysięgą miała zachować ją tylko dla siebie. Jak wtedy mawiała „dla dobra rodziny”, by owa niesława nie ciągnęła się za nimi w nieskończoność. Jej marzeniem było, by już nikt nigdy nie skojarzył tamtego nieszczęścia z nazwiskiem rodziny.
- Matko przenajświętsza! Ale się wygadałam! – zatrwożyła się matka Olgi. – Nasza matka chyba się w tej chwili obraca w grobie! Dałam jej przecież słowo!
Okazało się, że pradziadek Oli cierpiał na schizofrenię. To ona była powodem jego samobójstwa. Ale wówczas, w osiemnastym wieku, nikt być może jeszcze nie znał nazwy tej choroby. A przynajmniej nie na głębokiej wsi. Nie miał więc szans na jakąkolwiek pomoc ze strony lekarzy. Nie poradził sobie z niechcianymi obrazami, które powstawały w jego głowie podczas napadów choroby i któregoś dnia po prostu powiesił się na drewnianym płocie. Daleko od domu, bo w sąsiedniej wsi. Sprawę jednak przedstawiono inaczej. Do publicznej wiadomości podano, że samobójstwo było wynikiem nadmiaru wypitego alkoholu. Podobno jego żona, czyli prababcia Olgi, zmuszona była zapłacić sporą sumę lekarzowi, który stwierdził zgon. Choroba psychiczna w rodzinie w tamtych czasach odbijała się piętnem na całej rodzinie. Ludzie odwracali się od chorych, poniżając ich. Czasem mawiano o takich ludziach, że są opętani przez diabła. To zamykało wszystkie drzwi. Rodzinę chorego nie obsługiwano w sklepach, nie przyjmowano do pracy, a bywało że i nie wpuszczano do kościoła. Wszystko zależało od nastawienia okolicznej ludności, a ta raczej przychylna nie była. Nic więc dziwnego, że prababka Olgi dołożyła starań, by owa historia nie ciągnęła się za rodziną. Tyle że gdy to się stało, matka dziewczyny była już na tyle duża i rozumna, że nie dało jej się okłamać. Ponadto, zawsze istniała
obawa, że jeśli sama nie powie jej prawdy, zrobi to ktoś inny. I niekoniecznie w sposób, którego by oczekiwała.
Lusia słuchała z przejęciem opowieści starszej siostry. Co raz to z niedowierzaniem kręciła głową. Z zawodu była pielęgniarką. Z niejedną chorobą już się spotkała. Co gorsza, miała swoje podejrzenia również w tej kwestii, tyle że w stosunku do innej osoby z kręgu rodziny. Ośmieliła się o to spytać.
- Jak myślisz, czy córka Joanny może na to chorować?
- Myślę, że tak. Joanna nie powiedziała nam prawdy. Jej córka wcale nie spadła ze schodów i od tamtego czasu ma problemy z głową.
- Po prostu wstydziła się. Łatwiej było zrzucić to na wypadek. Ludzie wtedy inaczej na wszystko patrzą – zawtórowała jej Lusia.
Ola z czasem stała się dorosłą Olgą. Nigdy nie wracała do tego tematu. Być może sama zrozumiała, w czym tkwił problem, albo też uświadomiła ją własna matka. Nie wiadomo. Wokół tego tematu panowała cisza. Do pewnego momentu.
Nadszedł taki czas, że owe osławione drzewo, na którym zdaniem Olgi miała objawić się jej Matka Boska, przeznaczone zostało do ścięcia. Kilka metrów od niego miał powstać nowy dom. Dom Zofii i Piotra, krewnych Olgi. Zaś w miejscu, gdzie dotąd rosło drzewo przewidziany był płot.
Wtedy nieoczekiwanie wrócił temat rzekomego objawienia. Olga próbowała na wszelkie możliwe sposoby przekonać nowych właścicieli działki, żeby nie ścinali drzewa. Ale klamka zapadła i niewiele miała tu do powiedzenia. Wtedy po raz pierwszy, przy kawie i paru kieliszkach wódki, nagle zrobiła się niezwykle rozmowna. Jej opowieści traktowano jednak z przymrużeniem oka. Ale nie trudno było zauważyć, że gdy drzewo zostało już ścięte, wyjątkowo często zjawiała się w tym miejscu. Czasem skrywała pod odzieniem książeczkę do nabożeństwa. Innym razem niby tylko się przechadzała. Pod koniec swojego życia stała się niezwykle bogobojna, choć jej postawa wobec innych ludzi nie szła w parze z tym, co wyznawała. Nie grzeszyła bowiem dobrocią ani uczynnością. Próżno było doszukać się w niej współczucia na krzywdę ludzką, albo choćby tylko zwykłej, ludzkiej wyrozumiałości, za to można było odnaleźć sporo hipokryzji. Patrząc na jej postawę przepełnioną obojętnością, trudno nie zdać sobie tego pytania.
Czy, gdyby Matka Boska rzeczywiście jej się wtedy objawiła, reprezentowałaby teraz sobą to, co reprezentuje?


piątek, 19 lipca 2019

ODDECH NOCY

Otwarłam drzwi na oścież,
wiatr wtargnął nimi chyłkiem,
złotawy księżyc w pełni
zerknął przez małą chwilkę.

Rozwarte nocy wrota
piszczały przenikliwie,
otchłani duch mamrotał,
to znów zawodził ckliwie.

Złowrogo ćwierkał kuwik
w krzakach ciernistych róż,
rosnących przy opłotkach,
w zasięgu ręki tuż.

W podmuchu wiatru jęknął
drewniany, stary płot,
cichaczem przez próg przemknął
zgłodniały, czarny kot.

Rozbłysły oczy sowie
na jednym z wielkich drzew,
strach zrodził się w mej głowie,
gdy zaszeleścił krzew.

Oczyma wyobraźni
dostrzegłam kilka zjaw,
miotały się w mej jaźni,
skrzeczały niczym paw.

To mroczny oddech nocy
cisnął się do mych drzwi,
lęk budząc ze wszech mocy.
Nie! Już nie otworzę ci!






sobota, 6 lipca 2019

Rozmijając się z prawdą


Sięgnęłam dzisiaj po kilka kolorowych tygodników, aby do nich zajrzeć i dowiedzieć się, co tam słychać w świecie naszych rodzimych celebrytów. Przyznam, nie robiłam tego od dawna.
Mamy lato, a co za tym idzie, czas urlopów, czyli więcej luzu i wolnego czasu. Część rzeczy, które z jakichś powodów w ostatnim czasie popadły w niełaskę, teraz odzyskują nasze zainteresowanie.
Wracając do gwiazd i gwiazdeczek z pierwszych stron gazet, zdziwiłam się nieco, choć w sumie nie powinnam, że wszystko u nich w jak najlepszym porządku, a nawet lepiej. Wszyscy się kimś lub czymś przechwalają. Nikt nie narzeka. Chyba że jest to jakaś poważna choroba, wtedy wiadomo. Lament i nawoływanie do pomocy. Na szczęście to rzadkość. Reszta towarzystwa, jak mawia moja znajoma, uchachana po pachy. I dobrze, pomyślałby ktoś kompletnie niezorientowany w trikach, jakie stosują celebryci, byle tylko pozostawać w kręgu zainteresowania.
Trochę więc mnie owe artykuły z życia gwiazd rozbawiły. Skądinąd wiem, że raczej pisane są pod publiczkę. Gwiazdy zdradzają nam to, co sami chcemy usłyszeć lub przeczytać, nie zawsze zgodne z prawdą. Za każdym artykułem idą jakieś mniejsze lub większe pieniądze. Jakby na to nie spojrzeć, cokolwiek by nam nie zdradzili (czytaj nałgali) zawsze im się to opłaca, nie licząc oczywiście tak pożądanej reklamy.
Jeszcze do niedawna jeden z piosenkarzy, uprawiający tak zwaną muzykę biesiadną, mieszkał niemal po sąsiedzku i doskonale zdążyłam go poznać, a także jego rodzinę. Niestety z każdej strony, także tej złej. Gdyby fani, głównie średniego i starszego pokolenia mieli możliwość poznania tego pana, nie jestem pewna, czy z takim aplauzem podchodziliby do jego twórczości i jego samego. Mniejsza o to. Nie o nim bowiem jest ten felieton.
Kolorowe gazety sprzedają nam całkiem sporo kłamstw. I to nie tylko w kwestii gwiazd ze szklanego ekranu. Wiem, bo sama dawniej pisywałam opowiadania do jednego z tygodników. Wymyślone historie, które miały wyglądać jak prawdziwe, pisane ręką czytelników. Czy się tego wstydzę? Nie. Dla mnie był to rodzaj dodatkowego zarobku, który miał na celu podreperowanie rodzinnego budżetu. A to przecież nic złego.
Od kilku lat nie współpracuję już z tym tygodnikiem i patrząc na to z perspektywy czasu, miewam różne odczucia. Może więc jest to jednym z powodów, że gdy biorę jakąkolwiek gazetę do ręki, patrzę na wszystko, co jest w niej napisane, z innej perspektywy.
Krótko mówiąc, nie dowierzam. Nie pisałabym o tym, bo być może nie jest to warte zainteresowania, gdybym dzisiaj nie natrafiła na pewien artykuł o znanej aktorce, której szczyt sławy przypadał na lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte.
Aktorka zdradza w nim niektóre sekrety swojego życia, chwaląc się, że jest udane, a ona sama wiecznie pełna optymizmu i chęci do życia. Czytając ów artykuł odnosiłam wrażenie, że zawsze była i nadal jest kobietą niezmiernie szczęśliwą, a każda przeszkoda na jej drodze to tylko nic nie znaczący epizod. Piękno, seksapil, duma, siła, odwaga, nieodparta chęć zdobywania wszystkiego co nowe. Tak ogólnie mówiąc można by opisać ową panią, wnioskując z jej wywiadu.
Tyle że… kiedyś miałam okazję ją spotkać. I nic mi się tu nie zgadzało. Co prawda spotkanie było przypadkowe i bardzo krótkie, ale dawało do myślenia.
Wydarzyło się to jakieś trzydzieści parę lat temu. Owa pani była wówczas u szczytu sławy, albo raczej krótko tuż po nim. W tym czasie bowiem jej notowania nagle zaczynały spadać. Coraz rzadziej obsadzano ją w filmach. Czy było to powodem przesytu spowodowanego dominacją aktorki na szklanym ekranie, czy też raczej konsekwencją zawirowań wśród aktorskiego i producenckiego światka, trudno zgadnąć. W każdym razie i tak nie było chyba wśród rodaków, wyłączając dzieci, nikogo, kto nie znałby nazwiska tej pani i filmów z jej udziałem.
To były czasy, gdy moja córka była uczennicą podstawówki, a syn uczęszczał do przedszkola. Przebywaliśmy akurat  na wczasach we Władysławowie. Nie było tam jeszcze wtedy tyle atrakcji co teraz. W sąsiedniej okolicy również. Któregoś dnia wybraliśmy się na wycieczkę do pobliskiego Pucka nad Zatoką Gdańską. Podpowiadano nam, że plaża nie jest tam zatłoczona, a miasteczko stare, zabytkowe, godne zwiedzenia. Na miejscu spotkało nas jednak wielkie rozczarowanie. Miasto okazało się nieciekawe, plaża nieszczególna. Częściowo piaszczysta, częściowo porośnięta trawą. Mała i nieatrakcyjna. Wówczas stały przy plaży zaledwie dwa kioski z rybami i jedna mała restauracyjka, z której wydobywał się przykry zapach gotowanych potraw. Smażonej kapusty (bigosu) i ryb. Tak to zapamiętałam. Przy wybrzeżu zacumowany był jeden niewielki stateczek, którego załoga oferowała króciutkie rejsy po zatoce, skutecznie jednak odstraszając turystów wysokimi cenami i nieciekawym wyglądem samego stateczku. Strach było wsiąść na jego pokład. Nasze dzieci były jednak nieprzejednane i bezwzględnie domagały się wejścia na statek, i podróży po morzu. W końcu im ulegliśmy. Cały rejs trwał pół godziny, a na pokładzie, oprócz naszej czteroosobowej rodziny, był jeszcze jeden starszy turysta i kobieta, której widok trochę nas przerażał.
- Może to jakaś wariatka – szeptał mi do ucha mąż, potęgując mój strach wywołany rozklekotanym stateczkiem. – A co będzie jak się na nas rzuci? Na morzu nie mamy szans – żartował sobie ze mnie.
Był upał, kobieta zaś ubrana była od stóp do głów, co prawda w przewiewne rzeczy, które jednak szczelnie zakrywały całe jej ciało. Na głowie miała coś podobnego, co noszą kobiety ze Wschodu, którym religia zabrania pokazywania twarzy. Tyle że w kwieciste wzory. Dodatkowo jeszcze wielkie ciemne okulary. Jak na nasze ówczesne peerelowskie warunki, był to ubiór wielce odstający od normalnego. Od razu pomyślałam, że być może w ten sposób chce się przed czymś lub przed kimś ukryć. Chwilę później miałam już tego pewność. Tyle że takim ubiorem bardziej zwracała na siebie uwagę, niż ją odwracała. No cóż, jej wybór. Przez całe pół godziny rejsu nieustająco do kogoś telefonowała. Telefon był wielki jak cegła i mój mąż nie mógł się nadziwić, co to takiego. O telefonach komórkowych bowiem jeszcze wtedy mało kto słyszał, a tym bardziej widział na własne oczy. Zresztą, może była to i krótkofalówka, tak twierdził mąż, nie mając jednakże do końca pewności.
Kamuflaż okazał się nieudany. Od razu poznałam ją po głosie. W oczach telewidzów i kinomanów była wówczas wielką gwiazdą i równie wielką seksbombą.
Na początku wykłócała się z jakimś mężczyzną o to, że czegoś zaniedbał, coś nie załatwił na czas. Potem przyszedł czas na kolejnego i kolejnego mężczyznę. Rozmowy toczone były w podobnym tonie. Po nich zaczęło się wydzwanianie do koleżanek i zapraszanie ich do hotelowej restauracji, tudzież wynajętego pokoju na kawę i ploteczki. Na próżno, bo żadna nie miała dla niej czasu. Rozzłoszczona odmową gwiazda w końcu uznała za stosowne… przyjrzeć się naszemu morzu, a raczej brudnym falom zatoki. I tak już pozostało do końca rejsu.
Myślałam, że już więcej jej nie zobaczę. Jakże więc się zdziwiłam, gdy w porze poobiedniej, gdy razem z dziećmi wygrzewaliśmy się na słońcu, leżąc na kocyku, nagle tuż koło nas pojawiła się ona. I w naszym sąsiedztwie rozłożyła swój leżak.
- Tak z pewnością się nie opali – syknął mąż, mając na myśli jej strój, którego bynajmniej nie zmieniła.
Przekomarzał się ze mną, próbując wmówić mi, że to wcale nie jest owa sławna aktorka, tylko jakieś dziwadło i powinniśmy się ewakuować, bo najwyraźniej sobie nas upatrzyła.
- Mówię ci, to się źle skończy! – przestrzegał.
Bynajmniej nie brałam sobie do serca jego marudzenia. Tyle że towarzystwo owej damy rzeczywiście na dobre nam nie wyszło. Nastąpił bowiem ciąg dalszy rozmów telefonicznych, co skutecznie zabrało nam upragniony spokój. Wszystkie rozmowy przypominały te poprzednie, prowadzone na pokładzie statku. Niestety, wynikało z nich, że nie znalazł się nikt chętny, kto chciały dobrowolnie lub pod przymusem poświęcić chwilę czasu spędzoną w jej towarzystwie. Pomyślałam sobie wtedy, że musi być bardzo niesympatyczna, może zarozumiała, albo bardzo samotna. Albo jedno i drugie. Wiedziałam, że ma dwie córeczki i bogatego męża. Dlaczego więc nie ma ich tu z nią? A może zwyczajnie chciała od nich odpocząć?
Tamtego pamiętnego dnia jeszcze raz napatoczyliśmy się na nią. Staliśmy akurat przed budką z lodami, gdy po przeciwnej stronie ulicy dostrzegłam elegancki samochód z odkrytym dachem, a przy nim aktorkę szarpiącą się z jakimś mężczyzną, a potem czym prędzej wsiadającą do swojego wozu.
- Tak, to musiała być ona – wydukał mąż na widok owego cacka. O mało co oczy nie wyskoczyły mu z orbit. – Kto inny miałby takie auto! – podsumował sytuację.
Dzisiaj tę samą kobietę zobaczyłam na zdjęciu w jednym z tygodników. Nieco już podstarzała, z paroma dodatkowymi kilogramami i zmarszczkami na twarzy. Chwaliła się czym tylko mogła. Stale podkreślała, że była i nadal jest spełnioną i szczęśliwą kobietą.
Trudno jednak zapomnieć batalię toczoną w mediach o dzieci po jej głośnym rozwodzie. Podobnie jak kilku kochanków, prawdziwych czy tylko rzekomych, trudno zgadnąć. W każdym razie przysparzających jej niesławy, choć może w jej odczuciu, sławy. Wszystkie jej wzloty i upadki.
Każdy człowiek je miewa, ale inaczej są one odbierane, gdy są medialne. Teraz słowa, którymi usiłowała nakreślić nieskazitelny, szczęśliwy obraz siebie samej, jakby przeczyły temu, co dawniej miało miejsce w jej życiu, i co sama usłyszałam tamtego dnia w Pucku. Co prawda kilka przypadkiem zasłyszanych rozmów nic jeszcze nie mówi o człowieku, ale nasuwa pewne podejrzenia.
Jest ciepło, przyjemnie, wakacyjnie. Siedzę na ogrodowej huśtawce i przeglądam kolejne szpalty gazet, uśmiechając się w głębi duszy. Wszyscy tacy piękni, młodzi, zadowoleni życia. Albo starsi, po przejściach, ale także rzekomo szczęśliwi… A jak jest naprawdę?