poniedziałek, 19 lutego 2018

Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie - opowiadanie


Chyba już nikt nie pamięta,skąd wzięło się to popularne powiedzenie, ale zdaniem niektórych osób,  jest ponadczasowe.  Że sprawdza się w całej swej rozciągłości, próbował przekonać Joannę kuzyn Marcin. Zanim jednak doszło do ich spotkania po latach, minęło prawie pół wieku. Była jeszcze dzieckiem, kiedy ostatni raz odwiedziła to miejsce.
W porannym słońcu jasnożółta elewacja domu prezentowała się bardzo zachęcająco.
- Złota willa – pomyślała Joanna w głębi duszy, przyglądając się domowi z pewnej odległości, powoli zbliżając się do celu.
Bo też i trochę tak wyglądał dom kuzynostwa mieszkającego w małej, wielkopolskiej wsi. Był niezwykle okazały. Z dachem pokrytym czerwoną dachówką, licznymi balkonami i wielkim tarasem od strony ogrodowej. Nie da się ukryć, przykuwał wzrok. Zwłaszcza taras. Trudno było nie zauważyć rozstawionych na nim licznych ratanowych mebli ogrodowych, przyozdobionych wielkimi poduchami. Dodatkowo niemal wszędzie porozstawiano donice z kwitnącymi roślinami. Wszystko to sprawiało, iż patrząc na niego nawet z dalsza, odnosiło się wrażenie, jakby na tych kilkunastu, a może i więcej, metrach kwadratowych znajdowała się jakaś bajkowa kraina. Podobnie zresztą wyglądał cały ogród wokół domu.
- Wow! – Joanna nie mogła wyjść z podziwu, przecierając oczy z zaskoczenia.
Przez moment zastanawiała się nawet, czy dobrze trafiła. Dom bynajmniej nie przypominał tego, który zapamiętała z tamtego okresu. Bywała tu często, będąc jeszcze uczennicą szkoły podstawowej. Usiłowała przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz przekroczyła próg wujostwa. Zapewne było to na jakichś imieninach albo urodzinach. Nie pamiętała jedynie, czy wujka Leopolda, czy cioci Marii… Oboje już dawno nie żyli, a wszystko tak bardzo się zmieniło, nie do poznania.
To były całkiem inne czasy. Czasy peerelu. Jakże odmienne od tych, w których teraz żyła.
Dawniej stała tu skromna, wiejska chata z niewielkim warsztatem stolarskim na tyłach domu. Gdyby nie dźwięki pił i urządzeń stolarskich wydobywające się z jego wnętrza, nikt by nawet nie pomyślał, że za domem kryje się jakiś warsztat. Skryty wśród owocowych drzew i rozlicznych krzewów, stał sobie niemalże niezauważalny. Od domu, poprzez porośnięte trawą obejście, prowadził do niego jedynie wydeptany chodnik. To tu, w tymże maleńkim warsztacie spod ręki wujka Leopolda wychodziły drewniane ramy okien, ławy i ławki, stołki i stołeczki, niemowlęce łóżeczka, ramy do obrazów, stojaki do choinek i wszelakiej maści drewniana drobnica.
Teraz po drzewach i krzewach nie było śladu, podobnie jak po chodniku. W ich miejscu znajdował się wielki, wybrukowany plac z kilkoma iglakami i kwitnącymi krzewami rosnącymi na jego obrzeżach. W głębni nadal stał warsztat, niczym jednak nie przypominający tego z dawnych lat. W zasadzie była to mała fabryczka.
Budynki jak i całe obejście było niezwykle zadbane. Jeśli chodzi o to drugie, to na każdym kroku widać było rękę gospodyni, która dbała o wszystko w całej swej rozciągłości. Miała na to dostatecznie dużo czasu, gdyż nie pracowała zawodowo. Jak się domyśliła nasza bohaterka, gospodarz miał na uwadze co innego. Warsztat stolarski, który odziedziczył po ojcu, a który potem rozbudował i zmodernizował, zatrudniając kilkudziesięciu pracowników.
Joanna spodziewała się, że zastanie tu sporo zmian. W końcu minęło wiele lat, ale nie liczyła, że aż tyle. Upewniwszy się więc, że numer domu się zgadza, skierowała swoje kroki wprost do drzwi domu kuzyna i jego żony.
- Boże! – Westchnęła półgłosem, podążając wybrukowanym chodnikiem, po tym, jak charakterystyczny dźwięk domofonu przy bramce ogrodzenia, a potem głos gospodyni, zaprosił ją do środka. – Jak ja dawno tu nie byłam – westchnęła.
I kto wie, czy w ogóle gościłaby tego dnia u Marianny i Marcina, gdyby pewnego razu nie spotkała ich  przypadkowo na ulicy w pobliskim mieście.
- Jeszcze u nas nie byłaś. Zapraszamy! – Marianna próbowała za wszelką cenę nakłonić ją do odwiedzin.
Nie była im specjalnie chętna. Nie utrzymywali ze sobą kontaktu. Głównie ze względu na dzielącą ich sporą odległość od miejsc zamieszkania, ale był też i inny powód. Od czasu do czasu dochodziły ją słuchy, że Marcin niepochlebnie wyraża się o niej i o jej mężu. No cóż, dzieliło ich właściwie wszystko. Od statusu majątkowego począwszy, na poglądach politycznych skończywszy. Między tym było jeszcze całkiem sporo innych kwestii, w których się różnili, ale długo by o tym pisać.
- No nie wiem. Ostatnio rzadko gdzieś wychodzę z domu. Zdrowie mi nie pozwala… – próbowała wykręcić się tamtego dnia, ale Marianna była nieugięta. Nie zapytała nawet, co z tym jej zdrowiem jest nie tak. Odgórnie narzuciła termin i nie przyjmowała odmowy. Na koniec wysunęła nieodparty argument.
- Ciotka bardzo źle się czuje. Musisz koniecznie przyjechać. To mogą być jej ostatnie dni.
Ciotka Adela mieszkała niedaleko kuzynostwa. Była matką chrzestną Joanny. Tyle że wcale nie sprawdzała się w tej roli, przez co nie czuła do niej jakiegoś szczególnego sentymentu. Ba, nic nie czuła! Ale skoro to jej ostatnie dni… Należało ją mimo wszystko odwiedzić.
- Dobrze. Postaram się przyjechać – odparła nieszczególnie zachwycona tym pomysłem.
Podświadomie czuła, że bynajmniej nie chodziło jej o ciotkę, ani o to, by wspólnie powspominać dawne czasy i poplotkować o rodzinie i znajomych. Chciała się po prostu pochwalić. Domem, dorosłymi już dziećmi, świetnie prosperującą firmą męża. I całą masą innych rzeczy.
Drzwi otwarł jej Marcin.
- Wejdź, proszę! Mania się tobą zajmie, ja muszę do warsztatu – wycedził przez zęby, jakby niezbyt zachwycony wizytą kuzynki. Przynajmniej tak jej się wydawało.
Mania rzeczywiście się nią zajęła. Właściwie od początku do końca, bo Marcin poświęcił dawno niewidzianej kuzynce zaledwie pół godziny. Mało i zarazem dostatecznie dużo, bo jak się potem okazało, wystarczyło, by się posprzeczać. Ale zanim to nastąpiło, odbyły z Marianną kilkugodzinną rozmowę. Zjadły też sporo przeróżnych wiktuałów, o których dotąd nie miała pojęcia, że takowe w ogóle na świecie istnieją.
- Ten pasztet przywieźliśmy z Indii. Jest wyśmienity! A tamtą suchą wędlinę z Kairu. Gdybyś widziała, jakie oni smakołyki stawiają na swoich stołach – Mania piała wręcz z zachwytu. - I wszystko tak cudownie przybrane. Każdy zastawiony u nich stół to dzieło sztuki. Musicie koniecznie kiedyś tam pojechać.
Żona kuzyna coraz to wyciągała z półek i szuflad coś innego i pokazywała swojemu gościowi. Oczywiście nie tylko produkty spożywcze. Czego tam nie było! Od ręcznie haftowanych sukienek i szali z Arabii Saudyjskiej, po posążki Buddy i różnych bożków ze Wschodu. Były też i inne akcenty z dalekich podróży. Flaga Stanów Zjednoczonych, figurka Putina na klozecie robiącego kupę, kupiona w Barcelonie, czy w Marsylii. Sama już dobrze nie pamiętała gdzie.  Były nawet rogi renifera i sporych rozmiarów kukła Indianina, a także dmuchany… Murzyn z przepaską w biodrach i z włócznią w dłoni.
Tego ostatniego tak się przestraszyła, że o mało co nie skończyło się atakiem serca.
- O rany! Wygląda jak prawdziwy! – jęknęła, łapiąc się dłonią za serce.
Marianna, w przeciwieństwie do niej, była tym niezwykle rozbawiona. Murzyn stał sobie w rogu jednego z pokoi, z przodu przysłonięty nieco jakąś rośliną w doniczce. Jak się okazało także egzotyczną. Wielka roślina przypominająca palmę, tyle że jej liście wyrastały od samego dołu pnia, nie od razu pozwalała go dostrzec.
- Cha, cha, cha! Mój Marcin celowo go trochę zamaskował – śmiała się do rozpuku. – Wszyscy znajomi tak na niego reagują. Podobnie jak na wypchanego orła pod sufitem. Zobaczysz…
- Wiesz co? Może lepiej nie pokazuj mi już kolejnych pokoi – zasugerowała Joanna. – Albo przynajmniej uprzedź, że gdzieś czai się jeszcze jakiś byk, bizon, albo mumia faraona. Mam słabe serce - dodała.
Wystrój domu kuzynostwa był nietuzinkowy. Wypchane zwierzęta, tudzież jakieś straszydła typu Murzyn i Indianin, przyprawiały Joannę o zawrót głowy. Zwłaszcza że wszystko wkomponowane było w stylowe, bardzo drogie meble i nijak nie współgrało ze sobą. Ale o gustach się nie dyskutuje.
- Te mebelki to prawdziwe starocie, czy Marcin sam zrobił? – spytała żonę kuzyna.
Dowiedziała się bowiem wcześniej od wspólnych znajomych, że Marcin nie produkuje już w swoim warsztacie jak dawniej mebli codziennego użytku. Teraz wytwarza, a może należałoby powiedzieć, podrabia starocie. To bardziej pracochłonne, ale zapotrzebowanie na nie i zysk nieporównywalnie większy. Nie dziwiło więc Joannę, że opływali w luksusy.
Niestety, zadane pytanie było z kategorii tych, których gospodyni nie znosiła. Wyglądało na to, że jest na tym punkcie przeczulona, a co za tym idzie, jej reakcja w zasadzie była do przewidzenia. Wielce się oburzyła.
- No wiesz! Pewnie, że stare! Nawet nie pytaj, ile za nie zapłaciliśmy!
Nie spytała. Wolała nie wiedzieć. Mania jednakże uznała za stosowne udzielić jej nieco więcej informacji w temacie, czyli krótko mówiąc, pochwalić się.
- Nas stać na prawdziwe – powiedziała z dumą, a potem dodała: – Zaskoczę cię i powiem, że Marcin wręcz nie może opędzić się od zamówień nowobogackich, którzy chcą takowe posiadać w swoich domach. ale nie zdążyli jeszcze zgromadzić dostatecznie dużo gotówki, by je sobie zafundować. Proszą więc męża, by wykonał dla nich identyczne jak te prawdziwe.
- Czyli kupują falsyfikaty? – Wyrwało się Joannie, co kolejny raz nie spodobało się gospodyni, która oprócz swojej pedanterii cechowała się też niezwykłymi zdolnościami, jeśli chodzi o cięte riposty.
- Nazywaj to jak chcesz. Ale podrobić coś takiego… To dopiero trzeba być utalentowanym! Ciebie z pewnością nie byłoby stać nawet na falsyfikat! - syknęła niczym jadowita żmija.
- Przepraszam, nie chciałam cię urazić. Już tak mam, że szybciej mówię, niż myślę. Najmocniej przepraszam… - odparła z pokorą, choć w głębi duszy czuła, że nie powinna się przed nią korzyć.
Było nazbyt oczywiste, że bogactwo, które posiadali nie było wyłącznie owocem pracy ich rąk i robotników, których zatrudniali. Nasuwało się podejrzenie, iż w grę mógł wchodzić także handel podrabianymi meblami, które następnie sprzedawane były jako autentyczne. Ale tego jak dotąd nikt nikomu nie udowodnił i nie zamierzał tego czynić w przyszłości, w obawie o swoje bezpieczeństwo.
Po tym, jak Joanna popełniła pewnego rodzaju gafę, nazywając rzeczy po imieniu, zrobiło się trochę niezręcznie i przez chwilę między kobietami zapanowała cisza. Marianna pokazała jej tylko ruchem ręki, żeby przejść do następnego pokoju. Niezadowolona, wręcz gradowa mina Mani mówiła sama za siebie i zaczęła obawiać się, czy oby na tym jej wizyta w tym domu się nie skończy. Okazało się jednak, że nie.
Kolejny pokój przypominał trochę muzeum. Na ścianach wszędzie porozwieszane były fotografie członków rodziny. Dokładnie skatalogowane, z opisem pod spodem, co, gdzie i kiedy się wydarzyło.
- O, tu jest nasz Krzysio świętujący doktorat! – Instruowała ją o każdym najmniejszym jego życiowym wyczynie.
Gdyby na Krzysiu się skończyło,… ale przecież był jeszcze drugi syn i córka. Zdaniem gospodyni równie utalentowani. I tak jak ich rodzice kochający dalekie podróże. Także skrupulatnie udokumentowane na zdjęciach i w opowieściach Mani.
To był chyba najokropniejszy pokój. Dla Joanny oczywiście. Oglądanie dziesiątek, jeśli nie, setek, zdjęć zaowocowało znużeniem i frustracją. Nie zazdrościła wprawdzie jej udanych dzieci. Miała swoje. W dodatku bardzo utalentowane i pracowite. Powodziło im się w życiu dobrze. Mogłaby się niejednym pochwalić, ale czy jej rozmówczyni zrozumiałaby, o czym mówi? Ona żyła w innym świecie. Dzieci Joanny były bardzo zdolne. Uczyły się pilnie i do wszystkiego w życiu doszły same. I to było jej największą dumą. Tymczasem u kuzynostwa było dokładnie odwrotnie. Wiele razy słyszała od znajomych, że to utracjusze. Podobno Marcin kupił im nawet dyplomy ukończenia uczelni. Wieść niosła, co potwierdziła sama Marianna, kupił im także drogie mieszkania w apartamentowcach w Warszawie, zanim jeszcze pokończyły studia. Co roku opłacał całej trójce zagraniczne wczasy i wyprawy w dalekie miejsca na naszym globie. Nigdy nie zaznały niedostatku, ani też nie zhańbiły się pracą. W zamian za płynące w ich kierunku szeroką strugą pieniądze, miały za zadanie tylko jedno: Modlić się i chodzić do kościoła. Także partnerki synów i partner córki.
Nie byłoby w tym nic zdrożnego, gdyby nie pewne niejasności. Joanna zastanawiała się, jak to możliwe, że w całej tej „świętobliwości” kuzynostwa nie przeszkadza im to, że cała trójka żyje ze swoimi partnerami pod jednym dachem bez ślubu. No cóż, widocznie każda zasada ma swoje wyjątki…
Poza tym nurtowało ją coś o wiele poważniejszego. Marcin i Marianna należeli do kościoła Rydzyka. Ich sprawa, jaki wybrali sobie sposób na życie. Jednakże Ojciec Dyrektor, jak go nazywano, był dla nich jak sam Bóg, a to już zdaniem Joanny przekraczało granice zdrowego rozsądku. Zakrawało także na bałwochwalstwo, gdyż kuzynostwo nie szczędziło mu darów i pieniędzy. Jak się pochwaliła Mania, kontrowersyjnemu redemptoryście Marcin podarował również kilka drogocennych mebli wytworzonych w swoim warsztacie. Czy była to prawda, czy tylko kłamstwo, które miało służyć podbiciu notowań rodziny kuzynostwa, trudno było dociec.  I jak w tym wszystkim odnaleźć się miało I Przykazanie z Dekalogu, którym rzekomo się kierowali w swoim życiu, a które brzmiało: „Nie będziesz miał Bogów cudzych przede mną”?
Zresztą, nie tylko to miała na uwadze Joanna. Nie mogła wręcz uwierzyć w słowa, które padły z ust Mani o przymuszaniu swoich dorosłych dzieci do nieustających modłów i uczęszczaniu do kościoła.
- Jak to? Zmusiliście swoje dzieci i ich partnerów, aby całkowicie podporządkowały swoje życie wierze w Boga? Którego być może oni nie uznają, ale tkwią w tym zmuszeni szantażem? – nie mogła się nadziwić.
Nie spytała, jak im się to udało. To akurat było zrozumiałe. Ale przymuszanie do wiary było przecież sprzeczne z zasadami samego kościoła katolickiego!
- Nie wierzę, że was słuchają. Przecież mieszkają jakieś czterysta kilometrów stąd! Nie jesteście w stanie tego sprawdzić – powątpiewała.
- A tu cię zaskoczę! – rozpromieniła się kolejny raz Mania. – Jesteśmy!
Zdradziła, że w ich mieszkaniach zamontowali kamery i wiedzą, czy się modlą, czy nie. Ponadto co miesiąc zmuszeni są dostarczyć od tamtejszych kapłanów potwierdzenie na kartce z pieczątką parafii, czy przystępują do spowiedzi i komunii św.
- Co ty mówisz? I księża na to się zgadzają? Przecież to jest nieetyczne, śmieszne, i w ogóle – próbowała znaleźć odpowiednie na to słowa, które po tym, co usłyszała, będąc w szoku, jakoś  nie przychodziły jej do głowy. – To są dorośli ludzie!
- Tylko tyle mają do roboty! – Usłyszała nieoczekiwanie z głębi holu od Marcina, który nieoczekiwanie pojawił się w domu i usłyszał, o czym rozmawiają.
Pewnie nie zajrzałby tu, gdyby nie… modlitwa w Radiu Maryja, nadawana na jej falach zwykle o tej porze. Nie uczestniczenie w niej kuzynostwo wręcz poczytywało sobie i innym za wielki grzech. Mania próbowała nakłonić do niej również Joannę, ale ta, choć zmuszona być na niej swoją obecnością, to jednak duchem błądziła gdzieś w całkiem innym świecie. Tym realnym. Równie trudnym do zrozumienia jak ten z zaświatów. Nijak nie mogła pojąć, że ludzie wyznając Boga i hołdując mu niemal na każdym kroku, jednocześnie są zdolni do tak niecnych występków. Hipokryzja, chciwość i jak się szybko okazało także nienawiść do innych ludzi aż raziła w oczy. Ba! Porażała swoim rozmiarem! Wyglądało jednak na to, że oboje są w swoim żywiole.
- Już zapomniałaś jak się trzeba modlić? – Upomniał ją kąśliwie Marcin, widząc, że podczas modlitwy cały czas milczała.
- Nie, ale najwidoczniej wyznajemy dwie różne religie.- odparła bez zastanowienia.
- Chyba nie wiesz, co mówisz – oburzył się, aż oczy zeszkliły mu się ze złości.
Mania też nie była zachwycona słowami krewnej. Przybrała niezadowolony wyraz twarzy, tyle że na Joannie nie zrobiło to wrażenia. Gospodyni chcąc jednakże rozładować nieco sytuację, zdecydowała się podać obiad. Marcin oczywiście nie miał czasu zjeść go razem z nimi. Talerz z zupą chwycił do ręki, wstał od stołu i przechadzając się po pokoju jadł ją, rzec można, w biegu.
- Usiądź, proszę – napomknęła go żonka. – To się kiedyś źle skończy. Stale jesz w pośpiechu. Przecież przez tą chwilkę nic złego się nie stanie. Pracownicy nie odejdą od warsztatów pracy.
- Gdy kota nie ma, myszy harcują – przywołał starą maksymę.
Joanna pomyślała, że taki z niego kot jak z niej myszka. Już raczej drapieżne kocurzysko, usiłujące wydrzeć dla siebie jak najwięcej.
- Oj, daj im trochę luzu – wtrąciła się kuzynka „kocura”, mając na myśli pracowników.
Ale Marcin ani myślał. Mało tego zrezygnował ze zjedzenia drugiego dania, bo przecież czas naglił. I już zamierzał opuścić dom, gdy nagle sobie o czymś przypomniał. Zawrócił i usiadł na skraju krzesła, trochę tak, mówiąc oględnie, na wylocie. Tak się też zachowywał, jakby zaraz miał stąd odejść, ale przedtem koniecznie musiał załatwić coś bardzo ważnego. Wlepił swój wzrok w kuzynkę i nie spuszczając z niej oka zaczął swoje wywody na temat, którego bynajmniej się nie spodziewała.
- Dzięki temu mojemu Bogu i tym moim dwóm rękom, – tu wyciągnął dłonie i niemalże podsunął jej pod nos – mam, co mam! Zapracowałem sobie na to własnymi rękami! – zaczął pokrzykiwać. – Nie tak jak wy! Niedługo pójdziecie do piachu i niczego w życiu się nie dorobiliście! Zmarnowaliście swoje życie!
Słysząc to Joannę aż zakuło pod sercem.
- Bardzo cię przepraszam, ale ja tak nie uważam! – oburzyła się. – Dlaczego tak ze mną rozmawiasz? I jakim prawem nas oceniasz? Na postawie czego, kilku zasłyszanych plotek? A tak do twojej wiadomości… Nikt nam nic w spadku nie zostawił, w niczym nie pomógł. Wszystkiego dorabialiśmy się od zera. Już zapomniałeś jak bardzo chorowałam? – spytała niemalże ze łzami w oczach. – W chorobie też nam nikt nie pomógł. Nawet nie wsparł dobrym słowem. Wy też nie. Twój Bóg ci jakoś nic w tej kwestii nie podpowiedział? Jak to możliwe?  - pozwoliła sobie na ironię. – A poza tym, dlaczego porównujesz siebie do nas? Ty miałeś inny start życiowy. Byleś jedynakiem. Ojciec zostawił ci warsztat i dom, i spory kawałek ziemi.
- I co z tego, cały czas na wszystko pracuję sam! – Marcin przybrał postawę i wygląd indora.
- Tak… i kilkudziesięciu pracowników, którym płacisz żebraczą pensję – postanowiła go nie oszczędzać i za przykre słowa odpłacić mu pięknym za nadobne.
Nie chciała się z nim kłócić. Ale skoro została niejako wywołana do tablicy…
Marcin nie odpuszczał. Zaczęła odnosić wrażenie, że została tu zaproszona wyłącznie po to, żeby mógł jej udzielić reprymendy. Zachowywał się jak ksiądz, który życie zna tylko z jednej, ze swojej strony. Parafianie co niedzielę przynoszą mu ofiarę w postaci pieniędzy, a w tygodniu wykonują niezbędne prace za tak zwane Bóg zapłać. Nie musi o nic się troszczyć. Ani o pieniądze, ani o rodzinę. Marcin co prawda płacił pracownikom i troszczył się o zlecenia, ale i tak miał z górki. Należało też zadać pytanie, dlaczego tak źle ich wynagradzał? Dlaczego ich okradał? Ich kosztem bogaciła się cała jego rodzina. A gdzie jego sumienie? Pozwalało mu na współczesne niewolnictwo?
Nie zdołała go o to spytać, bo nie dopuszczał jej do słowa. Nie wiedzieć czemu tak się zachowuje, musiała wysłuchać jeszcze argumentacji w temacie podatków, zus - ów i tak dalej, i przyjąć do wiadomości, że pracownicy na lepszą płacę nie zasłużyli. Bo to przecież zwykli robole bez wykształcenia. W ostatniej chwili powstrzymał się, by nie wytknąć jej, że przecież ona i jej mąż też do nich należą. Do tej gorszej kasty. Drugi sort, jak mawiał ich drugi guru.
Z tego wszystkiego nie zjadła drugiego dania, choć miała na niego wielką chrapkę. Po tym jak Mania opowiedziała jej, gdzie i co kupiła, nie zapominając o przytoczeniu ceny, z gruntu bardzo wysokiej, którą zapłaciła za produkty do jego przygotowania, zdecydowana była najeść się do syta wykwintnym daniem. Jednakże po występie kuzyna całkiem przeszła jej ochota na cokolwiek. Zdecydowana była na odwrót.
- Chyba już na mnie czas. Poza tym muszę jeszcze odwiedzić ciotkę – powiedziała z nieukrywanym żalem w głosie.
- Oj, zapomniałam ci powiedzieć… Ciotki nie ma. Od czterech dni jest w szpitalu – Marianna dopiero teraz raczyła ją o tym poinformować.
- Szkoda, że nic nie wiedziałam. Z pewnością bym tu nie przyjeżdżała. Nie spodziewałam się takiego przyjęcia – rzekła wstając od stołu. – W każdym razie dziękuję za gościnę.
- No tak! Gdy mówi się ludziom prawdę w oczy, to się obrażają – kpiąco odezwał się Marcin. – Sama wiesz, jaki jest twój mąż. Wielkie zero.
Tym zdaniem poczuła się jeszcze bardziej ugodzona. Może mąż nie zabiegał zbytnio o to, żeby żyło im się lepiej. Może i czasem zasługiwał na miano leniucha. Może i miał olewający stosunek do niej i do innych, ale był prawy i uczciwy. A kimże był Marcin? I jakim prawem wystawiał cenzurkę jej rodzinie?
Opuściła ich dom rozsierdzona. Mania próbowała ją przeprosić za zachowanie męża, ale nie szło jej najlepiej. Nie przykładała się do tego zbytnio. Wyczuwało się, że i ona jest podobnego zdania, co jej mąż.
- Zaczekaj! Odprowadzę cię do bramki! Ma skomplikowany zamek. Nie dasz sobie z nią rady – mówiła po wyjściu z domu, towarzysząc jej, gdy zmierzała wybrukowanym chodnikiem.
W pewnym momencie Joanna nieco się potknęła. Żona kuzyna zareagowała impulsywnie.
- No tak! Mówiłam, że ten granit jest źle położony! Marcin powinien podać do sądu firmę, która to robiła! Patałachy jedne! – grzmiała. – No widzisz, widzisz, że wszyscy się potykają! – krzyczała do Marcina, który stał na końcu chodnika, nie zamierzając pójść w ślady swojej małżonki. Z rękami w kieszeniach stał i obserwował oddalającą się kuzynkę.
- A tak mu się spieszyło do warsztatu! A teraz stoi i gapi się – pomyślała poirytowana Joanna. – W co? We mnie, czy w granitowy bruk, za który słono zapłacił, choć trzeba przyznać, że w dużej mierze zapłacili także za niego jego pracownicy. Gdyby uczciwie nagradzał ich za pracę…
Marcin, choć nieustająco usiłujący przybrać maskę żarliwego katolika, w gruncie rzeczy nie był uczciwy. Nie był też dobrym katolikiem, ani nawet słabym katolikiem. Od lat bowiem służył mamonie i wzorem ojca Rydzyka, świadomie czy nie, ale skutecznie przyczyniał się do rozwalenia polskiego kościoła. Ojciec Dyrektor czy Guru Marcina i Marianny, sama nie wiedziała jak go nazywać, nade wszystko zaś niszczył w Polakach wiarę w Boga, którą odziedziczyli po swoich przodkach.
Ale jak to mówią, „niedaleko pada jabłko od jabłoni”. Trudno więc było się dziwić, że kuzyn Joanny tak się zachowuje. Pewne geny dziedziczy się po rodzicach. Wuj Leopold też sporo miał na sumieniu.
Joanna przypomniała sobie o tym w najmniej oczekiwanym momencie. Marianna właśnie siłowała się z elektronicznie sterowaną furtką w ogrodzeniu, która nijak nie chciała przyjąć ręcznie przez nią wklepywanego PIN-u.
- Złośliwość rzeczy martwych! – Syknęła, potrząsając niesfornym żelastwem naszpikowanym elektroniką. – Marcin, chodź no tu! Potrzebuję twojej pomocy! – przywoływała małżonka.
Mąż, aczkolwiek niechętnie, przybył jednak na wezwanie. Szkoda tylko, że z kolejnymi przykrymi słowami na ustach.
- Wszystkie znaki na ziemi i na niebie wskazują na to, że powinnaś tu jeszcze pozostać – powiedział sarkastycznie, próbując uruchomić nieszczęsną furtkę.
Joanna nie potrafiła ukryć zdziwienia. On jednakże spojrzał tylko wymownie, przez moment zawahał się, ale ostatecznie pokusił się na wyjaśnienie.
- Może gdybyś dłużej przebywała w naszym domu, dowiedziałabyś się, co to znaczy być prawdziwą katoliczką.
Nie mogła zareagować inaczej, jak tylko parsknąć śmiechem.
- Nie wierzę! Ty, chcesz mi mówić o prawdziwym Bogu, chcesz mnie uczyć jak powinni postępować katolicy? Najpierw sam byś musiał się tego nauczyć! – nie przebierała w słowach. – Ale jak miałeś się tego nauczyć, od kogo, skoro twój ojciec zaraz po wojnie zaprzedał duszę komunistom!
W tym momencie w Marcina jakby piorun strzelił. Zesztywniał niczym skała. Marianna też zastygła w bezruchu. Tylko metalowa furtka jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nagle zaskoczyła i sama się otwarła. Jakby przeczuwała, że lepiej wypuścić niepokornego gościa, bo kto wie, jak nic może dojść do morderstwa na jej osobie.
Trudno było opisać wyrazy ich twarzy. Zaskoczenie, to mało powiedziane. Stali oboje przyglądając jej się, jakby nagle zobaczyli UFO. W każdym razie nie wiedzieli jak zareagować. Pierwszy z nich odezwał się Marcin. Z trudem przełykając ślinę w ustach zapytał:
- Co ty powiedziałaś?
- Nikt ci nigdy o tym nie powiedział? – spytała nie mniej zdziwiona jak sam Marcin.
On jednakże nie odpowiadał. Czekał na dalsze wyjaśnienia ze strony kuzynki.
- No tak! Mogłam się domyślić! Tajemnicę rodzinną zabrali ze sobą do grobu. Bo widzisz to jest tak, dzieci często mają wyidealizowany obraz swoich rodziców. Pamiętają ich jako dobrotliwych, czułych, kochających.
- Tak właśnie było. Dlaczego szargasz opinię moich rodziców?- spytał wyraźnie zły.
- Nie szargam. Też ich tak zapamiętałam. Lubiłam ciotkę i wujka. Nawet bardzo. Byli niezwykle mili. Tyle że chyba nie wiesz wszystkiego. Niektórzy ludzie mają też swoją drugą, ciemną stronę.
Joanna zmieszała się trochę. Chciała wytknąć mu pewną sprawę, ale nie wiedziała jak zacząć. Oparła się o skraj płotu i jednocześnie furtki. Bezwiednie zaczęła się nią bawić. Na wierzchu metalowej furtki po bokach umieszczone były dwa aniołki, które dopiero teraz dostrzegła. W dłoniach dzierżyły długie trąbki zwrócone w kierunku nieba. Zwyczajowo przedstawiano coś podobnego na obrazkach dla dzieci i miało to oznaczać fanfary na cześć Boga. Ale umieszczone w tym miejscu chyba miały za zadanie co innego. Tylko co, zastanawiała się. A może oboje byli święcie przekonani, że to na ich cześć powinny były wydobywać pochwalne tony? Pytający wzrok obojga nie pozwalał jej jednak dłużej się nad tym zastanawiać.
- A tam! Zostawię to dla siebie! Może też zabiorę z sobą do grobu tę tajemnicę. A ty, jeśli chcesz ją poznać, zrób to sam – odrzekła oddalając się, zostawiając obojga z dylematem.
Po chwili jednak Marcin ruszył za nią. Przemierzyła już jakieś dwieście metrów, gdy ją dogonił.
- Zaczęłaś, to skończ! – próbował nakłonić ją do dalszej rozmowy.
- Powiem ci tylko tyle. Urodziliśmy się w Peerelu, To były niezwykle ciężkie czasy. Zwłaszcza dla naszych rodziców. Często nakłaniani byli, albo wręcz zmuszani do wstąpienia w szeregi PZPR-u.
- Mój ojciec nigdy nie był w partii – żachnął się Marcin. – Był głęboko wierzący i bogobojny!
- W partii może i nie był, ale co do drugiego… polemizowałabym.
- Tego akurat jestem pewny. Był głęboko wierzący – podkreślił. - A poza tym, nie będę szperał w archiwum IPN-u! I tak nic tam na niego nie ma!
- Nie musisz. Wystarczy znaleźć pewnego księdza. Podobno wtedy był bardzo młody, więc może jeszcze żyje – zasugerowała.
- To jakieś brednie!
- Albo część życiorysu twojej rodziny. Podam ci tylko jedno nazwisko. Niczego więcej ode mnie się nie dowiesz – powiedziała po chwili zastanowienia. – Antoni Romer. Podobno mieszka w Katowicach.
- Ksiądz Romer? – nie mógł się nadziwić.
- Tak, ten sam – powiedziała i na dobre odeszła.
W rodzinie Joanny przypadek wujka Leopolda często był przytaczany jako coś, co należało bezsprzecznie potępiać. Tyle że nikt bezpośrednio nie odważył mu się niczego wytknąć. Podczas rodzinnych spotkań wokół tego tematu panowała zmowa milczenia. Dlaczego? Ano dlatego, że członkowie bliższej i dalszej rodziny po prostu się go bali. Wuj Leopold miał powiązania, w szerokim tego słowa znaczeniu, z komunistami. A tym samym mógł wszystko.
Ojciec Marcina nie przystąpił do nich dobrowolnie. Został do tego przymuszony. I tylko dlatego rodzina się od niego nie odsunęła.
Któregoś pięknego wiosennego dnia w domu ciotki i wujka pojawił się nieznajomy mężczyzna. Ubrany był w ciemny garnitur i białą koszulę. Na nogach miał czarne, wypastowane, lśniące buty, a pod szyją zawiązany czerwony krawat. Ten charakterystyczny krawat był poniekąd znakiem rozpoznawczym nie tyle mężczyzny, co społeczności, którą reprezentował – relacjonowała wówczas matka Joannie. Machając jakimś świstkiem papieru przed nosem wujostwa kazał sobie pokazać cały dom z warsztatem i przylegającym do niego polem włącznie. Obejrzawszy wszystko dokładnie spisał, co został na miejscu, po czym wysunął propozycję nie do odrzucenia.
- Wstąpicie w nasze szeregi, panie Pągowski – powiedział rozkazującym tonem.
Wuj Leopold bronił się przed tym jak diabeł przed święconą wodą. Niestety bezskutecznie. Na początek za jego opór za karę została w ich domu dokwaterowana dodatkowa, obca rodzina. Takie wówczas było prawo. Kilka lat po II wojnie światowej brakowało mieszkań. Trzeba było więc coś temu zaradzić. Z rodziną tą w późniejszych latach wujostwo miało sporo kłopotów, gdyż nikt z ich członków nie pracował, wymawiając się na kiepski stan zdrowia. Po części była to prawda. Nie płacili za lokal, ale wyrzucenie ich na bruk nie wchodziło w rachubę. I tak mieszkali na ich koszt kilka lat. Dokwaterowanie ich było tylko jednym z przejawów kary za niewpisanie się do PZPR-u.
Niedługo po wizycie nieznajomego mężczyzny pojawił się kolejny i ponowił wcześniejszą propozycję. Tyle że teraz odmowa miała skutkować poważniejszymi konsekwencjami.
- W socjalistycznym ustroju nie ma miejsca na prywatne warsztaty – oznajmił wujostwu tamtego dnia. – Albo jesteście z nami, albo przeciwko nam i nie dostajecie pozwolenia na prowadzenie prywatnej działalności!
Dla wujka Leopolda, który żył ze stolarstwa, było to jednoznaczne z brakiem pracy i środków do życia. Wuj wcześniej słyszał, że w okolicy niemal wszystkim drobnym, prywatnym przedsiębiorcom cofnięto już pozwolenia. Nawet szewc nie miał prawa naprawiać butów, chyba że był z „nimi”. Okoliczni mieszkańcy zmuszeni więc byli szukać pracy w państwowym, nowopowstałym zakładzie w sąsiedniej wsi. Tym sposobem prawie wszyscy stali się z czasem jego pracownikami. Wuj był nieugięty. Nie wyobrażał sobie, że miałby pracować pod czyjeś dyktando, dla jakiegoś pracodawcy. Zawsze był i zamierzał zostać „prywaciarzem”, jak ich wtedy nazywano. Toteż w końcu podobno uległ namowom towarzyszy, ale ze swoją przynależnością starannie się ukrywał. I chcąc utwierdzić w tym przekonaniu całą swoją rodzinę i mieszkańców wsi zaczął gorliwie uczęszczać do kościoła. Oboje z ciotką nie opuścili ani jednej mszy św. Nawet podczas choroby. Spodobało się to miejscowemu proboszczowi, który stawiał ich za wzór innym parafianom, ale nie spodobało się to towarzyszom. Zażądali, by wuj przestał chodzić do kościoła w ogóle. Tyle że akurat wtedy niespodziewanie nadarzyła się niespotykana okazja na zarobek. Właśnie za sprawą miejscowego proboszcza. W wiejskim kościółku trzeba było wymienić drewniane, zniszczone ławki na nowe. Było to intratne zlecenie i ojciec Marcina zachodził o głowę, jaką podjąć decyzję. Niemal w tym samym czasie okazało się, że z polecenia proboszcza w sąsiednich kościołach wuj także mógłby mieć sporo pracy. I było jeszcze coś. W powiecie byli inni stolarze, jakby nie było, była to konkurencja, która w każdej chwili mogła podebrać mu zlecenie. I tego obawiał się najbardziej. Sprawa zrobiła się patowa. Jak opowiadała matka Joanny, wuj Leopold aż trząsł się na myśl, że ktoś inny mógłby mu sprzątnąć tę świetnie płatną robotę sprzed nosa. Wiele sobie po niej obiecywał. I wtedy nieoczekiwanie znów na horyzoncie pojawili się komuniści. Wykorzystali całą sytuację.
- Jeśli zrobicie coś dla nas, my zrobimy coś dla was. Potrafimy się odwdzięczyć – usłyszał wuj tamtego pamiętnego dnia.
Zaproponowali mu, iż postarają się o to, żeby wszystkie te zlecenia dostał nie kto inny, tylko on. W zamian miał donosić im, co księża mówią na ich temat. To znaczy, czy nie buntują swoich parafian przeciwko ówczesnej władzy. Biedak nie wiedział jeszcze wtedy, że godząc się na ich propozycję, już nigdy się od nich nie uwolni.
Tymczasem przybywało mu zleceń i co za tym idzie, pieniędzy. Wkrótce wuj był jednym z trzech najbogatszych ludzi w okolicy. Oprócz niego prywatny interes, co było w peerelu rzadkością, mieli jeszcze dwaj inni mieszkańcy gminy. Jeden był ogrodnikiem i miał szklarnię. Drugi posiadał własną taksówkę, co jak na tamte czasy było ewenementem. I trzeci, o którym nikt nie wiedział… za wyjątkiem ojca Marcina. Ten ktoś posiadał trzy taksówki i nosił… sutannę. Wuj Leopold dowiedział się tego „rozpracowując” swojego proboszcza. Taksówki były zarejestrowane na fikcyjne osoby.
Ojciec Marcina z czasem posiadł i inne jego tajemnice, ale nikomu ich nie zdradził. Dopiero przy spowiedzi… W międzyczasie pracował w swoim warsztacie, coraz bardziej się bogacąc, i donosił. Z czasem także na innych mieszkańców.
- Chodził dumny i wysoko nosił nos – tak zapamiętała go z tamtych czasów matka naszej bohaterki.
Tymczasem Marcin uczęszczał do podstawówki, a po pracy uczył się zawodu w warsztacie ojca. Do stolarstwa miał smykałkę. Z nauką w szkole nie szło mu najlepiej. Rzec można, znajdował się zawsze w ogonie i nie bez znaczenia ważną rolę odegrały tu pieniądze ojca, by Marcin mógł ukończyć podstawówkę, podobnie jak zawodówkę. Chyba z tego też powodu w szkole był nielubiany. Gro społeczeństwa było przecież biedne. Tylko nieliczni się wybijali. A takich nie lubiano. Toteż szkolni koledzy nie raz dali mu popalić, gnębiąc go na różne sposoby. Czuł się przez to odrzucony i bywał zły na wszystko i wszystkich dookoła. Powoli stawał się typem samotnika. Ale był bardzo pracowity i uczciwy. Przynajmniej tak się kiedyś wydawało Joannie.
W międzyczasie co jakiś czas w domu wujostwa pojawiali się towarzysze. Już nie w ciemnych garniturach i z czerwonymi krawatami. Teraz wszystko odbywało się w wielkiej tajemnicy. Żeby nikt nie przeszkadzał im w tajnych spotkaniach, w pierwszej kolejności za ich sprawą usunięto z domu dokwaterowaną rodzinę. Nie pozwolono jednak wujowi rozbudować warsztatu stolarskiego, czego nie mógł przeboleć. Miał sporo pieniędzy, ale nie miał jak ich wydać. Zmuszony był zachowywać pozory przeciętnego mieszkańca, choć nie zawsze mu się to udawało. W nagrodę za dobrą postawę wobec towarzyszy co roku wyjeżdżał do sanatorium nad morze. Tyle że, jak się potem okazało, nigdy w żadnym sanatorium nie był. W czasie rzekomo tam spędzonym przebywał w Warszawie, gdzie szkolono go… do pracy w służbach wywiadowczych. Nie wiadomo jak i za czyją sprawą, ale wieść o tym rozniosła się po okolicy. Podobno udział w tym miała jego żona, która kiedyś wygadała się przed swoim bratem. Przebąkiwano też, że wuj Leopold jest podwójnym agentem. Ile w tym było prawdy, trudno dociec. Faktem było, że gdy ludzie zaczęli o tym gadać, ciotka nagle się rozchorowała i już nie wstała z łóżka. Mniej więcej po pół roku odbył się jej pogrzeb.
Tymczasem Marcin, dorosły już mężczyzna, nadal chyba żył w nieświadomości, co się wokół niego dzieje. Głównie chyba za sprawą swojej ekscentrycznej natury. Nie oglądał telewizji, nie słuchał radia, nie spotykał się z kolegami. Całe dni spędzał w warsztacie, pomagając ojcu. Trwało to jakiś czas, aż nagle wszystko się posypało.
Wuj Leopold zachorował. Bardzo poważnie, podobno na gruźlicę. Marcin nie radził sobie z pracą i z opieką nad ojcem, i na gwałt potrzebował żony, która by mu w tym dopomogła. W kraju zaś zaczęły się przemiany. Komuniści powoli tracili wpływy. Ciężko chory agent nie był już im do niczego potrzebny. Tym samym skończyła się „opieka” komunistów nad nim. Pozostawiony sam sobie ojciec Marcina nie mógł tego wybaczyć kolegom towarzyszom. Czując swój bliski koniec, postanowił wyjawić jednemu ze znajomych księży swoje grzechy. Wyspowiadał się. Tyle że wybrał trochę niefortunnie, bowiem po tym, jak ksiądz udzielił mu rozgrzeszenia, ów kapłan nagle zniknął. Obawiano się nawet, że mógł go ktoś porwać, gdyż czasy były coraz bardziej niespokojne. Rzecz jednak miała się inaczej. Ksiądz porzucił sutannę i ożenił się. Co żarliwsi parafianie rozpowiadali, iż został do tego zmuszony, ale jak było naprawdę, wiedział chyba tylko on sam. Gdy wieść o tym doszła do wuja Leopolda, załamał się na dobre. Bał się, że ekskomunikowany ksiądz może wykorzystać swoją wiedzę na jego temat. Nie obowiązywała go już wszakże tajemnica spowiedzi.  Wpadł w ciężką depresję. Zaczął odmawiać przyjmowania posiłków, pomocy medycznej, w zasadzie wszystkiego. Niedługo po tym zmarł.
Marcin został sam. Miał sporo zaoszczędzonej przez ojca gotówki, więc postanowił zainwestować ją w rozbudowę warsztatu. Z czasem i domu. W międzyczasie znalazł sobie wreszcie żonę. Joanna nie była na ich ślubie, ale relację z niego zdały jej koleżanki.
- Nie uwierzysz! Jak ją zobaczyłam pierwszy raz, to pomyślałam, że zmartwychwstała jego zmarła matka! Tak bardzo jest do niej podobna – mówiła Halina.
- Co gorsza, też zwraca się do niego tak jak mamusia, Marcinku! A to przecież dorosły już chłop! – naśmiewała się Małgorzata. – I skacze wokół niego, jakby był pępkiem świata! Jeszcze tylko brakuje, żeby zaczęła zapinać mu guziki przy koszuli i zasuwać suwak w rozporku.
Minęło wiele lat, zanim Joanna poznała Mariannę. I rzeczywiście na pierwszy rzut oka można było odnieść podobne wrażenie, co koleżanki. Tyle że mama Marcina była niezwykle sympatyczna. Marianna zaś wyrachowana i prześmiewcza.
Joanna spodziewała się, że kuzyn zacznie drążyć temat i nie spocznie, nim się wszystkiego nie dowie. Nosiła się nawet z zamiarem zatelefonowania do niego i spytania, czy ewentualne śledztwo przyniosło jakieś rezultaty. Ostatecznie jednak porzuciła ten pomysł.
Spotkała go kiedyś przypadkiem w sklepie spożywczym przy kasie. Nie miała więc zbyt wiele czasu na rozmowę. Zresztą wyraźnie jej unikał. Ledwo tylko zapłacił za sprawunki, niemalże wybiegł ze sklepu, czym prędzej wsiadając do swojego samochodu i odjeżdżając z parkingu niemal z piskiem opon.
- No tak! – Pomyślała wtedy wpatrując się w oddalający się samochód kuzyna. – To on, nie kto inny, podczas tamtej pamiętnej wizyty w ich domu próbował pouczać ją, że to Bóg wszystko nam daje i to On wszystko może odebrać, więc trzeba mu służyć myślą, mową i uczynkiem, a na kościół nie żałować pieniędzy. Tak wiele dał jego ojcu i jemu samemu. A potem, być może za karę, że mu się sprzeniewierzyli, odebrał im honor. Najpierw ojcu, a teraz jemu, bo runął nagle cały mit, w który wierzył latami.
Joanna nie była pewna, czy Marcin do końca zdawał sobie sprawę z tego, że właśnie to się dzieje. Ale sam fakt, że znała sekret jego rodziny wystarczył, by oboje z żoną nie czuli się komfortowo.
Dwa miesiące po pamiętnym spotkaniu zmarła wspomniana ciotka. Joanna wraz ze swoją bratową pojawiły się na jej pogrzebie. Po ceremonii pogrzebowej na cmentarzu na koniec obie postanowiły odwiedzić grób ciotki Marii i wuja Leopolda.
Kładła właśnie zapalony znicz na ich mogile, gdy z tym samym zamiarem pojawił się w tym miejscu także Marcin, a tuż za nim jego żona. Ich spojrzenia spotkały się. Podali sobie co prawda ręce na przywitanie, ale na tym się skończyło. Oboje jak szybko się pojawili przy grobie rodziców, tak szybko stamtąd odeszli. Domyśliła się, że spieszyli się na stypę, choć same nie zostały na nią zaproszone.
- Niemożliwe, żeby przez te dwa miesiące aż tak bardzo posiwiał – zauważyła Joanna.
Marianna też poruszała się o kuli. Dowiedziała się później od innych członków rodziny, że złamała sobie nogę. Tyle że kość nie chce należycie się zrosnąć. Marcin zaś zachorował na białaczkę. Właśnie co wrócił z leczenia w zagranicznej klinice, ale prognozy nie są obiecujące. Zbyt późno ją u niego rozpoznano.
Pomyślała, że to bardzo smutne. Wszystko tak świetnie im się układało. Sprawiali wrażenie, że są panami życia. Aż przyszedł taki czas, że Bóg powiedział pass. I powoli zaczął im wszystko odbierać…

Wszelka zbieżność nazw własnych przypadkowa.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz