piątek, 27 listopada 2015

BLADYM ŚWITEM W BESKIDACH

Otulone szarą mgłą
jak subtelnym welonem
zastygłe Beskidy śpią
nie bacząc w żadną stronę
piękne, dostojne, ciche
stojąc w mglistej niewoli
wierzą, że sieć mgły lichej
słońce przedrze powoli
że ów woal szary
wkrótce całkiem opadnie
dzień rozświetli konary
sen ostatni im skradnie
wyjrzą spod leśnej darni
przylaszczki zaspane
skrzykną w kniejach się ptaki
w drzew gałęziach schowane
smukłe wierzchołki jodeł
jak nuty w mgłę wpisane
nawet i w deszczu kroplach
zbudzą się rozczochrane
***
póki jeszcze co cisza
niczym niezmącona włada Beskidami
lecz, gdy ranek ją trąci
rozpierzchnie się wokół, pożegna z górami...

piątek, 20 listopada 2015

Rzecz niepojęta, znów idą święta!

- Potwornie wkurza mnie ten wystrój świąteczny na prawie dwa miesiące przed świętami Bożego Narodzenia! – usłyszałam za sobą dobrze znany mi głos. – Zwłaszcza ta wielka, przystrojona choinka w głównym holu! Dopiero co obchodziliśmy Święto Zmarłych – żalił się Jerzy, mój znajomy.
- W pewnym sensie dalej je obchodzimy – próbowałam zażartować, widząc poirytowaną minę kolegi. – Tylko teraz inaczej, z akcentem na Jego urodziny.
- Racja! – Przytaknął mi, wkładając do swojego sklepowego wózka mleko i śmietanę, próbując jednocześnie obliczyć, od ilu to już lat nie żyje Główny Bohater tych świąt, Jezus.
Jerzy zaopatrzony w całkiem sporych rozmiarów listę, według spisu której powinien robić zakupy w hipermarkecie, błądził tak jak ja pomiędzy sklepowymi regałami. I podobnie jak ja marudził trochę, że nieco przedwczesny, świąteczny wystrój hipermarketu psuje atmosferę świąt.
- Stanowczo za wcześnie! Przez to święta niejako się „rozmywają”. A kiedy rzeczywiście nadchodzą, już tak nie cieszą – tłumaczył.
W gruncie rzeczy musiałam przyznać mu rację. Ale jego i mojego zdania, jak się okazało, nie podzielała żona Jerzego, Krystyna. Zdradził, że kazała mu rozejrzeć się już za bombkami na choinkę. Uznała bowiem, że te, które dotychczas na niej wieszali nieco się już opatrzyły i najwyższy czas, żeby zaopatrzyć się w nowe. Niestety, Jerzy nie bardzo wiedział, w którym powinien udać się kierunku, by w wielkim jak boisko hipermarkecie znaleźć stoisko ze świątecznymi świecidełkami.
- To chyba tam! – wskazałam ręką w kierunku, skąd rozbrzmiewały dźwięki muzyki. Na szczęście jeszcze nie świątecznej.
- E! – znajomy nieco się skrzywił. – Pewnie obchodzą kolejną rocznicę swojego powstania. Stąd ta muzyka i śpiewy.
Z ciekawości jednak podążyliśmy w tę stronę. W miarę jak przybliżaliśmy się w wiadome miejsce, muzyka stawała się coraz głośniejsza. Także śpiew pewnego znanego piosenkarza – celebryty. Wokół niego zgromadził się całkiem spory tłumek osób. Okazało się, że się nie pomyliłam. Celebryta siedział na wysokim krześle z mikrofonem w ręce na skraju stoiska ze świątecznymi ozdobami i pomiędzy wykonaniem jednej piosenki a drugiej, zachwalał towar pewnej firmy. Oczywiście wykonującej ozdoby świąteczne. Tyle że raczej mało kto interesował się jej produktami. Za to celebrytą, i owszem.
Jerzy nie poszedł w ich ślady. Żona kazała mu rozejrzeć się za bombkami, więc się rozglądał. Z wielkim zaciekawieniem oglądał sterty pudełek. Ozdoby choinkowe przykuły także moją uwagę.
- Jasna cholera! – Krzyknął w pewnym momencie w trakcie ich przeglądania. – Ale to piekielnie drogie!
Spojrzałam na niego, jakby sam urwał się z choinki. Nie rozumiałam, czemu się dziwi. Oczywiście, że drogie. Zawsze tak było i nic się w tym temacie nie zmieniło.
- Teraz już wiem, za co ja płacę tyle kasy! Za tego durnia! Wliczyli go w cenę bombek – pokrzykiwał. Na tyle głośno, że usłyszeli go inni klienci marketu, i zaczęli mu przytakiwać.
Też miałam na to ochotę, ale było mi wstyd. W sumie przecież to nic nowego. Takie teraz mamy czasy. Tymczasem Jerzy rozkręcił się na dobre i sama już nie wiem, kto bardziej przyciągał uwagę, znany piosenkarz, czy mój znajomy. W każdym razie klienci byli wyraźnie podzieleni. Zaś sam Jerzy świecił niczym Gwiazda Betlejemska na tle stoiska ze świątecznymi ozdobami.
- Takiego! – pokrzykiwał, zginając rękę wpół i kładąc na niej drugą. – Nie kupię żadnych bombek ani innych świecidełek! Na choince powieszę… zdjęcia celebrytów! Powycinam z gazet i poprzyklejam do starych bombek!
- Daj spokój! Oni są opatrzeni, przereklamowani! Krystyna nie byłaby zadowolona – usiłowałam go przekonać do zmiany zdania, ale Jerzy nie zamierzał mnie słuchać.
- Z jednej strony na bombkę przykleję twarz Karolaka, z drugiej Kożuchowskiej! Cichopek z Cichopkiem. Mroczka z drugim Mroczkiem. Jacykowa z partnerem. Rusin z Lisem!
- Nie, to nie jest dobry pomysł – próbowałam odwieść go od tego ostatniego, mając na uwadze, że od dawna są po rozwodzie.
- Dobrze! Niech będzie Lis z… Lisowską Eweliną! Pasuje? Pasuje! – sam sobie odpowiadał.
Naokoło nas zaczęło robić się wesoło, bo ten i ów podpowiadał Jerzemu kolejną celebrycką parę. I nawet nie wiem, w którym momencie przestał śpiewać ów piosenkarz. W końcu musieliśmy oboje z Jerzym opuścić „zgromadzenie”. Przywołał nas do tego telefon od jego żony głośnym pytaniem: „Gdzie się znowu podziałeś?”. Trzeba było dokończyć robienia zakupów i powoli wracać do domu. Każdy więc poszedł swoją drogą, albo raczej sklepową alejką. Spotkaliśmy się ponownie przy sąsiednich kasach.
- Kupiłeś w końcu jakieś ozdóbki na choinkę, czy nie? – spytałam nieco przekornie stojącego niemal po sąsiedzku Jerzego.
- Nie – usłyszałam, a potem dodał: - Ale kupię rózgę i osobiście dostarczę kierownictwu hipermarketu.
No cóż! Zawsze to jakiś pomysł, pod którym i ja chętnie się podpiszę. Może trzeba byłoby im w końcu uświadomić, że o świętach zaczynamy myśleć dopiero w grudniu! I tej zasady się trzymajmy!
I nie kupować niczego świątecznego w listopadzie. Może wtedy handlowcom przestałoby się to opłacać i poszliby po rozum do głowy. 

Po co Okrasa łamie przepisy? - felieton

Zdaniem wielu osób, całkiem niepotrzebnie. To takie trochę popisywanie się na ekranie, z którego niewiele lub nic nie wynika. Nic, bowiem nasze polskie potrawy, a co za tym idzie, przepisy na nie, są już od wieków skończone i doskonałe. Wyśmienite w każdym calu. Wszelkie w nie ingerowanie tylko im szkodzi. Już nawet dodanie jednego składnika całkowicie zmienia ich smak. A to nie wszystkim przypada do gustu.
Czemu więc ma służyć ów program i jemu podobne, od których ostatnio aż roi się w naszej telewizji?
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Pojawiają się różne teorie spiskowe. W ten sposób promują się różne firmy związane z branżą gastronomiczną. Głównie jednak chyba chodzi o to, żeby celebryci mogli zgarnąć niezłą kasę za swoje programy, a telewidzom zrobić przysłowiową wodę z mózgu. Wcisnąć nam jakiś produkt, którego tak naprawdę nie potrzebujemy, a w którym nierzadko znajdziemy pełno „witamin E” i różnych dziwnych dodatków.
Wracając do pana Okrasy. Czy dla przykładu ktoś z Was próbował usmażyć, albo raczej ugotować rybę w kilogramie soli? Mało kto by się odważył. Na tyle przesiąknie solą, że jest niejadalna. Albo inny przykład. Grochówka z rybą zamiast z kiełbasą. Nie tylko jest wstrętna, ale to zwyczajnie świętokradztwo! Podobnie jak zupa rybna z papryką i ogórkami kiszonymi! W dodatku Okrasa wlał do niej całą wodę ze słoika po kiszonych ogórkach. Efekt tego był taki, że nawet towarzyszący mu mężczyzna nie potrafił ukryć, że kucharz mocno przekombinował.  Albo jeszcze inny przykład. Mięso przyprawione sianem. A do tego między innymi zachęcał nas Okrasa. Durnota jakich mało! Kto chciałby dobrowolnie albo pod przymusem jeść spalone siano, które na dodatek wpycha się między zęby i rani podniebienie? Swego czasu dałam się wkręcić i za radą tego pana spróbowałam przyrządzić tak mięso. Właśnie w sianie. Okazało się jednak, że nie tylko nikt z domowników go nie tknął, ale nawet kot nie chciał tego jeść. Dotykał niepewnie łapą, próbując pazurami zdrapać siano z kawałka mięsa.
Może panu Okrasie to smakuje. Może z czymś się kojarzy i budzi jakiś sentyment. Nie wiem. I prawdę mówiąc, wolę nie wiedzieć. Wolę też nie „łamać” sprawdzonych wielokrotnie przepisów na dania z polskiej kuchni. Nie ma takiej potrzeby. Są wyśmienite!
Wspomnę też o jeszcze jednym problemie. Każda kucharka, czy nawet niezbyt wprawna gospodyni domowa wie, że dodawanie zbyt dużej ilości składników i przypraw do potrawy, albo zamiana przynajmniej jednego z nich na inny powoduje, że tak naprawdę nie wiemy, co jemy. Wszystko bowiem smakuje jednakowo. A o tym często nasz mistrz łamania przepisów zapomina.
Żeby zaistnieć na szklanym ekranie i jeszcze zarobić na tym krocie, ludzie zdolni są do wszystkiego. Gotowi wmówić nam, że to, co prezentują, to dania z wyższej półki i koniecznie powinniśmy tego spróbować, gdy tymczasem najczęściej smakują jak zwykłe podeszwy lub jedzenie dla konia. Kto nie wierzy, niech sam czasem zada sobie trudu i spróbuje ugotować coś według przepisu mistrzów sztuki kulinarnej z naszej kochanej, rodzimej TV.
Nie twierdzę, że wszystko jest niejadalne. Czasem zdarzają się dobre przepisy. Nie musimy ich jednak szukać w TV. Wystarczy sięgnąć po te sprawdzone. Spytać mamy, babci, albo kupić sobie porządną książkę kulinarną. Nie trzeba niczego „łamać” ani modyfikować.
I nikt nie będzie nam wmawiał, tu przytoczę słowa pana Okrasy, że „kuchnia meksykańska koniecznie powinna zagościć na naszych stołach”. A niby czemu mamy jeść meksykańskie dania, skoro nasze, rodzime są bez porównania lepsze? W dodatku w każdym daniu meksykańskim, bez wyjątku, jest rozdrobnione na maleńkie kawałeczki mięso, papryka i kukurydza, przez co trudno odróżnić, czym tak naprawdę te dania się od siebie różnią.
Nasze rodzime są przynajmniej wyraziste. Gdy jem schabowy, to wiem, że to jest schabowy. Gdy kapustę, to bez dwóch zdań jest to kapusta. Jeśli leniwe pierogi, to są to leniwe pierogi! I niech nikt nie odważy się okrasić ich, na przykład, papryką albo kukurydzą!
Z pewnością niektórzy lubią w kuchni eksperymentować. Ale pamiętać trzeba, że kuchnia to pewnego rodzaju domowe laboratorium. I jak w każdym takim miejscu należy zachować umiar i ostrożność, żeby eksperyment się udał, a sobie nie napytać biedy.
A tak na marginesie - czy ktokolwiek z pracowników stacji telewizyjnej, w której ów pan ma swój program kiedykolwiek próbował ugotować i zjeść coś według przepisu tego pana? Raczej wątpię.


wtorek, 10 listopada 2015

W KOLORACH BURGUNDA wiersz

Pożółkłe listy układam na dnie obojętności
okładam smutkiem i goryczą
cierpkie słowa o miłości
wspomnienia włożyłam na półkę z książkami
drobnym drukiem pisane
w pamięci latami
oplotłam jak bluszczem muzyką z dawnych lat
w kolorach burgunda
pozostał tamten świat

dziś szarością się mieni, jak jesień na polach
chłodnym wiatrem podszyta trwa
sprzecznych myśli swawola
wyblakłe od słońca czułe gesty i słowa
krążą w czasoprzestrzeni
niczym cieni rozmowa
czerwone wino pozwala przegonić złe myśli
wierzyć, że to, co już snem
jeszcze kiedyś się ziści

środa, 4 listopada 2015

Modowe wpadki pewnej wariatki

Powinno być poważnie. Tak jak przystało na Święto Zmarłych. Jesiennie, nostalgicznie, lirycznie.  Do pewnego momentu rzeczywiście tak było. Ludzie stojący nad grobami swoich bliskich wspominali ich w zadumie. I nikt nie przypuszczał, że wystarczy chwila, by powaga tego święta uleciała gdzieś w zaświaty, podążając śladem zmarłych przodków.
A wszystko to za sprawą jednej pani, która pojawiła się na naszym parafialnym cmentarzu. Kobieta była przeciętnej urody, ale trzeba przyznać całkiem zgrabna. Na tym jednak kończyły się jej atuty. Pani bowiem była w wieku balzakowskim, czyli pięćdziesiąt plus, i z całą pewnością miała kłopoty z doborem ubioru stosownie do swojego wieku i okoliczności.
Niektórzy w takich sytuacjach mawiają, że chyba, ten ktoś, nie ma lustra w domu.
O gustach podobno się nie dyskutuje, ale czasem bywa tak, że trudno nad tym przejść do porządku dziennego. Tak jak za sprawą owej pani, przez którą na naszym parafialnym cmentarzu zrobiło się wyjątkowo wesoło.
Podobnie jak i ona tego dnia mnóstwo ludzi zjawiło się tu, by wspomnieć swoich bliskich, którzy odeszli w krainę cienia. Na grobach paliły się tysiące zniczy, co rok to większych i wymyślnych. Rodziny zmarłych prześcigały się w kupowaniu i stawianiu na nagrobkowych płytach różnorakich, coraz okazalszych chryzantem i różnych innych dekoracji. Krótko mówiąc, było nie tylko kogo powspominać, ale także co obejrzeć.
Zauważyłam, że w tym roku panowała moda na doniczkowe trzykolorowe, drobne chryznatemki w doniczkach. Gdzie okiem nie sięgnąć, można je było dostrzec.
Swoista moda, swoisty biznes. Dla ogrodników i wytwórców zniczy. No, cóż! Takie mamy czasy. Na wszystkim można zarobić, a my z każdym rokiem coraz bardziej dajemy się w to wkręcić, wydając coraz więcej pieniędzy.
Głupota ludzka nie zna granic. Bo cóż nieboszczykowi, jednemu z drugim, po kwiatach o średnicy pół metra, a nawet większej, bo i takie widziałam, które następnego dnia zmrozi mróz, albo zniszczy wiatr? Albo kilkunastu zniczach wielkości dwulitrowych garnków?
Ale moda to moda. Swoje prawa ma. Obowiązuje nawet na cmentarzu podczas  Święta Zmarłych. Trudno oprzeć się wrażeniu, że przy tej okazji odbywa się także inny, swoisty pokaz mody. Panie zakładają na tę okazję swoje najlepsze i najdroższe ubrania. Jeśli ktoś tego jeszcze nie zauważył, proponuję zwrócić na to uwagę o tej samej porze w przyszłym roku.
Owa pani też o tym pamiętała. Coś chyba jednak poszło nie tak, bo wyglądało na to, że nie zapomniała o ubraniu rajstop i kurtki, ale zapomniała o włożeniu spódnicy. Może cel był w gruncie rzeczy zamierzony. Tego nie wiem. Może chodziło tylko o zwrócenie na siebie uwagi. Jeśli tak, w pewnym stopniu jej się to udało. W pewnym, gdyż chyba nie o taki efekt jej chodziło.
Nie było chyba na cmentarzu nikogo, oprócz nieboszczyków oczywiście, kto nie wodziłby za nią wzrokiem. I przy tej okazji nie prezentował swojego uzębienia w przypływie nagłej radości. Widok bowiem był przezabawny.
Część pań obecnych na cmentarzu robiła zakłady, głośno się przy tym zastanawiając, czy nieszczęsna kobieta włożyła na nogi getry, leginsy, czy raczej były to zwykłe rajstopy. Bo choć były czarne, to jednak mocno prześwitujące. Do tego krótka kurteczka ze sztucznego futerka, ledwie zakrywająca tyłek. No i nieodłączne szpilki tu i ówdzie wbijające się w chodniki między grobami.
Ktoś z tłumu osób odważył się na głośny komentarz: „O rany! Jak lalka Barbie mojej córki”. Ktoś inny dodał: „Ale Ken nieco przytył i mocno się postarzał”, mając zapewne na uwadze towarzyszącego jej partnera. Inny dowcipniś pytał swoją współtowarzyszkę: „To są norki czy zające?”. Na tym jednak zabawa się nie kończyła. Gdy kobieta razem ze swoim partnerem stanęli przy grobie swoich bliskich, natychmiast za ich plecami pojawiło się całkiem sporo ludzi. Jak się łatwo domyślić, głównie mężczyzn. Wszyscy wyczekiwali na kulminacyjny moment. I się doczekali. Nastąpił on w chwili, kiedy owa dama schyliła się, by umieścić zapalony znicz na nagrobku. Prześwitujące, umówmy się, legginsy, odsłoniły jej tyłek ubrany pod spodem w stringi.
Jakimś dziwnym jednak zbiegiem okoliczności ani kobieta, ani towarzyszący jej mężczyzna nie zwrócili uwagi na krótkie pokrzykiwania w stylu: Wow! Oh! I tym podobne. I jakby tego było mało, schylona kobieta zapalała kolejny znicz, i kolejny. Poprawiała, albo raczej przestawiała, nie wiedzieć czemu, na płycie grobu doniczki z chryzantemami.
Tymczasem na cmentarzu z udziałem księdza i ministrantów na dobre trwały uroczystości, modlitwy za zmarłych. W naszej parafii jest taki zwyczaj, że wyczytuje się nazwiska zmarłych pochowanych na cmentarzu. Oczywiście za drobną opłatą. Ale tak już się przyjęło, że nikogo nie może zabraknąć. A że z każdym rokiem przybywa tych, którzy rozstali się z tym światem,  uroczystość ta z roku na rok trwa coraz dłużej. Gdy więc z upływem czasu pogoda nieco się zmieniła, słońce zaszło za chmury i zrobiło się chłodno, kobieta nagle zaczęła odczuwać pewien dyskomfort. Głównie w okolicy wspomnianego tyłka. Rękami więc usiłowała „ściągnąć” kusą kurteczkę nieco niżej, ale nie było to możliwe. Sztuczne futerko nie chciało się naciągnąć.
Zauważył to jeden z panów stojący przy sąsiednim grobie tuż obok mnie i nie omieszkał półgłosem skomentować:
-Poratowałbym biedaczkę, ale przecież nie oddam jej swoich spodni.
Na to odezwał się jego sąsiad:
- Spoko! Ja mam pod spodem kalesony. Mogę pożyczyć.
Na szczęście żony natychmiast wybiły im to z głowy, głośno przywołując do porządku. Zrobił się niezły kabaret. I tylko starsze panie zgorszone były tym, że sprawy przybrały nieoczekiwany obrót.
Na szczęście obyło się bez spalenia na stosie żartujących sobie panów i nieszczęsnej kobiety. Chociaż z drugiej strony trochę szkoda, bo jak ktoś zauważył „być może zrobiłoby się trochę cieplej”.
Gdy już ceremonia dobiegła końca, wszyscy powoli opuszczali cmentarz. Tylko owa kobieta z partnerem wciąż jeszcze na nim trzymali wartę. Było to zastanawiające. I pewnie nie dowiedziałabym się, dlaczego stali tam niemal do ostatka, gdyby nie moja wszystkowiedząca sąsiadka. Wpadła do mnie następnego dnia z głośnym:
- Dasz wiarę?!
- Dam – odparłam żartobliwym, ale za to zdecydowanym głosem.
Moja sąsiadka już tak ma, że wszystko wie najlepiej. Zawsze ma najaktualniejsze newsy i w żadnym wypadku nie należy podważać jej prawdomówności. W przeciwnym razie biada nieszczęśnikowi! Toteż czekałam z pokorą, aż usłyszę najnowsze wieści.
- Wyobraź sobie – zaczęła swoje rewelacje – że ta wariatka (w domyśle kobieta w sztucznym, krótkim futerku bez spódnicy) za nic nie chciała opuścić cmentarza, zanim wszyscy odwiedzający groby go przed nią nie opuszczą, bo obawiała się kompromitacji!
- Jak to? – nie mogłam zrozumieć.
Sądziłam, że kompromitację miała już za sobą. Tymczasem okazało się, że nie do końca. Jak zdradziła sąsiadka, jedna ze szpilek owej damulki utknęła w szczelinie pomiędzy złączami chodnikowych płytek i za nic nie można było jej stamtąd wyciągnąć. Z pomocą przyszedł jej partner, ale zabrał się za to zbyt intensywnie, łamiąc przy okazji wspomnianą szpilkę tuż przy samej pięcie.
- W czym problem – nie mogłam się nadziwić. – Trzeba było z drugim butem zrobić to samo i spokojnie wrócić do domu. Pewnie nikt by nawet nie zauważył…
Pani jednak zdecydowała inaczej. Zadzwoniła do kogoś z rodziny i ten ktoś przywiózł jej inną parę butów. Nim jednak to się stało, upłynęło sporo czasu i bidula na dobre przemarzła.
- Dzisiaj spotkałam ją w naszej przychodni zdrowia – relacjonowała sąsiadka, sugerując, że z pewnością rozchorowała się z tego powodu.
Zdaniem sąsiadki, nie to jednak było godne uwagi.
- Niczego ją to nie nauczyło. Wyobraź sobie, że ta wariatka znów była ubrana tak samo! Na dworze zero stopni, a ona lata z gołym tyłkiem!
- Gołym jak gołym – głośno wypowiadałam swoje myśli. - Ale na głowę coś by się przydało… Jakaś czapka może, albo kapelusz. Bo z szarymi komórkami tak już jest, że kiedy się przegrzewają, albo na odmianę przemarzają, nie pracują należycie.
- Co było widać na załączonym obrazku. Wczoraj i dzisiaj – dokończyła myśl sąsiadka.
Na szczęście Święto Zmarłych, a co za tym idzie, kolejny pokaz mody mamy już za sobą. Dodać należy, że przegląd ludzkiej głupoty też. I nie mam tu bynajmniej na uwadze jedynie kobiecych strojów.
Panowie i Panie! Wyluzujcie! Przestańcie prześcigać się w kupowaniu coraz większych zniczy i donic z kwiatami wielkości miednicy. Po co to wszystko! Zmarli i tak tego nie zobaczą, a Wam ubędzie sporo pieniędzy w portfelu. I czy możecie mieć pewność, że ktokolwiek będzie się tym zachwycał? Zawsze przecież na cmentarzu może pojawić się ktoś pokroju naszej pani X i skutecznie odciągnie uwagę od udekorowanych nagrobków, skupiając ją wyłącznie na sobie.