czwartek, 22 listopada 2018

Nie mów mi o tym, co widzisz za oknem


Podziel się radościami i kłopotami. Powiedz, co ci w duszy gra. Co powiesz na propozycję spotkania, odwiedzin? Przecież po to dzwonię…
- Jest potwornie zimno! Szaro, buro, beznadziejnie. Zaczął padać śnieg. Nosa nie chce mi się wyściubić z domu – usłyszałam w słuchawce telefonu, gdy zadzwoniłam do przyjaciółki Kasi. – Nudy okropne! – dodała.
Jeszcze nie zdążyłam zadać dyżurnego pytania „Co u ciebie? Czy wszystko w porządku”, a już miałam pełny obraz pogody dzisiejszego dnia. Przyznam, wcale tego nie potrzebowałam, bo Kasia mieszka w sąsiedniej wiosce i wątpiłam w to, by pogoda u nich znacząco różniła się od naszej. Niemniej jednak słuchałam cierpliwie, usiłując przerwać ten przydługawy monolog na temat otaczającej nas aury. Było to trudne, ale w końcu się udało.
- Trzeba powoli zacząć przyzwyczajać się do zimy – wtrąciłam.
- Brr! – usłyszałam w odpowiedzi.
- Masz chociaż jakąś fajną książkę do czytania, albo ciekawy film do oglądnięcia? – spytałam, próbowałam uświadomić koleżance, że szkoda czasu na przesiadywanie przy oknie i psioczenie na kiepska pogodę. – A może byśmy się spotkały przy herbatce z sokiem malinowym i trochę poplotkowały?
W słuchawce zapanowała cisza. Pomyślałam, że widocznie Kasia potrzebuje trochę czasu do namysłu. Nie chciałam na nią naciskać. Po krótkiej chwili odezwała się.
- No nie wiem… Mam tyle pracy. Jest brzydka pogoda, więc zabrałam się za sprzątanie piwnicy – odparła, zapewne kłamiąc jak z nut.
Było to wyczuwalne w jej głosie aż nadto. Poza tym, jeszcze chwilę temu narzekała na nudę. Zrozumiałam, że ewidentnie nie ma ochoty na spotkanie ze mną. Cóż, czasem tak bywa, i ja to rozumiem. Postanowiłam więc nie drążyć tematu i zakończyć rozmowę.
Szkoda mi jednak było tracić czas na bezsensowne plątanie się po domu. Uznałam w końcu, że wykorzystam go na rozmowy telefoniczne, które z różnych powodów odkładałam od jakiegoś czasu. Lista znajomych i krewnych nie była długa, ale też nie krótka. Na pierwszy ogień poszła Karolina, kuzynka mieszkająca kilka kilometrów od mojej miejscowości.
- Wiem, że pogoda u was taka sama jak u nas, więc może darujmy sobie ten temat i przejdźmy od razu do konkretów – powiedziałam na przywitanie. – Jak tam wasze zdrówko i czy wszystko dobrze się układa?
-  Nic się nie układa – jęknęła Karolina. – Powinnam wybrać się na zakupy, ale pogoda do kitu. Wiatr, zimno, pada śnieg. Przemarznę i się rozchoruję! Nie wiem, jakie powinnam ubrać buty. Bo chyba na kozaki jeszcze nie pora? Trochę za mało tego śniegu. Tak tylko poprószyło, więc może półbuty? Ale ziąb okropny! Gdyby nie wiało, jakoś dałoby się wytrzymać.
- A oprócz złej pogody, coś ciekawego się u was wydarzyło? A może u znajomych? – spytałam, wzdychając w głębi duszy, trochę zła, że zignorowała moją prośbę.
Okazało się, że nic i nasza rozmowa szybko się zakończyła. Kolejne dwa telefony wykonane do znajomych przebiegały w podobnym tonie. Rozmowa o pogodzie. W końcu zdecydowałam, że zadzwonię do Krystiana, mojego kuzyna. Przed tygodniem złamał nogę, a ja jeszcze do niego nie zatelefonowałam i nie spytałam o okoliczności wypadku, ani o to, jak przebiega rekonwalescencja. Byłam niemal pewna, że Krystian o pogodzie nie będzie ze mną rozmawiał, bo przecież tyle się ostatnio wydarzyło… Niestety, myliłam się.
- Nawet nie pytaj, jak się czuję, bo gdy patrzę na pogodę za oknem, to aż mnie skręca ze złości.  Nie dość, że zalegam bezużytecznie w łóżku, to nawet okna nie można otworzyć, żeby pooddychać świeżym powietrzem – kuzyn był wyraźnie rozżalony. – Spadło chyba z pół centymetra śniegu, ale wiatr wszystko rozwiewa, więc chyba teraz jest już go mniej.
Zaśmiałam się w duszy, ale nie dałam tego po sobie poznać. Doprawdy nie wiem, jak Krystian był w stanie wyliczyć grubość warstwy śnieżnej przez okno, której było tyle, co kot napłakał.
- A jak noga? Mocno boli? – dopytywałam się.
- Nawet nie. Znajomy przywiózł mi takie ziółka z Czech, dzięki którym nie wiem, co to ból…
- Ejże! Czy to jest to, o czym myślę? – spytałam podejrzliwie.
Kuzyn nic więcej nie chciał zdradzić i szybko zmienił temat, wracając do pogody.
- Uff! – Jęknęłam kolejny raz, tym razem bardzo głośno. – Czy wyście się wszyscy zmówili? Nie macie ciekawszych tematów niż pogoda za oknem?
Ostatecznie mogłam wybaczyć kontuzjowanemu Krystianowi, bo rzeczywiście jego pole widzenia było bardzo zawężone i ograniczało się do okna. Niestety, moim kolejnym dwóm rozmówczyniom już nie. Trochę rozeźlona zdecydowałam się zadzwonić do ojca. On na pewno nie będzie chciał rozmawiać o pogodzie, myślałam w duchu. Schorowany, od lat zmagający się z rakiem, myśli miał zaprzątnięte zgoła czym innym, a i życiowe priorytety przez ten czas bardzo mu się pozmieniały.
- Witaj! Jak się czujesz, tato? – spytałam. – Może mogłabym cię jutro odwiedzić? A może masz jakieś kontrolne wizyty u lekarzy? – zasypałam go pytaniami. – Może trzeba cię gdzieś podwieźć?
- Nie, nie mam żadnych wizyt w najbliższym czasie, ale może lepiej będzie, jeśli zostaniesz w domu…
Zdziwiona maksymalnie jego odpowiedzią, wcześniej nigdy tak ze mną nie rozmawiał, wręcz cieszył się z każdej wizyty, przestraszyłam się, iż może pogorszył się jego stan zdrowia i chce to przede mną ukryć. Spytany o to jednak stanowczo zaprzeczył.
- Nie, czuję się jak zwykle, ale przecież pogoda taka okropna!
- Tato! Proszę cię, nie mów mi o pogodzie! Wiem, jaka jest pogoda za oknem. Mnie to nie zraża.
- Przemokniesz, przeziębisz się – próbował mnie zniechęcić. – Przecież wieje okropnie…
- Nawet jeśli nie chcesz, i tak jutro przyjadę – powiedziałam zdecydowanie.
Wieczorem zadzwoniła Maria. To jedna z moich dalszych kuzynek, z którą jednak jestem w bliskich kontaktach. Ucieszyłam się słysząc jej głos. Już chciałam się z nią tym podzielić, gdy nieoczekiwanie usłyszałam:
- Tylko mi nie mów o tym, co się dzieje za oknem!
Roześmiałam się głośno i serdecznie. Zdezorientowana Maria na chwilę zamilkła.
- Chciałam cię prosić o to samo, ale mnie uprzedziłaś – wyjaśniłam wesołkowatym głosem, podśmiewując się właściwie sama z siebie.
W skrócie opowiedziałam jej o wykonanych przez mnie tego dnia telefonach do znajomych, sugerując, że okropna jest nie tyle aura, co raczej my sami. Maria przyznała mi rację.
- Dawniej kiepska pogoda nam nie przeszkadzała. Odwiedzaliśmy się jak tylko było to możliwe. Ale teraz są te nieszczęsne telefony. Doskonała wymówka i info w jednym. Zależy, kto czego potrzebuje – podsumowała. – Tylko kontaktów w realu coraz mniej potrzebujemy…
A może jednak nie? Może po prostu słabo o nie zabiegamy?


czwartek, 15 listopada 2018

Tunelowe postrzeganie - opowiadanie

Czarny pick-up zatrzymał się przed domem kilkanaście minut po tym, jak wraz z mężem odeszli od stołu po skończonym obiedzie. Irena właśnie usiłowała upchnąć w zmywarce brudne naczynia, gdy nagle usłyszała odgłos zamykanych drzwi samochodu. Wyjrzała przez okno w kuchni i dostrzegła zbliżającego się do bramki ogrodzenia mężczyznę w średnim wieku.
- Teoś, zobacz kto to! – Krzyknęła do męża, sugerując, aby otwarł mu drzwi.
W zasadzie mogła się domyślić. Podejrzewała, że to kolejny potencjalny nabywca domu, który całkiem niedawno wystawili na sprzedaż. Tyle że zwykle „oglądacze”, jak ich nazywali z mężem, nie przychodzili w pojedynkę. Najczęściej w towarzystwie swoich partnerek i rzeczoznawców budowlanych. Ten był sam.
- Proszę! – zachęcił go mąż po krótkim przywitaniu. – Żona chwilowo zajęta, oprowadzę więc pana po domu sam.
Nie trwało to zbyt długo, bo też ich dom nie był jakąś okazałą willą z kilkoma sypialniami i tyleż samo łazienkami, ale zwykłym, niedużym domem jednorodzinnym. I nie było w nim nic, co w jakiś szczególny sposób mogłoby zachęcić klientów do jego kupna. Przeciwnie, brakowało garażu, ogrodzenia, dach nadawał się do wymiany. Innymi słowy, wymagał sporo nakładów finansowych.
Po tym, jak dwójka ich dzieci założyła własne rodziny i opuściła rodzinne gniazdo, uznali wspólnie z małżonkiem, że nie jest im już potrzebny tak duży metraż, ani nie stać ich na generalny remont. Marzyło im się coś małego i niedrogiego. Zwykłe mieszkanie w bloku. Biorąc pod uwagę fakt, że każdym rokiem są coraz starsi i coraz mniej sprawni, koniecznie z windą.
Było jeszcze coś, co za tym przemawiało. Mieszkali na wsi. Wszędzie daleko! Brakowało już sił, by codziennie pokonywać spore odległości do sklepu, przychodni, do kościoła.
Szpakowaty mężczyzna z wydatnym brzuszkiem i oznakami pojawiającej się na głowie łysiny był bardzo małomówny. Rozglądał się w te i we wte. Czasem czegoś dotykał, na przykład kafelek w łazience, albo dłonią stukał w ściany, co nieco ich dziwiło. Sprawdzał, czy białe, plastikowe okna dobrze się otwierają, albo z dezaprobatą przyglądał się panelom na podłogach.
- To koniecznie do wymiany – mówił wskazując na drzwi, panele, kafelki. – No i ten brak garażu… To duży minus – oznajmił po chwili.
- A pan, przepraszam, że spytam, sam tu będzie mieszkał, czy z partnerką? – wypalił jak z dwururki małżonek, choć już wcześniej Irena ganiła go za takie pytania. Nie powinien był je zadawać. Co go to obchodzi…
Mężczyźnie też chyba nie spodobało się pytanie, bo obrzucił go dziwnym, wydawać by się mogło, nieprzychylnym wzrokiem, ale ostatecznie odpowiedział.
- Jeszcze nie wiem – stwierdził krótko, aczkolwiek zdecydowanie.
- Jak to? – znów spytał wścibski mąż.
- Ano, tak to! Jestem teraz na życiowym zakręcie i nie do końca wiem, jak dalej powinno potoczyć się moje życie – odparł wymijająco, choć jak dla Ireny wyczerpująco.
Natychmiast przyszło jej na myśl, że być może akurat co się rozwiódł, albo co gorsza, owdowiał. Mogło też być oczywiście mnóstwo innych powodów. W międzyczasie oczami dawała znaki mężowi, żeby nie pytał już o nic więcej, bo nie dało się ukryć, że miał na to wielką ochotę. Na szczęście nie udało mu się zadać mężczyźnie kolejnego kłopotliwego pytania, gdyż ten zdążył go uprzedzić. Tym samym wprawiając ich w kompletne osłupienie.
- Byli tu państwo szczęśliwi? – spytał nieoczekiwanie. – Pytam, czy ten dom jest domem szczęśliwym?
Potencjalni kupcy różne zadawali pytania na temat ich oferty, ale trzeba przyznać, żadnemu z nich nigdy nie przyszło do głowy, żeby o to spytać. Kompletnie zaskoczeni spojrzeli na siebie, w myślach kombinując, jakiej mu udzielić odpowiedzi. W dodatku zgodnej z prawdą. Pytanie było czysto retoryczne, okazało się jednak, że żadne z nich nie było w stanie wydusić z siebie prostych słów, tak albo nie.
Nieoczekiwanie zadane sprawiło, że przed oczami Irenie nagle stanęło całe ich życie, spędzone wspólne z Teosiem. Próbowała przypomnieć sobie w wielkim skrócie wszystkie dobre i złe chwile. Nie sposób jednak było dokonać rzetelnej oceny w tak krótkim czasie.
W oczach męża dostrzegła, że i on chyba zmaga się z podobnym odczuciem. Stali więc na wprost siebie w milczeniu, zaskoczeni pytaniem, pod obstrzałem wzroku nieznajomego mężczyzny, z pytającymi wyrazami na twarzach.
- Tak, chyba tak… - pierwszy odezwał się Teoś, drapiąc się za uchem.
Ten nerwowy trik zdarzał mu się, kiedy stawał przed jakimś wyzwaniem i nie wiedział, co powinien w danym momencie zrobić. Albo w jakiejś innej stresującej sytuacji.
Co zaś się tyczy osoby Ireny, podobnych przypadkach zamieniała się w słup soli. Teraz też. Nie umiała wykrzesać z siebie ani jednego słowa. Wcześniej wiele razy zadawała sobie pytanie, czy małżeństwo z Teosiem sprawiło, że jest szczęśliwa, bądź nie. Ale nigdy nie myślała o tym pod kątem domu, który zamieszkiwali. Bo czyż kilka ścian i dach miały stanowić o czyimś szczęściu lub jego braku? Zawsze myślała, że to ludzie w nim mieszkający o tym decydują. A tymczasem…
- Jak to, chyba tak – zdziwił się mężczyzna. – Nie można być trochę szczęśliwym, trochę nieszczęśliwym. Chyba jestem, chyba nie jestem… - parafrazował słowa męża.
Widząc ich zakłopotanie, ośmielił się zadać kolejne, powiedziałaby, pytanie pomocnicze.
- Czy te ściany, meble, sprzęty, bibeloty, sprawiają, że chętnie państwo do niego wracają? Na przykład po pracy albo z podróży?
Znów spojrzeli na siebie z  mężem, równie zaskoczeni jak poprzednio. Nad tym też się nie zastanawiali. Mało tego, nie widzieli związku z tym, co zamierzali zrobić z domem. Przecież ewentualny nowy nabywca i tak zrobi w nim wszystko po swojemu. Wymieni glazurę, meble i całą resztę. Pomaluje ściany na inny kolor. Po co więc te pytania?
- Dlaczego pan pyta o takie rzeczy? – odezwała się wreszcie, dzieląc się z nim swoimi przemyśleniami.
- Bo to dla mnie ważne, droga pani - odparł bez chwili zastanowienia. – Nie do końca wiem, na czym to polega, ale niektóre domy mają pozytywną energię. Inne wprost przeciwnie. Ciekaw jestem, jak ten dom wpłynął na państwa życie.
Potem wygłosił krótką pogadankę na temat tego, że nie warto pakować się w coś, co nie przynosi nam szczęścia i że należy unikać toksycznych ludzi i domów.
I bez jego podpowiedzi doskonale oboje o tym wiedzieli. Tyle że wciąż nie potrafili odpowiedzieć sobie na pytanie, jak to ma się do ich domu. To przecież ludzie dokonują życiowych wyborów. W głębi duszy powątpiewali, by mury mogły mieć na nie jakiś wpływ.
Mężczyzna nie zabawił u nich długo. Spytał jeszcze o cenę i możliwości negocjacji, po czym odjechał w siną dal, zostawiając obojga z dylematem. Obiecał jednak, że niebawem powróci. Wyglądało na to, że byłby chętny na jego zakup, ale najwidoczniej chciał to i owo jeszcze przemyśleć.
- Szczęśliwy dom? – pytał Teoś sam siebie, zamykając za nim drzwi na klucz. – Myślałaś kiedyś o naszym domu w ten sposób? – Dopytywał się wróciwszy do kuchni, w której usiłowała dokończyć swoją wcześniejszą pracę, przerwaną przez niezapowiedzianego gościa. Z wielkim zapałem zmywała plastikowe miski, których nie można było włożyć do zmywarki i ścierała kuchenne blaty.
- Nie – przyznała szczerze. - Ale myślę, że chyba jest szczęśliwy.
Teoś spojrzał jej w oczy i przypomniał słowa nieznajomego.
- Chyba? Trochę szczęśliwy, trochę nieszczęśliwy? Taki ni w pięć, ni w dziesięć?
- Co ty mówisz? – zirytowała się.
Ton głosu męża najwyraźniej robił się trochę przykry. Nie rozumiała, skąd ta nagła zmiana i do czego zmierza. Tego dnia jednak i tak już się nie dowiedziała. Kilka chwil później mąż zabrał wędkę i udał się nad staw znajdujący się w niedalekiej odległości od ich miejsca zamieszkania. Domyśliła się, że chciał pobyć sam. Zapewne dlatego, żeby podumać i spróbować odpowiedzieć sobie na postawione przez nieznajomego pytanie. Sama zaś usiadła z książką na kanapie, ale czytanie jakoś jej nie szło. Stale gubiła wątek. W końcu postanowiła ją odłożyć i też się nad tym zastanowić.
Nie trzeba było zbytnio się wysilać, by wspomnienia ruszyły niczym śnieżna lawina. Mnóstwo wspomnień. Wspólnie spędzonych w tym domu czterdzieści kilka lat to szmat czasu. Nieskończona ilość dobrych i złych chwil, trudnych do spamiętania, a tym bardziej do policzenia. Teraz chronologicznie przywoływane w pamięci stawały się jakby takim życiowym przeglądem wydarzeń i zarazem pewnego rodzaju rachunkiem sumienia. Żeby jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, czy byli w tym domu szczęśliwi, należało dokonać jakiegoś, choćby bardzo ogólnego, podsumowania. Nie sądziła, że okaże się to takie trudne.
W pewnym momencie postanowiła wspomóc się kartką papieru i długopisem. Po jednej stronie spisała te dobre chwile, po drugiej te złe. Szybko okazało się, że jedna kartka nie wystarczy.
Czas biegł nieubłaganie, na zewnątrz powoli zapadał zmrok. Co raz to zerkała przez okno, martwiąc się jednocześnie, że mąż nie wraca. Już dawno powinien być w domu. Z drugiej strony nie dziwiła się, że ociąga się z powrotem do domu. Całkiem prawdopodobne, że i on miał kłopot z dokonaniem oceny wspólnie spędzonych lat. Być może potrzebował na to znacznie więcej czasu niż sama wcześniej założyła. Mijały godziny i w końcu zrobiło się całkiem ciemno. Z każdą minutą Irena stawała się coraz bardziej niespokojna. Zaczęły nachodzić ją złe myśli. W dodatku telefon komórkowy Teosia nie odpowiadał. Wielokrotne próby nawiązania z nim kontaktu spełzły na niczym. Zaniepokojona zdecydowała się podzielić swoimi obawami z bratem męża mieszkającym w tej samej okolicy.
- U mnie go nie ma. Może poszedł do knajpy na kieliszek wódki? – próbował ją uspokoić przez telefon. – Pewnie tak! Mężczyźni już tak mają.
Tej nocy nie położyła się do łóżka. Teoś nie wrócił na noc, a to mu się jeszcze nigdy nie zdarzyło.
- Pewnie się schlał i któryś z kumpli go przygarnął pod swój dach. Nie panikowałbym – bagatelizował problem brat męża Krzysztof, gdy kolejny raz do niego zadzwoniła.
Niestety, nie miała tego jak sprawdzić. Jeśli nawet było tak jak sugerował Krzysztof, nie mogła wiedzieć z kim pił i do czyjego poszedł domu. Nieprzespana noc sprawiła, że tym intensywniej zaczęła myśleć o ich małżeństwie pod kątem szczęśliwego domu. Nawet dopisała na kolejnych kartkach kilka następnych punktów. Ale kiedy próbowała dokonać ogólnego podsumowania, z przerażeniem odkryła, że znacznie więcej jest minusów niż plusów. A co, jeśli i Teoś doszedł do takich samych wniosków? Może zechce coś z tym zrobić. Na przykład powie: „Do widzenia, moja droga! Dzieci dorosły. Nie mamy już wobec nich żadnych obowiązków. Nie łączy nas żaden kredyt, żadna emocjonalna więź… Tylko wspólne rachunki.”
Powoli w duchu zaczynała przeklinać nieznajomego mężczyznę, który tego dnia pojawił się w ich domu. Gdyby nie on, pewnie żadne z nich nie wpadłoby na pomysł, żeby dokonać małżeńskiego remanentu. Wszystko byłoby po staremu. To co, że na ich koncie pojawiło się manko. Dopóki żadne z nich nie miało tego świadomości, żyli sobie spokojnie. Może byle jak, może trochę obok siebie, ale spokojnie. Teraz ten spokój zabrał im jakiś nieznajomy mężczyzna. Wkroczył w ich prywatną przestrzeń bez ostrzeżenia i zmącił ją jednym durnym pytaniem.
Teoś nie pojawił się w domu tego dnia, ani następnego. Przerażona postawiła na nogi chyba całą okolicę, rozpytując o małżonka, ale nikt nie był w stanie jej pomóc. Brat z kolegami, zakładając najgorsze, przeszukali okolicę stawu, ale nic podejrzanego nie znaleźli. Zawsze to jakaś dobra wiadomość, ale przecież…
Trzeciego dnia odezwał się telefon męża. Odebrała go drżącymi rękami w nadziei, że usłyszę jego głos, a nie na przykład kogoś obcego, czy policji.
- Przepraszam, że się nie odzywałem – usłyszała głos Teosia i odetchnęła z ulgą. Szybko jednak okazało się, że przedwcześnie. – Sama rozumiesz, musiałem pomyśleć – mówił spokojnym głosem.
- Jasne! Ja też!
Teoś długo nie umiał wydusić z siebie kolejnych słów. Zaczynał i wpół słowa kończył.
- Bo widzisz, ja… ja chyba dalej… nie wiem, czy chcę…
- Co chcesz mi powiedzieć? – zaczęła na dobre się denerwować.
Gdzieś w głębi duszy czuła, że to, co za chwilę usłyszy nie będzie miłe. Ba, mało tego! Jakaś część niej powoli zaczynała odbierać sygnał płynący z wnętrza, który docierał do głowy Ireny w postaci bolesnych impulsów. Jakby ktoś delikatnie raził ją prądem. W istocie stała cała nim porażona i przerażona jednocześnie.
- Bo widzisz – zaczął po chwili nieco nieskładnie – wszystko przemyślałem. To znaczy, nasze małżeństwo. I nie będę dłużej ukrywał, że nie byłem ani w tym domu jako takim, ani z tobą w ogóle szczęśliwy.
Nie była w stanie opisać, co czuła słysząc jego słowa. W tym samym momencie włączyła się jej podświadomość i zaczęła krzyczeć.
- Przecież ty też! Dlaczego mu tego nie powiesz? Dlaczego milczysz?
Milczała, bo zabrakło jej słów. Prostych słów, które byłyby w stanie oddać jej stan ducha, który nagle zdawać by się mogło, że siłą wielkiej koparki wywrócił całe jej życie do góry nogami.
W międzyczasie małżonek nabierał coraz większej pewności siebie i pokusił się na więcej. Bez cienia wątpliwości oznajmił zdezorientowanej małżonce, nie dopytując się, co ona o tym sądzi:
- Sprzedamy ten dom i pójdziemy każdy w swoją stronę.
Przez moment przemknęło jej przez myśl, że po prostu powiedział tak, żeby sprowokować ją do kłótni. Często, gdy sam nie potrafił czegoś jednoznacznie rozstrzygnąć, podstępnie podsuwał temat, oczekując, by zrobili to za niego inni. A potem, gdy sytuacja stawała się uciążliwa, uchylając się od odpowiedzialności z miną niewiniątka mówił: „Przecież tak chciałaś/eś! Ale teraz niczego już nie była pewna. Musiała jednak zareagować.
- Nie sądziłam, że z taką łatwością przejdzie ci to przez gardło. Tyle lat razem pod jednym dachem! Nie do wiary…
Na chwilę opuściła dom, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Poczuła bowiem, że pod wpływem złych emocji zaczyna robić jej się duszno. Usiadła na schodach prowadzących do domu. Teofil powędrował jednak za nią, chwilę później przysiadając się do niej.
- No to teraz możesz jasno odpowiedzieć nieznajomemu mężczyźnie na jego pytanie, kiedy znowu do nas zawita – rzekła, nie wdając się zbytnio w dyskusję.
Nigdy wcześniej nie brała pod uwagę tego, że mogliby się kiedykolwiek rozstać. I to w taki sposób. Przez następne dni chodziła rozżalona, sprawiając wrażenie jakby zła wróżka rzuciła na nią jakieś zaklęcie i zamieniła w kałużę wody, albo w nic niewartą kupkę piasku. Piasku, który rozsypał się kopnięty butem jakiegoś nieznajomego przechodnia, który pojawił się znikąd i dokonał życiowej demolki za pomocą jednego nieskomplikowanego pytania.
Kolejne dni wlekły się niczym stary, drewniany wóz drabiniasty prowadzony przez zmęczonego, na wpół zaspanego woźnicę. Woźnicę, któremu w zasadzie było wszystko jedno, kiedy dotrze do celu. Miał do przebycia pewien odcinek drogi, wyznaczony czas i polecenie dowiezienia czegoś do konkretnego punktu. Droga była długa, ciężka i wyboista. Utracił więc cały swój życiowy wigor, zesłabł  i zdążył zsiwieć. W miarę jak zbliżał się do kresu swojej podróży, być może ze zmęczenia przestawał zauważać mijane po drodze rzeczy ważne i mniej ważne, interesujące i te małoznaczące. W ogóle niewiele zauważał, choć to wszystko nadal gdzieś tam było. On patrzył tunelowo. Tak jak oni.
Życie w tunelu na dłuższą metę jest niezmiernie męczące. Z czasem wręcz niemożliwe. Nie mogła sobie wybaczyć, że tak późno oboje zdali sobie z tego sprawę. Że musiał zjawić się ktoś obcy, żeby im to uświadomić.
Niespełna miesiąc później stała przed ich, a w zasadzie już nie ich, domem w towarzystwie kilku waliz i tekturowych pudeł. Czekała na umówiony transport. Znajomego kierowcę, który miał ją zawieźć z tym wszystkim do jej nowego lokum. Niewielkiej kawalerki na obrzeżach miasta, którą wynajęła dla siebie, jak mawiała w myślach, na resztę swoich dni. Mąż miał zasobniejszy portfel, większą emeryturę, więc stać było go na wynajęcie połowy domu w okolicy. W ich domu niebawem miała zamieszkać inna rodzina.
Było trochę chłodno i zbierało się na deszcz. Martwiła się, by jej kierowca zdążył przed czasem. Bagaże nie powinny były przecież zmoknąć. Zamiast niego jednak ujrzała na horyzoncie znajomy czarny pick-up, którego bynajmniej się wtedy nie spodziewała. Łysawy i nieco otyły mężczyzna zaparkował przed bramą ogrodzenia, a potem wysiadł i ruszył wprost w jej kierunku.
- Dzień dobry! Czyżbym się spóźnił? – pytał, idąc i nieco dysząc.
- Zależy na co? – odparła bez entuzjazmu.
- Założyłem, że szybko państwo nie sprzedadzą tego domu i uda mi się go tanio kupić. Jest przecież taki sobie, bez wyrazu. Ale chyba się pomyliłem… Nie wierzę, że tak szybko znalazł się nabywca – najwyraźniej się z nią droczył, wprawiając przy tym w irytację.
- Może i jest taki sobie, ale tylko na niego było nas stać, pomyślała sobie w duchu.
- No proszę! Chciał go pan jak najtaniej kupić! A ja myślałam, że przyjechał pan, żeby usłyszeć odpowiedź na zadane przez pana pytanie – próbowała z nim polemizować.
Mężczyzna zaczął przyglądać jej się spod oka, udając, że nie bardzo wie, o czym mówi. Tarmosił przy tym swoją nieogoloną brodę, jakby ręką chciał z niej usunąć dwu, może trzydniowy, zarost. Nie spodobało jej się, że pojawił się w takim momencie, ba, że w ogóle się pojawił!
- Proszę spojrzeć! – pokazała dłonią na tkwiące obok niej toboły. – Na swój sposób przyłożył pan do tego rękę! Uświadomił nam, że nie byliśmy tu szczęśliwi.
Na krótką chwilę zapanowało milczenie. Na jego twarzy nie widać było, żeby się za cokolwiek kajał. Zresztą, za co? Nic tu nie zawinił. Stał wyprostowany jak strzała z rękami w kieszeniach spodni, co ewidentnie było wyrazem ignorancji. Nie tylko wobec jej osoby, ale całej sytuacji, do której niechcąco doprowadził. I ta twarz… nazbyt pewna siebie! Irytująca. I te oczy! W duchu nazwała je rentgenowskimi. Swoje spuściła najniżej jak się dało. Trochę z rozczarowania, trochę z poczucia winy przed samą sobą. Bo przecież nigdy nie jest tak, że gdy rozpada się jakiś związek, za jego rozpad odpowiada tylko jedna strona. Co prawda od każdej reguły są wyjątki, ale nie w tym przypadku. Po krótkiej chwili milczenia odezwała się ponownie:
- To moje. Mąż już wyprowadził się wcześniej. Zaczął nowe życie – powiedziała nieco sarkastycznie, wskazując oczami na bagaże.
- Ależ, droga pani, nie miałem wtedy nic złego na myśli… Wszystko zależy od punktu widzenia –próbował coś tłumaczyć.
- A nie od punktu siedzenia, jak mawiają niektórzy? – syknęła.
Rozmowa z nieznajomym nie trwała długo, bo zza opłotków dojrzała światła samochodu, którym miała udać się do  nowego, wynajętego mieszkania, a które to od teraz miało w pewnym sensie stanowić o jej dalszym losie. W pewnym sensie, bo przecież to ona decydowałam o tym, jak sobie ułoży w nim życie. W międzyczasie niebo przed deszczem poczerniało na tyle, że światła samochodu były aż nadto widoczne. Poderwała się więc i złapała za pierwszy z brzegu karton.
- O! Jest moje światełko w tunelu! – Krzyknęła na pożegnanie i poprosiła, żeby opuścił posesję.
- Kto to był? – spytał znajomy w trakcie jazdy, widząc jak mężczyzna odjeżdża sprzed domu. – Jakiś kolejny chętny na kupno domu?
- Nie. Posłaniec z nieba – powiedziała wymyślając naprędce pierwsze lepsze określenie, wprawiając go, a jakże, w zaskoczenie.
Nagle uświadomiła sobie, że kto wie, może rzeczywiście taką miał rolę do spełnienia. Teoś zawsze mawiał, że w życiu nic nie dzieje się przez przypadek. A ona? Podchodziła do tego sceptycznie. Od tej pory już nie.