niedziela, 25 czerwca 2017

OGŁOSZENIE SINGLA

Sprzedam, zamienię
samotność
na blaski i cienie poranków i nocy
na godziny  miłością utkane
na spacery przy blasku księżyca
na rozmowy przy świecach

oddam za darmo
puste miejsce przy stole
żal, co duszę wypełnia
smutki i niepokoje

dodam w pakiecie
smartfon i zegarek
najnowsze ubrania
słynnych marek
oddam to i jeszcze więcej
oddam komuś swoje serce…


sobota, 10 czerwca 2017

Dorwać ducha - opowiadanie

Oparte na faktach autentycznych

Jak zawsze w letni, ciepły dzień park rozrywki tętnił życiem. Dokuczliwe słońce grzało nazbyt mocno i z pewnością marzeniem wielu osób tam przebywających było, aby choć na chwilę przesłoniły go chmury. Przy budkach z lodami i napojami stały długie kolejki oczekujących. Dagmara chętnie dołączyłaby do którejś z nich, ale jej mąż, Piotr, był nieprzejednany.
- Nie teraz! Spójrz, nie ma kolejki do „duchów”, to się od razu załapiemy – dyktował małżonce, ponaglając ją i dwójkę znajomych, z którymi wybrali się na weekend do wesołego miasteczka.
Marta i Zenon w te pędy, w dosłownym tego słowa znaczeniu, niemal rzucili się we wskazanym kierunku, by nikt ich nie ubiegł. Cała czwórka zachowywała się trochę jak dzieci, a w niektórych wypadkach nieraz gorzej. Ale przecież po to przyjeżdża się do parku rozrywki, żeby sobie trochę poszaleć. Nikomu z nich nie przeszkadzało, że byli w wieku pięćdziesiąt plus.
Do „duchów” wjeżdżało się w wagonikach. Właśnie podjechał jeden pusty, który Marta i Zenek natychmiast zajęli. Kolejny okazał się również wolny, więc Dagmara i Piotr poszli w ich ślady. Obie pary niemal jednocześnie usłyszały głośne zgrzytanie kół po szynach toczących się wagoników, które wjeżdżały pomiędzy fałdy plastikowej kotary, za którą panowała ciemność, co jakiś czas rozjaśniana błyskami podobnymi do błyskawic.
- Błazenada! Co my tu w ogóle robimy? – oburzała się Dagmara, strofując męża. – Jak dzieci!
- Kochanie, chyba się nie boisz? – drwił z niej Piotr. – Wyobraź sobie, że statystujesz na planie horroru…
- Horror to będziesz miał w domu, jak podliczysz, ile kasy wydaliśmy w tym durnym, wesołym miasteczku – kąśliwie posumowała go żonka.
- Może tak być… - powiedział półgłosem, udając, że ma to na uwadze.
Nic więcej nie zdążył dodać, bo nagle za pierwszym zakrętem torów, po których szybko sunęły wagoniki, dojrzeli dwa kościotrupy wyłaniające się z ciemności. Wydawać by się mogło, błyskawicznie przemieszczające się w ich kierunku. W rzeczywistości było to tylko złudzenie optyczne.
- Też mi sensacja. W każdej szkole podstawowej są takie. Dyżurny rekwizyt na lekcji biologii – podśmiewywała się Daga.
Potem dostrzegli kilka pająków ogromnych rozmiarów. Oczywiście plastikowych. Tu i ówdzie pokazywały jakieś potwory i potworki z ogromnymi sztucznymi szczękami. Z głębi dobiegały do ich uszu piski i pokrzykiwania pasażerów innych wagoników, ale Dagmara nic sobie z tego nie robiła. Jak mawiała, „nie z nią te numery”. Do momentu, kiedy nagle przed nimi pojawiła się wielka wibrująca kosa. Leciała wprost na nich, sprawiając wrażenie, jakby zamierzała z całych sił uderzyć i ściąć im głowy. Było oczywistym, że zatrzyma się tuż przed nimi, ale i tak nieźle się przeraziła. Chwilkę potem łajała się w myślach, że dała się nabrać na taką dziecinadę. Tymczasem kolejne stworki i potworki pojawiały się przed nimi w najróżniejszych pozach i z przeróżnymi narzędziami w dłoniach. Raz była to zakrwawiona siekiera, innym razem pistolet albo maczuga. To znów pojawiała się jakaś zbłąkana biała dama, albo rycerz bez głowy.
- Mogliby się bardziej postarać. To dobre dla dzieci – zauważyła kolejny raz, zupełnie nie biorąc pod uwagę tego, że tego typu rozrywka jest właśnie głównie dla dzieci, a nie dla „starych koni”.
Tymczasem małżonek bawił się w najlepsze.
- Czekaj, czekaj! Zaraz ktoś wyciągnie cię z wagonika! I co potem zrobisz? – straszył ją Piotr.
- A tam, wyciągnie! To nie takie proste!
- Rzeczywiście, ostatnio sporo przytyłaś. Ważysz już chyba setkę – zażartował.
Dagmara, wściekła na takie komentarze, złapała dotąd pilnie strzegącą i trzymaną z całych sił na kolanach torbę, i zamierzała nią przyłożyć nieszczęsnemu małżonkowi, ale ostatecznie nie zdołała tego uczynić. Niemal w tym samym momencie ktoś odziany w czarny płaszcz i w czapce zasłaniającej twarz, o wyglądzie trupiej czaszki, złapał ją za tyłek, a potem za biust. Zaczęła więc krzyczeć.
- Zjeżdżaj, baranie! Zaraz wysiądę z tego wagonika i tak ci przykrochmalę, że popamiętasz mnie do końca życia – darła się z całych sił.
Ubawiony małżonek, widząc co się dzieje, bynajmniej nie zamierzał interweniować. Śmiał się do rozpuku. Na szczęście nie trwało to długo, bo tajemnicza postać odpuściła. Widocznie miała co innego do roboty. Z pewnością musiała zająć się kolejnymi paniami w pojawiających się na horyzoncie wagonikach. Śmiech małżonka przerwała nieoczekiwanie… podskakująca zygzakowata żmija na jego kolanach. Tego z pewnością się nie spodziewał, więc krzyknął, łapiąc oczywiście gumowego gada i rzucając  nim gdzieś za siebie. Teraz i ona miała powody do śmiechu.
Piotr bardzo nie lubił, gdy ktoś się z niego śmiał, więc natychmiast uznał za stosowne odwrócić jej uwagę od tego, co się wydarzyło.
- Ciekaw jestem, czy Marta wyjedzie stąd ze swoim ogonkiem? Na pewno ktoś jej go odciął!
Piotr miał alergię na Martę. Drwił z niej na każdym kroku. Oczywiście, kiedy tego nie słyszała. Naśmiewał się z jej długich blond włosów, które upinała wysoko w „koński ogon”. Twierdził, i tu Daga przyznawała mu rację, że kobiecie w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat nie wypada tak się czesać.
- Gdyby nie miała okrągłych kształtów, przypominałaby lalkę Barbie – naśmiewał się nieraz, zwykle dodając: - Lepiej wyglądałaby w kucykach.
Nie zapominał też o uszczypliwościach na temat wnętrza domu znajomych.
- Zupełnie nie mogę pojąć, dlaczego w ich mieszkaniu jest tyle gratów. Nie wiadomo, gdzie nogi postawić – dodał, nie odpuszczając biednej Marcie.
Nie podobał mu się wystrój ich domu. Nazywał go cygańskim i trzeba przyznać, rzeczywiście trochę go przypominał. Podobnie umeblowane wnętrza widziało się nieraz na filmikach o bogatych Romach. Ale w rzeczywistości nie o jej nietrafioną fryzurę tu chodziło, ani o całkowity brak gustu Marty, a zgoła o coś zupełnie innego.
Marta prawie nie przestawała mówić. Właściwie nie dopuszczała do słowa nikogo, przy czym stale mówiła wyłącznie o sobie. To jej przechwalanie się działało na nerwy nie tylko małżonkowi Dagi. Na jakiekolwiek uwagi w tym temacie reagowała głośnym śmiechem, nie zamierzając bynajmniej brać ich pod uwagę.
Piotr w zasadzie był do niej podobny. Przeżywał męki, kiedy nie mógł mówić. I tu był przysłowiowy pies pochowany. Wiadomo nie od dziś, że dwa takie same bieguny się odpychają.
Okazało się jednak, że po wyjściu, a właściwie wyjechaniu z ciemnego tunelu, ku rozczarowaniu Piotra, Marta miała wszystko na swoim miejscu. Za to twarz Zenka cała była upaprana szminką. Podobnie jak jego T-shirt. Na widok tego wszyscy wybuchli głośnym śmiechem.
- A ja mam żal, że żadna panienka mnie nie obmacała – żartował Piotr. – Chyba złożę reklamację i zażądam zwrotu pieniędzy. Specjalnie ubrałem luźne bermudy…
- Ja też! Ja też! Słuchajcie, a może teraz pójdziemy na tę największą karuzelę? – rozochocił się Zenon, a potem i Piotr.
Kobiety bynajmniej nie zamierzały. Ucierpiałyby na tym ich fryzury i z pewnością żołądki.
- Wy idźcie. My sobie tylko popatrzymy – zdecydowały.
Piotr nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. W przeszłości nieraz już korzystał z owych przyjemności i miał świadomość tego, że mało kto schodził z owej karuzeli bez szwanku. Bladość twarzy i nudności zwykle były w pakiecie z biletem wstępu na szalone koło, kręcące się z niesamowitą prędkością. Za wszelką cenę chciał to zobaczyć na twarzach pań. Oczywiście po to, by zdarzenie uwiecznić komórką, a potem być może opublikować na Facebooku. Ale skoro pomysł nie wypalił, trzeba było jakoś zrekompensować sobie stratę i wymyślić coś innego. Chociażby pofolgować sobie głupim żartem. Toteż od razu przystąpił do dzieła.
- Musicie stanąć z daleka, żeby nie spadały na was wymiociny... Co poniektórym to się zdarza na karuzelach – mąż Dagi był bezkonkurencyjny w obrzydzaniu wszystkiego. – Kolega mówił, że kiedyś spadł mu we włosy kawałek czyjegoś niestrawionego kotleta – dodał.
- Łe, fuj! – zareagowały panie zniesmaczone jego żartem.

Kilka minut później panowie z upodobaniem kręcili się na karuzeli. Tymczasem w głowie Dagmary pojawiła się pewna myśl, którą wspólnie z Martą postanowiły wcielić w czyn.
- Chcesz tu stać i patrzyć na tych wariatów kręcących się na karuzeli? – spytała Daga.
Marta zaprzeczyła ruchem głowy, proponując przyjaciółce lody w pobliskiej kawiarni. Propozycja była kusząca, ale póki co zeszła jednak na dalszy plan.
- Nie wiem jak ty, ale ja nie pozwalam molestować się facetom. Nawet duchom w wesołym miasteczku! A jeśli już ktoś jest na tyle bezczelny… musi ponieść zasłużoną karę  – próbowała z grubsza nakreślić Marcie swój plan względem mężczyzny-ducha w Gabinecie Duchów.
Przyjaciółka przystała na niego bez oporów. Ich mężowie byli w tym czasie gdzieś „wysoko w górze” i nie byli w stanie odwieść ich od tego pomysłu. Postanowiły więc nie tracić czasu. Na najbliższym straganie z różnym badziewiem, którym sprzedawcy usiłowali skusić dzieciaki, kupiły cztery balony. Dwa z nich bez trudu zmieściły się w obszernej torbie Marty. Z dwóch kolejnych Daga upuściła nieco powietrza i starannie owinęła w papier, tak, by nikt nie pokojarzył, że są to balony. Zależało im na tym, by mężczyzna kontrolujący bilety przed Gabinetem Duchów niczego się nie domyślił. Gdy kilka minut później obie siedziały w wagoniku podążającym do owego osławionego  gabinetu, Daga przypominała jej:
- Pamiętaj, ja patrzę do tyłu, ty do przodu!
Bez mrugnięcia oka przypatrywały się mijającym po drodze straszydłom, z podnieceniem wyczekując kulminacyjnego momentu. Aż wreszcie ów moment nadszedł. Gdy Marta poczuła na sobie łapy ducha, na umówiony wcześniej sygnał, ręką usiłowała przytrzymać jego dłoń na swoich piersiach. Jednocześnie drugą ręką przekuła szpilką oba balony, czyniąc tym wielki huk, którego duch bynajmniej się w tej chwili nie spodziewał. Daga zaś rzuciła mu pod nogi pozostałe dwa, o które biedak potknął się i runął jak długi. I pewnie nic takiego by się nie stało, gdyby nie fakt, że Marta tak mocno przytrzymywała jego rękę na sobie, iż ostatecznie wagonik się przechylił i wywrócił. W efekcie obie panie znalazły się na ziemi, lądując tuż koło nieszczęsnego ducha. Kolejne zaś wagoniki zatrzymywały się niemal jeden na drugim, ale na szczęście nic poważniejszego się nie stało.
Strach pomyśleć, jak mogłoby się wszystko skończyć. Los jednak okazał się dla nich łaskawy. Wagonik nie był zbyt ciężki i nie przewrócił się centralnie na ducha. Zahaczył jedynie bokiem. Ucierpiała na tym trochę jego noga, ale mężczyzna do końca grał twardziela. Chyba było mu wstyd przed właścicielem owego biznesu, że tak się dał podejść.
- Jak myślisz, wyrzuci go za to z pracy? – snuła domysły Daga.
Tłumaczył się potem jak mógł, oczywiście po swojemu, zrzucając winę na kobiety, które rzekomo miały… tańczyć w wagoniku i go rozchwiać.
- No i się przewrócił. Akurat na mnie! – Kłamał duch swojemu „Panu”, który przywołany został na miejsce niefortunnego zdarzenia.
Mina trochę zrzedła kobietom, gdy właściciel usiłował obciążyć ich kosztami za straty. Nie bardzo bowiem udawało im się udowodnić, iż to nie one są sprawczyniami kolejkowej katastrofy, która jak się potem okazało skutkowała poważną awarią, a co za tym idzie, unieruchomieniem „duchowego biznesu” na kilka godzin. Właściciel był wściekły. Trudno było mu się dziwić. W pewnym momencie chciał nawet wezwać policję. Ale wtedy przedsiębiorcza Daga odzyskała nagle cały swój wigor i postanowiła temu zaradzić. Odciągnęła na bok właściciela i z miną sędziego najwyższego oświadczyła:
- Woli pan zapomnieć o sprawię, czy mamy oskarżyć mężczyznę i pana zarazem o molestowanie seksualne? Jeśli obie złożymy wnioski w sądzie, a z pewnością znajdą się i inne panie, nie wykręci się pan od odpowiedzialności! Jak wyjdzie na tym pański biznes, można się domyślić. Nagłośnimy sprawę i żadna kobieta nie kupi u pana biletu! A matki już na pewno nie pozwolą wejść do gabinetu swoim córkom… Jeśli sędzia dołoży do tego sprawę o molestowanie nieletnich…
Daga nie musiała kończyć, bo twarz właściciela dochodowego biznesu spąsowiała niczym piwonia w maju. W dodatku niektórzy niezadowoleni z usługi klienci zaczęli domagać się zwrotu pieniędzy za bilety.
Przyparty do muru mężczyzna, nieco zdezorientowany i podenerwowany całą sytuacją ostatecznie puścił ich wolno. Dokładnie w momencie, kiedy na horyzoncie pojawili się ich mężowie, dopytujący się, co tu się stało.
- Nic takiego! Mała awaria! Proszę się rozejść! – pokrzykiwał właściciel.
Kiedy w drodze powrotnej z wesołego miasteczka opowiedziały mężom, co tak naprawdę się stało, panom trudno było w to uwierzyć.
Piotr jak zawsze skomentował całą historię w swój niewybredny sposób.
- Zawracamy! Muszę pogadać z właścicielem!
- Nie! – pozostała trójka krzyknęła niemal jednocześnie.
- Spokojnie. Zaproponuję mu tylko, żeby wyrzucił z pracy tego nieudacznika. Niech zatrudni jakąś rezolutną panią. Przecież jest równouprawnienie. Mężczyźni na pewno nie będą protestować. Nie przysporzą mu kłopotów. A poza tym, trochę kosztowały mnie te nowe bermudy, więc…W każdym razie chętnie bym tu jeszcze wrócił.
- No i co jakiś czas mógłby pojawić się półnagi duch przedstawicielki płci pięknej – rozmarzył się Zenon. - A tak na marginesie, czy duch w języku polskim nie powinien mieć swojego żeńskiego odpowiednika?
- Pewnie i powinien – przyznał Piotr. – Jak by to było? Dusza, duszka?
- Uważaj, żebyś od tych duszek nie dostał duszności. Bo z twoim sercem nigdy nic nie wiadomo… - dokuczała mu żona.
- Panowie, ale przecież gabinet duchów jest dla dzieci. Nie mogą pojawiać się tam nagie kobiety – powątpiewała Marta.
- Przecież my jak dzieci… - przyznał jej mąż.
Panie spojrzały po sobie wymownie. Nic dodać, nic ująć.

niedziela, 4 czerwca 2017

Prawie jak Matrioszki - opowiadanie

Siedziały we trzy na brzegu jeziora, wpatrując się w niczym niezmąconą wodę. Niewielki koc, który przyniosły razem z sobą, rozłożony na trawie, służył im za siedzenie. Pogrążone w myślach, nadsłuchiwały odgłosów ptaków. Pogoda jak na początek czerwca była piękna. Ciepło i miło. Weekend zapowiadał się całkiem przyjemnie. Tego dnia wiele osób wpadło na ten sam pomysł. Wokół roiło się od spacerowiczów. W powietrzu przeplatały się zapachy wiosennych kwiatów i traw. Aż chciało się żyć! Tyle że każda z nich, trapiona obawami o swoją przyszłość, nie za bardzo potrafiła cieszyć się urokami wiosny. Ani tym, co jawiło się przed nimi w niedalekiej przyszłości.
- Jesteśmy jak rosyjskie matrioszki! – W pewnym momencie zauważyła najmłodsza z nich, Agnieszka, wskazując palcem na taflę jeziora.
Pozostałe kobiety zawtórowały jej śmiechem. Rzeczywiście trochę tak to wyglądało. W wodzie aż nazbyt dobrze widoczne było ich odbicie. Od tej najstarszej i trochę korpulentnej, poprzez średnią, nieco niższą i szczuplejszą, na końcu po tę najmłodszą i najmniejszą wzrostem, nastoletnią wnuczkę.
- Tak. Zupełnie jak drewniane babuszki - przyznała Natalia, mając na uwadze, iż po rozkręceniu tej największej, z wewnątrz wyłaniała się druga. A potem kolejna i kolejna.
Któż zresztą nie zna słynnych rosyjskich suwenirów, tak chętnie kupowanych przez turystów zwiedzających Rosję. Skojarzenie to na dobre zajęło myśli naszych bohaterek.
Maria, Natalia, Agnieszka. Babcia, córka i wnuczka. I wszystkie trzy samotne. Bez swoich życiowych partnerów. W życiu zdane tylko na siebie. Kruche i słabe, ale jednocześnie silne i dzielne. Ot, taki paradoks! Uginające się pod ciężarem kłopotów i rozterek, borykające się z nienajlepszym zdrowiem. Jednak mimo rozlicznych życiowych burz, zawsze odradzające się, niczym mityczny ptak, Feniks z popiołów.
- Niebawem dołączy do nas jeszcze jedna, Laura – westchnęła Maria, mając na myśli ciężarną wnuczkę, Agnieszkę.
- Doprawdy nie wiem, jak my sobie poradzimy – zamartwiała się jej matka, Natalia.
Spojrzała na swoją córkę ze współczuciem, ale też jednocześnie z nieukrywanym żalem. Nie tak wyobrażała sobie przyszłość swojej jedynej córki, którą z takim trudem wychowywała bez ojca. Jak wszystkie matki pragnęła, by skończyła studia. Potem znalazła sobie dobrą pracę, a z czasem założyła własną rodzinę. Tymczasem wszystko tak się skomplikowało…
Jej córka miała niespełna siedemnaście lat. Ciąża w tym wieku stanowi nie lada problem dla każdej kobiety. Ale, gdy nie ma się oparcia w swoim partnerze, to wręcz wyzwanie. Na szczęście miały siebie.
- Nie ma co martwić się na zapas – Maria próbowała skłonić ich do pozytywnego myślenia, choć samej nieszczególnie się to udawało. A potem dodała: - Wychowałam ciebie bez ojca, a ty swoją córkę także samotnie. Poradzimy sobie i z małą Laurką. Jakoś to będzie – pocieszała je.
Ilekroć wracały do tego tematu, który od pewnego czasu spędzał im sen z powiek, w oczach przestraszonej wnuczki pojawiały się łzy. Na gwałt szukając ujścia, próbowały wydostać się na zewnątrz. Ale nie było to możliwe, bo dziewczyna ze wszystkich sił próbowała je tam zatrzymać, ukryć przed światem.
Agnieszka zdawała się być hardą. Tak jak jej matka i babcia. I to było pocieszające. Ale, czy obie z córką mogły być do końca tego pewne? Ludzie przecież potrafią się czasem załamać w momencie, kiedy wszyscy wokół najmniej się tego spodziewają. Ot, taka ludzka natura. A ona była jeszcze dzieckiem… Tymczasem jej dziecko miało pojawić się na świecie już za dwa miesiące. Trzeba było zatroszczyć się o tyle spraw. Pocieszającym był fakt, że państwo pomagało młodym, samotnym matkom. Był program 500+, można było dostać alimenty. Nie tak, jak w czasach, kiedy Maria rodziła swoją córkę. Wtedy nie było żadnej pomocy. Kobiety mogły otrzymać tylko trzyletni urlop bezpłatny. Ale nie każda mogła sobie na niego pozwolić. Trzeba było przecież z czegoś żyć. Alimenty, jeśli którejś kobiecie udało się je wywalczyć w sądzie, były niskie. Tak bardzo, że nie warto nawet o nich wspominać. Poza tym sklepy świeciły pustkami. Wybuchały strajki. Aż wreszcie ogłoszono stan wojenny.
Z kolei, gdy rodziła się Agnieszka, sytuacja wyglądała nieco lepiej. Ale tylko nieco. Dwuletni płatny zasiłek na wychowanie dziecka nie wystarczał na utrzymanie dwóch osób. O alimentach można było tylko pomarzyć. Trzeba było najpierw udowodnić sądownie ojcostwo. Potem wskazać miejsce zamieszkania i miejsce pracy ojca dziecka, co nie było łatwą sprawą. Wielu mężczyzn po prostu uchylało się przed ich płaceniem, pracując na czarno. Komornicy mieli problem ze ściąganiem zasądzonych należności.
Maria wzdrygnęła się na myśl o tym, przez co obie z córką przechodziły. Kobiety nie były samotne z wyboru.
Mąż Marii zaginął podczas stanu wojennego, gdy mała Natalia miała zaledwie 4 lata. Zapewne został zamordowany przez komunistyczny reżim. Nigdy nie dowiedziała się, co tak naprawdę się z nim stało.
Jej córka też nie miała szczęścia. Dariusz, życiowy partner Natalii, zostawił ją w piątym miesiącu ciąży. Pewnego dnia zdecydował się wyjechać do pracy za granicę. Obiecywał, że zarobi na lepsze życie. Dla nich i ich dziecka.  Mówił, że szybko wróci i będą żyli długo i szczęśliwie. Nie wrócił. Nie telefonował, nie pisał. Nie wiedziała, co się z nim stało. Targana złymi przeczuciami, przechodziła gehennę. Długo go szukała, ale starannie zatarł za sobą wszystkie ślady. Gdy córka Natalii kończyła 10. rok życia, przypadkowo dowiedziała się, że w międzyczasie założył inną rodzinę. Miał konkubinę i trzech synów. Nadal jednak nie znała miejsca jego pobytu. Ale od tamtej pory przestała go szukać. Nie chciała go znać.
A teraz najmłodsza z nich zmagała się z podobnym koszmarem. Chłopak dowiedziawszy się o tym, że zostanie ojcem, wyjechał z kraju. Dołączył do swojej rodziny w Londynie, która przebywała tam już od dwóch lat.
Sytuacja była patowa. Ale nie z takimi kłopotami przyszło im w życiu się zmagać. Miały więc cichą nadzieję, że i z ciążą Agnieszki też sobie poradzą.
- Kłopoty to nasza specjalność – mawiały nieraz. - Ale każde kłopoty przecież kiedyś muszą się skończyć - wmawiały sobie, usiłując zaklinać los.
W głębi duszy wierzyły, że mimo wszystko kiedyś jednak się do nich uśmiechnie. I być może właśnie ta wiara sprawiła, że tego czerwcowego dnia los postanowił być dla nich łaskawszy. Póki co wpatrywały się beznamiętnie w wody jeziora, każda zatopiona w rozmyślaniach. Nie zwracały uwagi na to, co dzieje się wokół nich, choć działo się całkiem sporo. Chordy spacerowiczów zadeptywały dopiero co wyrośniętą zieloną trawę, tudzież inne drobne roślinki. Krzyk dzieciaków spacerujących z rodzicami wokół jeziora skutecznie zagłuszał odgłosy ptaków. Najgorsi jednak byli rowerzyści. Nie bacząc na to, że nie przebiega tędy żadna ścieżka rowerowa, uzurpowali sobie prawo do takowej, lawirując pomiędzy siedzącym na trawnikach ludźmi. Z tego powodu coraz to było słychać czyjąś głośną uwagę, a bywało że i przekleństwo.
Maria, Natalia i Agnieszka siedziały jednak niewzruszone, wpatrując się w swoje oblicze w wodzie.
- Jak nic, matrioszki! – Kolejny raz krzyknęła wnuczka Marii, poniekąd zachwycona swoim odkryciem i porównaniem.
- Tylko czekać aż dołączy do nas Laura! To dopiero będzie fajny obrazek. Ciekawa jestem, czy uda nam się uwiecznić go na zdjęciu… - zamyśliła się Natalia, zastanawiając się, czy da się sfotografować obraz z wody.
Na rozmyślania nie miała jednak zbyt wiele czasu, bo niemal w tym samym momencie rozległ się donośny krzyk jakiegoś mężczyzny. A potem wszystkie trzy usłyszały najpierw głośny plusk wody, a następnie dostrzegły, jak inny, młody mężczyzna wraz z rowerem tonie w wodach jeziora. Wszystko to działo się zaledwie kilkanaście kroków od nich. Tymczasem mężczyzna, który krzyczał już wcześniej, darł się wniebogłosy, wzywając pomocy.
- Ratunku! Mój syn nie umie pływać! Pomocy!
Natalia nie zastanawiając się więc, w te pędy rzuciła się na pomoc. Dzięki niej udało się wydobyć z wody niesfornego młokosa. Nikt bowiem z osób tam przebywających w tym czasie jakoś nie kwapił się z pomocą. Do wody, zimnej jeszcze o tej porze roku, wskoczyła tylko ona.  Przy brzegu pomagał wydobyć go jego ojciec, który jak się potem okazało też nie umiał pływać.
Córka Marii przypłaciła to mocnym przeziębieniem, ale była z siebie dumna. Nie co dzień bowiem dokonuje się takich wyczynów. Na dodatek rozpisywały się o tym miejscowe media. Wszystko to jednak było niczym, w porównaniu z tym, czym odwdzięczył jej się los. Z czasem ojciec młodzieńca, zaczął się nią interesować na poważnie. Podobała mu się.
Piękna i dzielna. Tak o niej mawiał Robert. Często był gościem w ich domu. Podobnie jak jego syn, Norbert. Tyle że jemu akurat wpadła w oko młodsza od niego o dwa lata Agnieszka. Nie przejmował się tym, że jest w ciąży. Bardzo ją polubił. Pomagał, pocieszał dobrym słowem.
A Maria? Patrzyła na to wprost zachwycona. Bo nieoczekiwanie zły los się od nich odwrócił. Już nie były same. Pojawił się ktoś, a właściwie dwaj „ktosie”, jak często żartowała, którzy skłonni byli dzielić z nimi radości i kłopoty. Czasem, gdy w swoim towarzystwie spędzali czas, z rozbawieniem mówiła:
- Przecież jesteśmy fajne matrioszki! Jak można by nas nie lubić?