czwartek, 19 marca 2020

REALITY SHOW CZYLI U CIOCI NA IMIENINACH - powieść


Moi Drodzy!

Zdradliwy wirus pokrzyżował nam plany. Przebywamy w domach na kwarantannie.
Mamy przez to więcej wolnego czasu. Postanowiłam więc udostępnić Wam do poczytania jedną z moich powieści. Napisana kilka lat temu, jak dotąd nie straciła nic na aktualności.
Na początek żartobliwy wierszyk.

REALITY SHOW, CZYLI U CIOCI NA IMIENINACH 

U cioci na imieninach,
u wujka na urodzinach,
przy stołach suto zastawionych,
kilkoro gości podchmielonych
swoisty talk show swój prowadzi,
nikomu wszakże to nie wadzi.

O swych uczuciach mówi Krysia
i niekoniecznie do męża Rysia.
Darek z Mariolką stale gdzieś znika,
babcia hołubi księdza Rydzyka,
dziadek pomstuje Radiu Maryja,
oj, dziadku, dziadku! Oj, będzie chryja!

Kuzyn na wczasy chce jechać w siodle,
Zosia wolałaby gdzieś na wielbłądzie.
Stryj przeholował, czuje się podle
i teraz kręci się jak na rondzie.
Witek biadoli: Oj, Co to będzie,
jeśli mu kiepsko pójdzie na giełdzie…

Ciocia apteczkę swoją wychwala,
która od chorób wszelkich wyzwala.
Wujek bezradnie rozkłada ręce,
kasy chciałby mieć coraz to więcej,
mały burdelik, dużą bimbrownię,
z chęcią przerobi na to kotłownię.

Marian ma głowę do polityki
i nie uznaje żadnej krytyki.
Krzysiek jest znawcą od monopoli,
i niech nikogo głowa nie boli,
że jest zbyt szczery, nieraz do bólu,
i tytułować każe się „Królu”.

Niech się nie mądrzą ci z telewizji,
że reality mają na wizji,
wszak nie odkryli nic tym nowego.
Wystarczy wpaść tu, choć na jednego.
Może do cioci na imieniny,
może do wujka na urodziny…

Po co oglądać show w telewizorze,
kiedy rodzinka robi to nie gorzej?
I nikt im za to krocie nie płaci,
a im i tak się zawsze opłaci.
Zaprezentują swe wdzięki, wady,
wszak głowy mają nie od parady.


U cioci na imieninach

Dom był taki sobie. Bez wyrazu i konkretnego koloru, szary i nijaki. Niczym szczególnym się nie wyróżniał. Ani duży, ani mały, zwykły przeciętniak. Nie nawiązywał do żadnego ze znanych stylów architektonicznych. Najoględniej mówiąc, jego architektura przedstawiała wiele do życzenia. Prosty klocek z otworami na oka i drzwi wejściowe. Ponadto posiadał płaski dach, który z pozycji stojącego na ulicy człowieka był niewidoczny. I gdyby nie dwa kominy z niego wystające, na których zatknięto antenę satelitarną i tę tradycyjną, można by wątpić w jego istnienie. Budynek prawdopodobnie zbudowany został na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Gdyby był w wersji mini, być może świetnie prezentowałby się jako domek dla psa albo kota. Ale dość tych złośliwości.
Położony wzdłuż wiejskiej, wąskiej drogi, odgrodzony był od niej niewysokim płotem z metalowej siatki. Przed oczami ciekawskich przechodniów zasłaniało go kilka drzew owocowych, tudzież kilkanaście iglaków posadzonych byle jak i byle gdzie. Podobnie przedstawiała się sytuacja z kwiatami, będącymi oczkiem w głowie cioci. Właściciele domu nie przywiązywali większej uwagi zarówno do architektury domu jak i do małej architektury, uznając ją za pewnego rodzaju modową fanaberię architektów i ogrodników, której bynajmniej nie zamierzali się poddawać. Sadząc rośliny wokół domu kierowali się wyłącznie własnym poczuciem estetyki, która co prawda przedstawiała wiele do życzenia, ale za to przynosiła im niebywałą satysfakcję.
Ciocia Marysia zwykle mawiała, że każdy człowiek ma inne odczucie piękna i na dobrą sprawę nie można zawyrokować, co tak naprawdę jest ładne, a co brzydkie. Trudno było się z nią nie zgodzić. Podsumowując: ładne jest to, co się komu podoba. Co prawda od wieków całe pokolenia ludzkości się o to spierały, w następstwie czego powstały w sztuce mody, style, trendy i tak dalej, i wielu ludzi zadawało sobie trudu, by to jakoś określić, uporządkować, podporządkować, ale patrząc na to z perspektywy czasu, i tak wszystko sprowadzało się do jednego. Do stwierdzenia, że coś się podoba albo nie.
Ciocia Marysia i jej mąż Konrad byli ludźmi prostymi, ale za to posiadali w sobie pokłady empatii, czym zyskiwali poklask w oczach rodziny i znajomych.
Wracając do obejścia domu wujostwa, odnosiło się wrażenie, że posadzone w ogrodzie rośliny odzwierciedlały jakby ich spontaniczne charaktery. Zaskakiwały swoim pięknem, ale posadzone chaotycznie trudne były do ogarnięcia wzrokiem. Spoglądając na to wszystko z dalszej perspektywy, nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że ma się przed oczami jeden wielki chaos. Zwłaszcza, kiedy chodziło o kwiaty. Wszędzie było ich pełno. Od najmniejszych, drobnych stokrotek i maciejki, po wielkie rododendrony i azalie, okazałe kanny i kwitnące pnącza okalające niemal w całości dwie ściany domu, nie wspominając o roślinach bezładnie obrastających płot. Wszystko kwitło, pachniało, panoszyło się nawet na ścieżkach i dróżkach do domu.
Panowała tu jedna zasada. Każdy mógł je podziwiać i wąchać, ale absolutnie nikt nie miał prawa zerwać choćby najmniejszej z roślinek.
Tylko rude kocisko, ulubieniec wujka, nigdy nic nie robił sobie z zakazów i nakazów ciotki. Co jakiś czas tratował któreś z roślin, najczęściej podczas uganiania się za cętkowaną kotką z sąsiedztwa, która zjawiała się w ogrodzie wujostwa nadzwyczaj często, prowokując tym samym niesfornego kota do szaleńczego pościgu.
Ten pospolity i mało atrakcyjny dom, położony w równie mało atrakcyjnym miejscu, z ogrodem przypominającym dżunglę, kilka razy w roku sprawiał wrażenie wielkiego ula, wewnątrz którego kłębiła się całkiem spora grupka, niekoniecznie pracowitych pszczółek. Czasami, a dokładnie cztery razy w roku, do owej niepokornej grupki dołączało jeszcze kilkanaście innych „pszczółek”, których los rzucił w sąsiednie okolice, a które ochoczo zjeżdżały na takie okazje jak ta. Tyle że nie przyciągał ich tu dom wujostwa ani oni sami, ani też kwiaty ciotki, czy wielkie i leniwe kocisko wujka, ale zgoła zupełnie coś innego.
Imieniny albo urodziny cioci lub wujka, to było to coś, czego w żadnym wypadku nie można było sobie odmówić, a tym bardziej przegapić. Takiej gratki nie zaprzepaściłby żaden z krewnych, nawet tych najdalszych. Była to wszakże doskonała okazja do odnowienia nieco rozluźnionych rodzinnych więzi, osłabionych przez wymogi dnia codziennego. Zwykle w takich sytuacjach ciocia mawiała, że to nic innego, jak tylko wszystkie odcienie szarości naszego współczesnego życia, którym przy takich okazjach jak ta, należy przywrócić trochę kolorku.
Z nazbyt filozoficzną naturą cioci nie należało zbytnio polemizować, bo i tak na wszystko miała swoje własne wytłumaczenie i to często bardzo odmienne od ogólnie przyjętego.
Tak więc, w tych szczególnych dniach zjeżdżało pod dom cioci i wujka kilka samochodów różnych marek, które na ten czas skutecznie tarasowały wjazd do domu i pobocza pobliskiej ulicy. Na szczęście była to wiejska droga, niezbyt często uczęszczana przez przechodniów, a co dopiero przez samochody. Był to niewątpliwy plus całej sytuacji, bo w przeciwnym razie policja, w takich dniach jak te, zgarniałaby wcale niemałą kasę za złe parkowanie. Oczywiście, gdyby tylko  było to możliwe, bowiem goście cioci i wujka do rozrzutnych raczej nie należeli. Nie mieli w zwyczaju płacić za coś, czego nie skonsumowali. I gdyby nawet jakiś przygodny stróż prawa zechciałby wyegzekwować od któregoś z nich mandat, i tak nie miałby najmniejszych szans. Zaraz znalazłoby się kilku chętnych do pogonienia go, gdzie pieprz rośnie.
Nawiązując do konsumpcji, niewybaczalnym byłoby nie wspomnieć, że w rodzinie cioci i jej męża słowo to miało nadzwyczajne znaczenie. To było słowo klucz, które zasługiwało na największą uwagę. Od niego bowiem wszystko się zaczynało. Żeby uwiarygodnić znaczenie wartości tego słowa, ciocia i wujek znosili na tę okazję do jadalni cztery stoły, wszystkie, jakie mieli na stanie. W błędzie jednak byłby ten, kto myślałby, że na czterech stołach się skończyło. W aferę ze stołami wciągnięci byli również sąsiedzi cioci, którzy na ten czas użyczali im także swoich. Na szczęście obrusów cioci wystarczało.
Na kilka dni przed uroczystością wujek zawoził swoją małżonkę w okolicę hipermarketów, gdzie przepadała zwykle na kilka godzin, by po jakimś czasie odnaleźć się pod ciężarem swoich zakupów.
- My naprawdę to wszystko zjemy? – Dziwił się wujek, który potem pomagał małżonce upchnąć to wszystko w bagażniku i na tylnych siedzeniach samochodu.
- Czego się głupio pytasz? Przecież i tak ty zjadasz najwięcej! – Oburzała się wtedy ciocia, której wilczy apetyt wujka nieraz spędzał sen z oczu. I to w dosłownym tego słowa znaczeniu. Wujek bowiem miał zwyczaj w nocy zakradać się do lodówki i urządzać sobie nocną wyżerkę. A ponieważ w jego charakterze nie leżało przejmowanie się zbytnio ciszą nocną, zwykle hałasował przy tym do granic możliwości, budząc w ten sposób ze snu swoją małżonkę. Tak więc jego niepohamowany apetyt był tematem numer jeden w relacjach małżeńskich cioci i wujka. Teraz też, jakże by mogło być inaczej, ciocia natychmiast sobie o tym przypomniała. Wujek nie lubił być dłużny. Natychmiast doskonale odnalazł się w temacie, wypominając cioci z kolei jej rzekomą rozrzutność.
- Chyba żartujesz! Mnie wystarczyłby dobry bigos i trochę kiełbasy! – odszczekiwał się. – A ta papryka, to po co? Albo te brokuły? Kto będzie jadał takie paskudztwo? I jeszcze jakieś różowe krewetki, łosoś norweski! Fe! W dodatku słono kosztują. Czy ty myślisz, że ja obrabowałem bank?! – Wzburzenie wujka przybierało na sile na myśl, ile to wszystko kosztowało.
- Uspokój się! – napominała go ciocia. – Dla siebie to wszystko robię? Przecież na przyjęciu w większości będzie twoja rodzina. Z mojej strony będzie tylko brat Krzysiek.
- Jasne! Za to wyżłopie wszystkie trunki – denerwował się wujek, co było nie do końca zrozumiałe, bo od kiedy odkrył, że razem im po drodze, jako że wuj też nie gardził alkoholem, zwykle podczas przyjęcia siadał właśnie koło Krzyśka.
- Pół na pół z tobą – natychmiast przypominała sobie o przywarach męża ciocia.
Oprócz filozoficznej natury, ciocia miała jeszcze jedną cechę, która wyróżniała ją wśród innych. Była wyjątkowo pamiętliwa. W dodatku przypominała sobie o najdrobniejszych wpadkach i przewinieniach innych członków rodziny w chwilach najmniej do tego stosownych, albo wtedy, kiedy inni chcieliby już dawno o tym zapomnieć. Tak jak i teraz.
- Ciekawa jestem, czy Kryśka odkupi mi wreszcie ten wazon, który stłukła na twoich urodzinach? – przypomniała sobie nagle w trakcie ładowania zakupów do samochodu. - Nie daruję jej tego! W końcu, co ona sobie myśli?! Stłukła, to niech odkupi – napomknęła wujowi, podając mu kolejne tekturowe pudło, tym razem z margaryną.
- Marysiu, daj spokój! Przecież to była kompletna tandeta. Kupiłaś go kiedyś na bazarze od Chińczyków za grosze… - odparł wujek niezadowolony z tego, że wciąż wraca myślami do, jego zdaniem, tak nieistotnych epizodów z ich życia.
- Grosze, nie grosze! Nie będę wydawała następnych groszy przez jakąś nieostrożną Kryśkę! – ripostowała.
Wujek nie lubił sprzeczać się ze swoją małżonką. Zresztą, nawet, gdyby próbował rozwinąć ten nieszczęsny temat, nic by to nie dało, bo uparta ciocia i tak postawiłaby na swoim. Wiele razy miał okazję się o tym przekonać, toteż zwykle ucinał rozmowę, bo jak mawiał, szkoda mu życia na durnoty. Nadmiar zakupów, a co za tym idzie wydanych pieniędzy, przyprawiał go zwykle o frustrację. Tak jak i tego dnia, toteż w takich chwilach trudno było mu zachować spokój i opanowanie. Uporawszy się z bagażami, zatrzasnął drzwiczki samochodu z nieukrywaną złością, po czym wsiadł do samochodu i ruszył w stronę domu, nie przestając marudzić podczas jazdy.
Tymczasem ciocia, nie zwracając na niego większej uwagi, zaaferowana, myślami była już gdzie indziej. Dokładniej mówiąc, w swojej kuchni. Każda kolejna godzina przybliżała ją bowiem do głównego wydarzenia, czyli do przyjęcia.
Tradycyjnie już, kilka dni przed nim ciocia zwykle nie rozstawała się z kuchnią, zlewem, garnkami i swoim elektrycznym piecem. O ile zlew i garnki nie darzyła zbytnio sympatią, to swój nowy piec elektryczny traktowała z wielkim namaszczeniem. To za jego sprawą wychodziły spod jej ręki najwspanialsze ciasta i soczyste pieczenie, z których była niezwykle dumna. Z tego powodu nie pozwalała się do niego nikomu zbliżyć, w obawie, że ktoś nieopatrznie naciśnie nie ten guzik, co trzeba, i elektroniczne cacko zniweczy jej trud. Obawy cioci okazywały się zwykle nieuzasadnione, bowiem za wyjątkiem wujka, nie było nikogo chętnego, kto zechciałby dobrowolnie, albo nawet pod przymusem wejść do jej królestwa i w czymkolwiek pomóc.
Co zaś się tyczy samego wujka, to oczywiście nie zjawiał się on w nim bynajmniej z chęcią pomocy, ale w zgoła zupełnie innym celu. Każdy moment nieuwagi ciotki był dobry do tego, żeby podkraść, chociażby maleńki kawałek ciasta albo pachnącego mięsiwa, dopiero co wyjętego z piekarnika. Przyłapany często na podkradaniu, zwykle obrywał ścierką po rękach.
- Kiedyś cię zamorduję, zobaczysz! – denerwowała się ciotka. – Tylko zobacz, ile tu w koło noży! Kiedyś nie wytrzymam i którymś cię ugodzę! – Groziła złośliwemu mężowi, który nie mógł sobie odmówić, żeby czegoś nie skubnąć, a potem się tym delektować, doprowadzając tym swoją żonę niemal do furii.
- Ależ kochanie, ja tylko małe kawalątko… - tłumaczył się jak przed egzekucją, przyłapany na podkradaniu smakowitości.
- Żebyś chociaż ukroił sobie kawałek ciasta z samego krańca, ale nie! Ty musiałeś zjeść posypkę z połowy sernika! – złościła się ciotka, zresztą całkiem słusznie. - Albo ten królik! Odkroiłeś mu kawałek nogi! Jak ja to teraz podam? – wściekała się.
- Kochanie, zrobię mu protezę z marchewki. Będzie tak dla jaj…
- Wynoś mi się z tej kuchni, bo nie ręczę za siebie! – grzmiała ciotka.
Wujek zwykle się wynosił, ale tylko na chwilę, by niebawem powrócić jak bumerang.
- Znowu tu jesteś! – Przyuważywszy go kolejny raz, na jego widok ciocia niemal wychodziła z siebie, czerwieniejąc ze złości.
- Nigdy nie słyszałaś, że przestępca wraca na miejsce zbrodni? – drażnił się z nią.
- Wiem jedno. Jeśli ja cię zamorduję, na pewno tu nie wrócę! – pokrzykiwała.
- Kochanie, pomyśl tylko – chciałabyś skończyć w więzieniu? - wysuwał kolejne kontrargumenty.
- Tak! Miałabym tam święty spokój i nie musiałabym ciebie oglądać!
Kuchenne perypetie ciotki i wujka niemal zawsze wyglądały tak samo. Ale nic w tej kwestii nie mogło się zmienić, bo oboje nie byli już młodzi, a jak wiadomo, na stare lata ludzie się nie zmieniają.
Nic też nie zmieniało się od lat w ogólnie przyjętym schemacie urządzania imprezy przez wujka i ciocię. Zjeżdżali na nią wszyscy zaproszeni goście, bo zwyczajnie było warto. Suto zastawione stoły uginały się pod ciężarem wyrafinowanych dań i alkoholi. Tu można było najeść się i napić do woli, i to w dodatku za darmo, a to, nie da się ukryć, działało nie tylko na wyobraźnię i podniebienie, ale także na kieszeń. Wydanych na ten cel pieniędzy z kieszeni wujka i cioci, niestety, nie rekompensowały żadne prezenty. Kiedyś przed laty nieopatrznie zdecydowali wspólnie z rodziną, że wystarczą same kwiaty. Tym sposobem rodzina, zamiast z prezentami, przyjeżdżała wyłącznie z kwiatami. W efekcie tego salon cioci Marysi w tych szczególnych dniach w roku przeistaczał się w kwiaciarnię, albo jak kto woli, w wystawę kwiatów. Trudno było doliczyć się ilości bukietów podarowanych solenizantce, bądź też solenizantowi, o różnorodności nie wspominając. Dodać należy, że jak przystało na obecne czasy, cechujące się konkurencją i reklamą niemal na wszystkich polach naszej codziennej rzeczywistości, i tu obowiązywały podobne zasady. Ofiarodawcy prześcigali się w tym, kto podaruje najbardziej interesujący bukiet, zarówno pod względem estetycznym jak i cenowym. Mało brakowało, aby za którymś razem nie doszło do swoistego przyznania ocen, a co za tym idzie, zajętych miejsc w tej konkurencji, ale na szczęście inicjatorkę owego konkursu, Krystynę, udało się w porę powstrzymać. Tym samym rodzina cioci i wujka cudem uniknęła rodzinnego konfliktu, który w przyszłości mógłby przeobrazić się w wielką wojnę, niosąc za sobą rozliczne ofiary. Z grubsza można było sobie wyobrazić jej przebieg i ewentualne konsekwencje. Ci, którzy nie zmieściliby się na podium, poczuliby się niedocenieni i z pewnością dozgonnie obrażeni. Tak więc wiszącą w powietrzu aferę, na szczęście udało się zdusić w  zarodku, nie dopuszczając do rozlewu krwi. Bywało, że czasami jednak nie dało się uniknąć ofiar. Powodem tego był choćby nadmiar zapachów kwiatów unoszący się w powietrzu. Niekiedy miewał siłę obezwładniającą, zwłaszcza dla alergików i osób starszych, których doprowadzał do duszności. Tak jak i tego dnia.
Z ilości nagromadzonych na tej małej powierzchni kwiatów najbardziej cieszyła się babcia. Przy tej okazji, jak co roku, napastowała swoją córkę, Marysię, by ta dobrowolnie oddała jej kilka bukietów.
- Te różowe lilie pasują pod obraz świętego Józefa – narzucała się ciotce ze swoimi prośbami. – A te czerwone gerbery zaniosłabym na cmentarz na grób mojej sąsiadki Matyldy.
- Dobra, mamo, dobra – zgadzała się ciotka Marysia, wiedząc z góry, że jest na przegranej pozycji, bo jej matka i tak jej nie odpuści.
- Radziłbym od razu wszystkie spakować i przesłać dla ojca dyrektora – droczył się zwykle przy tej okazji dziadek z babcią.
- Oj, tato! To przecież nic złego, że mama chce je zanieść do kościoła. I tak jest ich sporo - stawała w jej obronie ciocia Marysia.
- Ale to są twoje kwiaty i tak ma zostać – denerwował się dziadek, posyłając babci złowrogie spojrzenia. – Ona, gdyby mogła, to nie tylko wysłałaby wszystkie bukiety, ale jeszcze sprzedałaby dom i posłała ojcu Rydzykowi wszystkie pieniądze!
Dziadek wiedział, co mówi, gdyż było w tym sporo prawdy. W dodatku na samo wspomnienie o Ojcu Dyrektorze dostawał gęsiej skórki, pąsowiał jak piwonia i przypomniał rozwścieczonego indora, który gotów był natychmiast zaatakować każdego, kto tylko na ten temat ośmieli się mieć inne zdanie. Babcia jednak nic sobie z tego nie robiła.
- Daj spokój! Co ty opowiadasz? – oburzyła się wcielając się w przekrzykującą go indorkę.
Sytuacja jawiła się nieco tragikomicznie. Dwóch staruszków skaczących sobie do gardeł budziło zainteresowanie coraz większej gromadki widzów, chętnych obejrzenia darmowego widowiska. Ten i ów przewracał oczami w geście bezradności, oczywiście wobec poruszanego tematu, który z gruntu wydawał się, choć zawsze aktualny i budzący spore emocje, to jednak beznadziejny. Ale nie dla dziadka. Dla niego był sygnałem do walki. Toteż od razu wytoczył ciężkie działa.
- A może nie posłałaś do Radia Maryja w zeszłym miesiącu prawie pół emerytury, no może nie? – krzyczał, wściekając się na babcię, poniekąd słusznie.
Siwa jak gołąbek, pomarszczona na twarzy i przygarbiona, nic jednak nie straciła, jeśli chodziło o siłę głosu. Natychmiast „odszczekała” się dziadkowi.
- Oj, tylko na mszę, sknerusie jeden!
- A na lekarstwa, to ci nie starczyło! – Grzmiał, przybierając w międzyczasie na twarzy coraz bardziej odcień krwistoczerwony, a potem stopniowo przechodzący w nieco mniej rozogniony, za to wyraźnie ustępując miejsca szaremu.
Ciocia Marysia patrzyła na nich z przerażeniem, nieskora jednak do interwencji, bowiem miała już na tym polu kilkuletnie doświadczenie, które nauczyło ją, że nie warto brać w tym udziału. W przeciwnym razie zarówno złość dziadka jak i babci, najoględniej mówiąc, skupiłaby się na niej. Ale ciocia Marysia nie była jedynym dzieckiem swoich kłócących się rodziców. Mieli jeszcze przecież syna. A ten nader chętnie uczestniczył we wszelkiego rodzaju dyskusjach. Nieważne, jakiego były charakteru i kto je akurat prowadził. Teraz też uznał za stosowne rozwinąć temat.
- Ojciec Dyrektor ją wyleczy. Na odległość oczywiście – włączył się w rozmowę Krzysiek, brat ciotki, który zdążył już opróżnić kilka kieliszków przedniego trunku, własnoręcznie wytworzonego przez wujka.
Krzysiek nieoczekiwanie odnalazł się w temacie i gotów był zawrzeć z dziadkiem koalicję przeciwko wielkiemu guru, za jakiego uważał Ojca Dyrektora, a który jego zdaniem żerował na naiwności starszych ludzi, zwłaszcza pań. Do koalicji szybko przystąpił też jeszcze jeden przedstawiciel płci męskiej.
- Leczenie sugestią jest ponoć najbezpieczniejsze dla organizmu – dodał nieopierzony syn wujka Konrada, Darek, żartując sobie z całej tej sytuacji, łypiąc jednym okiem na Krzyśka, a drugim w stronę Mariolki.
– Ale biorąc pod uwagę przypadek babci, jak na mój gust, dość kosztowne… - dodał po chwili.
- Ty się nie wtrącaj – upomniała go matka. – Przynieś lepiej z kuchni kompot, bo zabrakło.
- Z przyjemnością. A jest mama pewna, że już? – spytał głupkowato.
- Jak to, już? Nie rozumiem – dziwiła się ciocia Marysia.
- No… bo, jak się wszyscy od razu naćpią, to nie zjedzą mamy wiktuałów i cała robota pójdzie na marne – usłyszała w odpowiedzi.
- Nie żartuj sobie! Tobie tylko głupoty z głowie! – ofuknęła go matka.
- Oj, mamo, nie denerwuj się tak. Chciałem tylko zażartować. A kompot mogę przynieść, dlaczego by nie?
Darek był studentem piątego roku medycyny i wiedział, co mówi, bo w temacie ćpania miał niejedno do powiedzenia. Albo to raz widział swoich naćpanych kumpli? Sam jednak nie przejawiał skłonności do brania narkotyków ani wszelkiego rodzaju dopalaczy. Nie potrzebował tego całego „poweru”, by dodać sobie energii w czymkolwiek, ani podnosić swoją niską samoocenę, jako że nie miał z tym problemu. Wręcz przeciwnie, o sobie miał nadmiernie wysokie mniemanie, co z kolei pozwoliło mu myśleć, że absolutnie nikt nie jest mu w stanie podskoczyć, ani czegokolwiek odmówić, zwłaszcza, jeśli rzecz dotyczyła płci pięknej. W swoim środowisku uchodził za rasowego ogiera, choć tak naprawdę nie do końca była to prawda. Tu i ówdzie szemrano też o jego ciągotach również do osobników tej samej płci. Co prawda sam Darek usilnie dementował pogłoski, ale raz przyklejona do niego etykietka stawiała jego orientację seksualną pod znakiem zapytania. Ale i bez tego wszyscy mieli o czym opowiadać. Darek bowiem nie byłby sobą, gdyby stale nie dostarczał innym tematu do plotek.
Tymczasem na stołach przykrytych śnieżnobiałymi obrusami pojawiały się coraz to nowe półmiski z potrawami.
- Spróbujcie mojego królika w sosie musztardowym – doradzała ciocia Krysi, swojej szwagierce i jej mężowi Rysiowi.
- Bardzo dziękuję. Na pewno jest wyśmienity, ale nie mogę sobie na niego pozwolić. Dla mnie to zbyt wiele kalorii. I jeszcze w dodatku ten sos. Ty wiesz, Marysiu, ile taki sos ma kalorii? To prawdziwa bomba kaloryczna! Nie po to odchudzam się cały czas, żeby teraz znów się dorobić tłuszczyku po bokach – stanowczo odżegnywała się od pachnącej pokusy.
- Daj spokój! Gdzie ty widzisz ten tłuszczyk? – nie mogła nadziwić się ciocia.
I słusznie, bo Krystyna wyglądała, jak nie przymierzając tyczka do fasoli, a jej dekolt powoli zaczynał przypominać przedwojenną tarkę do prania. Krystyna była tak chuda, że jak mówił wuj Konrad, nie rzucała cienia.
- Słuszna uwaga, moja droga – poparła ją Zosia, żona kuzyna wujka. – Nie gniewaj się, ale twój Rysio to chyba z tobą nie sypia, co? – spytała dwuznacznie.
- Dlaczego tak myślisz? – zdziwiła się Krystyna, krzywiąc usta, nieco zniesmaczona bezpretensjonalnością Zosi.
- Szczerze mu współczuję. Przytulić się do ciebie w łóżku, to z pewnością nic przyjemnego. Dałabym głowę, że na twoich kościach pewnie można dorobić się odcisków…– odpowiedziała, nie przebierając w słowach.
Zosia miała co najmniej dwa powody, żeby dopiec jej do żywego. Pierwszy to ten, że sama była dokładnym jej przeciwieństwem, przynajmniej w kwestii tuszy. A drugi, z powodu nadmiernej zazdrości o swojego męża. Ubzdurała sobie kiedyś dawno temu, że Krysia chciała jej go poderwać. Z tego też powodu nie spuszczała męża z oka, i to nie tylko na przyjęciach. Zaś rzekomym, niecnym występkiem Krystyny przejęła się do tego stopnia, że odtąd miała na nią szczególne baczenie i nic nie uszło jej uwadze. Nadmierne zainteresowanie Krystyną w ostateczności doprowadziło Zosię do kolejnych odkryć w kwestii jej zachowania względem innych panów, bowiem Krysia stale czuła się niedopieszczona i pocieszenia szukała w innych przedstawicielach męskiego gatunku. Zosia nieraz miała ochotę publicznie ją zdemaskować, pokazać rodzinie i światu, jaka to z niej wiarołomna małżonka. Jednakże za każdym razem, ilekroć była już bliska objawienia prawdy, przypominała sobie przypowieść zasłyszaną w kościele. A dokładnie jedno bardzo ważne zdanie, które brzmiało: „…Ktokolwiek z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem…”. Ten wewnętrzny głos nie opuszczał jej ani na chwilę i skutecznie przed tym powstrzymywał, przypominając tym samym o jej nie zawsze czystych intencjach i rozlicznych grzechach i grzeszkach. Teraz też nie odważyła się o tym wspomnieć, ale nie byłaby sobą, gdyby tak po prostu dała spokój biednej Krystynie. Są przecież inne sposoby, by pofolgować swojej złośliwości.

 

O swych uczuciach mówi Krysia

- Jak możesz? – oburzyła się Krystyna. – Ty mi lepiej do łóżka nie zaglądaj!
- Ależ moja droga! Nie mam takiego zamiaru. Nawet, gdybym chciała, to podobno nie warto, bo nic ciekawego od dawna się w nim nie dzieje – dopiekła jej, uruchamiając w ten sposób świadomie lub nieświadomie pewien ciąg wydarzeń, który sprowokował nieszczęsną Krysię do zwierzeń.- To są jakieś insynuacje. Nie wiem, skąd masz takie wiadomości, ale zapewniam cię, że u nas wszystko jest w najlepszym porządku. A to, że mój Rysio nigdy nie miał południowego temperamentu, to całkiem inna sprawa. Po prostu w tych sprawach jest nieco oziębły.

Rysio nie tyle był oziębły, co raczej lodowaty. W dodatku wyniosły i zarozumiały. Co prawda to ostatnie nijak miało się do łóżkowych spraw Krystyny, ale i tak wszyscy im współczuli. Grupa współczujących im podzieliła się na dwa obozy: tych, którzy współczuli jej i tych, którym żal było Rysia.
A było czemu żałować Rysia. Prócz tego, że jego żona była przeraźliwie chuda i wyglądała jak kościotrup po liftingu, miała jeszcze dwie niepokojące cechy charakteru. Wielkie o sobie mniemanie i nieodpartą ochotę na cudzych mężów. Zwłaszcza ta druga niepokoiła Rysia, mężczyznę z natury przypominającą chłodnego Anglika razem z jego anglosaskim poczuciem humoru. Teraz też przysłuchiwał się rozmowie żony z Zosią, czekając na stosowną okazję, by móc się wtrącić do rozmowy w sposób niepozostawiający cienia wątpliwości, że nie ucierpią na tym jego nienaganne maniery.
- Moja droga, jeśli mógłbym coś dodać, to w kwestii mojej oziębłości mam swoje niepodważalne zdanie. Po prostu taki już jestem i wcale nie ubolewam z tego powodu. Jednych pociąga piwo, innych kobiety, a jeszcze inni potrafią rozróżnić, co tak naprawdę jest w życiu ważne i właśnie to staje się sensem ich życia – wypalił ni z gruszki, ni z pietruszki.
Trudno było się z nim nie zgodzić, tyle tylko, że absolutnie nikt nie potrafił zgadnąć, co w rzeczywistości jest dla Rysia ważne. Ale tego pewnie i on sam nie wiedział. Tymczasem Rysio uznał za stosowne nieco upomnieć swoją krewną.
- I bardzo cię proszę, droga kuzynko, nie rozwijaj na forum rodzinnym tej sprawy – dodawał chłodno, próbując uciąć rozmowę na temat jego i jego żony.
- Ojej, ja tylko tak powiedziałam…
- No właśnie. Tylko tak powiedziałaś. A czy ty zastanowiłaś się chociaż przez chwilę, w jakim stawiasz mnie świetle? Twoje insynuacje mogą sprawić, że inni niezbyt dobrze będą się o mnie wyrażali. Dla niektórych mogę być obiektem niegodnym uwagi. Rozumie się, jako mężczyzna…
- Nie wiem, kim możesz stać się dla niektórych i w zasadzie jest mi to całkiem obojętne - przerwała mu Zosia. - Ale z pewnością nie jest to obojętne twojej żonie, drogi kuzynie – mówiła wolno, niemal cedząc słowo po słowie, usiłując naśladować styl mówienia Ryszarda.
- Krystyna nigdy się nie skarży – wypsnęło mu się nagle.
- Pewnie, bo i po co? Czy to by coś zmieniło? – pytała naiwnym głosem, kiedy ten próbował się bronić.
- Czy ty chcesz mnie obrazić, droga kuzynko? Albo dajmy na to, moją żonę? – dopytywał się.
- Nikogo nie chcę obrażać. Tylko zażartowałam sobie. Oj, zaczęło się od niewinnych docinków, a wy wszystko sprowadzacie na inne tory – broniła się Zosia, tradycyjnie usiłująca zrzucić winę na wszystkich, tylko nie na siebie. – Takie zwykłe bajdurzenie, jak to na imprezach – siliła się na uśmiech i próbowała wyjść cało z opresji.
- My się nigdy nie obrażamy bez powodu. Chyba, że komuś usilnie na tym zależy. – Krystyna stanęła w obronie męża, a raczej w swoim, bo przecież jeszcze kilka minut temu sama narzekała na jego oziębłość.
- Ludzie mają różne charaktery, a tym bardziej różne popędy płciowe – wyrwało się znowu Rysiowi wielce pouczające stwierdzenie, jakby inni w ogóle słyszeli o tym pierwszy raz.
Zosia zrobiła tylko głupią minę, a potem spojrzała w stronę przysłuchującej im się cioci Marysi i jej matki. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, bo na wspomnienie popędu płciowego, przypomniało się nieszczęsnej Zosi pewne wydarzenie, które mimo upływu czasu, wciąż budziło w niej sprzeczne emocje. A dokładniej mówiąc, powodowało nagły atak śmiechu. Tak było i tym razem.
- A przypomnij sobie, drogi kuzynie – nie przestawała z niego żartować, chichocząc, jak na jego gust nazbyt głośno i wielce niestosownie – jak to twoja ukochana Krystyna rzuciła się w ramiona pewnego przystojnego doktora z przychodni urologicznej, u którego ty sam się leczyłeś.
- O wypraszam sobie! Czy ty nigdy nie odpuścisz? – zdenerwowała się Krysia.
Rysio chyba jednak nie miał najmniejszej ochoty przypominać sobie tamtego zdarzenia, bo udając obrażonego i nieco zagniewanego, wstał od stołu i podążył w ślad za wielkim kocurem, należącym do cioci i wujka. Widocznie też poczuł nagłą chęć przewietrzenia się, bo o nic więcej go nie podejrzewano. Oboje z kocurem niemal w jednej chwili, zgodnie krok w krok ruszyli w stronę wielkiego tarasu, gdzie na plastikowej ławce wylegiwała się kotka Rozalia, a wokół niej kilkoro przedstawicieli płci brzydkiej zaciągało się dymem z papierosa. Stojąc rozprawiali o czymś zażarcie.
Tymczasem Krysia usiłowała przywołać do porządku swoje skołatane nerwy kolejną lampką wina.
- Może już wystarczy, moja droga – upomniała ją babcia nie przywykła do takiego zachowania dam.
Wychowana przed wojną w klasztorze u sióstr, otrzymała staranne wychowanie i wyniosła stamtąd nienaganne maniery. Zdarzało jej się zapominać, który aktualnie mamy rok, ale nigdy nie zapomniała, czego ją tam nauczono. W każdym razie nazbyt często pamiętała o tym, co przystoi kobiecie, a co nie.
- To wszystko przez nią. Czy ona musi taka być? – Żaliła się na Zosię, która bynajmniej nic sobie nie robiła z nieukrywanej do niej niechęci.
- Ja tam prowadzę się jak należy, to i nie ma się potem do czego doczepić – chełpiła się.
- Dajcie już spokój. Może bezpieczniej byłoby zmienić temat – zasugerowała ciocia. – Za chwilę wszyscy zaczniemy skakać sobie do gardeł, a tego na swoich imieninach bym nie chciała. Zresztą w ogóle bym nie chciała – poprawiła się.
Jednak babcia uznała, że temat nie jest jeszcze skończony.
- A ty, moja droga, nie masz prawa się oburzać, bo wszyscy dobrze pamiętamy, jak to było z tym doktorkiem – nie ukrywała, że nie podoba jej się niedwuznaczna postawa Krystyny wobec innych mężczyzn. – Za pewne rzeczy przychodzi nam potem wstydzić się całymi latami – dodała.
Biedna Krysia zaczynała coraz bardziej tracić grunt pod nogami. Swoimi górnymi, anorektycznymi kończynami wymachiwała bezładnie, to znów przestąpywała z nogi na nogę, szukając dobrego podparcia. Zupełnie jakby bała się, że jej cienkie kości na dłuższą metę nie będą w stanie podtrzymać nadwątlonej sylwetki. Mimo wszystko usilnie próbowała się bronić. W ostatniej chwili nabrała powietrza w płuca, które pozwoliło nieco zwiększyć ich objętość, a tym samym i sylwetkę i zagrzmiała niczym wieczorna burza.
- A czy to moja wina, że mój mąż jest taki beznadziejny!
Widocznie uznała, że czas najwyższy oczyścić się ze swoich grzechów, jak zwykle przypisując je innym.
- Same widzicie. Przecież to sopel lodu. I jak kobieta ma być przy nim szczęśliwa? – pytała pochlipując.
- O! I tu się z tobą zgadzam – powiedziała Zosia żartując. – W dodatku, nawet ci współczuję.
- Sama go sobie wybrałaś, moja droga – wyrzucała jej babcia.
Potem sypnęła jeszcze garścią nauk moralnych i obyczajowych, tak aż biednej Krystynie w pięty poszło. Wspomniany doktorek nie był jedynym mężczyzną, za którym uganiała się Krysia. Co jakiś czas, coraz to nowe wiadomości dobiegały do uszu rodzinki i nie tylko jej. Właściwie była stale na ustach innych. I na kolanach pozostałych, jak to zwykła dodawać złośliwa Zośka. Chociaż, gdyby na kolanach sprawa się kończyła, z pewnością dano by jej spokój.
Łzy Krysi coraz mocniej poczęły spływać po jej zbytnio wyeksponowanym dekolcie i obcisłej sukience w kolorze dojrzałej maliny.
- Przestań ryczeć – upominała ją Zosia. – Jest jak jest i już. Wszyscy mają jakieś swoje utrapienia. W dodatku zniszczysz sobie sukienkę. Tego materiału nie można prać w pralce, a po łzach pozostaną plamki. Szkoda by jej było. Musiałabyś oddać ją do pralni. Zastanów się tylko, warto ryczeć przez facetów?
- Jasne, że nie, ale ty zawsze musisz mnie sprowokować.
- Oj, już dobrze. Wybacz, mam trochę za długi jęzor. No, nie chciałam – nagle Zosią zaczęły targać wyrzuty sumienia. I chcąc się zrekompensować w jej oczach, usiłowała ją pocieszyć.
- Tak naprawdę, to ja ci współczuję. Taka ślamazara jak Rysio, to się rzadko zdarza. Popatrz tylko, tylu fajnych facetów chodzi po tej ziemi, a ty musiałaś trafić akurat na takiego!
- A, bo ja to mam zawsze pecha – nie przestawała chlipać.
- Ale na to jest rada. Poszukaj sobie znowu jakiegoś doktorka…
- Przestań!
- Oj, Krycha, no już się nie złość. Niekoniecznie musi być od medycyny…
- Bardzo cię proszę, przestań.
- Ja to bym się rzuciła na biznesmena – rozmarzyła się Zosia.
- Tylko, który by na ciebie poleciał? – odkuła się na niej Krysia.
- Właśnie…

Darek z Mariolką stale gdzieś znika

Jak przystało na przyszłego lekarza, Darek nie palił papierosów, toteż nie miał pretekstu, żeby z pozostałą grupką mężczyzn co jakiś czas wychodzić na taras. Według niego, sporo na tym tracił, bo zwykle nie był w temacie i gdy wracali do jadalni, stale musiał dopytywać się o aktualnie poruszany przez nich temat. Przekonany jednak, że opary tytoniowe są bardziej szkodliwe dla niepalących niż sam papieros, wyznając przy tym główną zasadę lekarzy „po prostu nie szkodzić”, ściśle się do niej stosował i z konieczności unikał zadymionych rozmów na tarasie. Przez to skazany był niejako na towarzystwo kobiet, a zwłaszcza jednej, gotowej wykorzystać każdą okazję, byle tylko uwieść młodego, przyszłego adepta sztuki medycznej.
Mariolka, żona Witka i zarazem brata wujka nie odstępowała go na krok. Krótko mówiąc, miała podobny problem, co Krysia. Też stale czuła się zaniedbana i niedopieszczona. Tyle tylko, że z innego powodu. Męża Witka do cna pochłonęła giełda finansowa, na której lokował wszystkie swoje dochody, licząc, że uda mu się w ten sposób pomnożyć skromne oszczędności swojego życia i dorównać Billowi Gatesowi czy choćby naszym rodzimym Kulczykom.
Mariolka stale ubolewała nad tym, że za mało poświęca jej uwagi, przeklinając w duchu wszystkie akcje i obligacje, które dla niej i tak były czarną magią. Po prostu nie odróżniała jednych od drugich. Stopień inteligencji Mariolki zasadniczo odbiegał od średniej normy, ale nie miało to dla niej żadnego znaczenia. W życiu Mariolki priorytet miały ciuchy, fryzjer, manicurzystka, krawcowa i solarium. Bez niego nie wyobrażała sobie normalnej egzystencji. Teraz też namawiała Darka do skorzystania z uroków słonecznej kąpieli, tyle że na łonie natury.
- Nie uważasz, że jest tu śmiertelnie nudno? W dodatku pogoda dzisiaj jak w słonecznej Hiszpanii, a my tyle tracimy przesiadując w gronie nobliwych dam? Może pokusiłbyś się na spacer na powietrzu?
- Chcesz iść na spacer? – Dziwił się Darek, choć w zasadzie dziwić się nie powinien, gdyż Mariolka od dłuższego czasu starała się udowodnić mu, że tylko on jest w tej rodzinie prawdziwym mężczyzną. W dodatku bardzo przystojnym i seksownym. Wszystkie akcje i obligacje, z Witkiem razem wzięte, bladły przy nim, jak księżyc nad ranem.
- Nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie przyjąłeś do wiadomości, że świeże powietrze potrafi uleczyć wiele chorób? To niepojęte! Przecież niebawem zostaniesz lekarzem z prawdziwego zdarzenia – mówiła, robiąc do niego maślane oczy.
Darek najwyraźniej jednak nie bywał na wszystkich wykładach i wyglądało na to, że z tego powodu miał poważne luki z wiedzy medycznej, przynajmniej w temacie świeżego powietrza. W każdym razie udawał, że nie nadąża za Mariolką.
Starsza od niego o prawie piętnaście lat Mariola, do której zresztą powinien zwracać się per ciociu, nie miała jednak zamiaru mu odpuścić. W końcu wymusiła na nim zbawienny dla jej ciała spacer, który, co prawda ze spacerem niewiele miał wspólnego, ale za to bezsprzecznie uleczył ją z pewnej przypadłości, mającej swoje podłoże chorobowe w niedostateczności seksu.
Oczywiście było to cudowne uzdrowienie, jednakże tylko chwilowe. Żeby pozbyć się całkowicie swojej dolegliwości, Mariola musiałaby zatrzymać seksownego Darka na dłuższy czas, a to było niemożliwe ze względu na jej męża, Witka. Tak więc musiała wystarczyć jej od czasu do czasu wyłącznie terapia wstrząsowa.
Być może o całym zdarzeniu nikt z biesiadników by się nie dowiedział, gdyby nie wszędobylski Kamil i jego młodsza kuzynka, dziewięcioletnia Klara.
Kamil był synem Zosi i jej męża Marka. Wszędzie było go pełno. Stale ktoś go przepędzał, bo nieustająco zasypywał wszystkich dręczącymi pytaniami. Nie stronił też od robienia niektórym gościom psikusów. Kiedy przypiął swojemu ojcu mankiet koszuli agrafką do obrusu, a ten niechcący, wstając, narobił bałaganu na stole, za karę został wyrzucony na świeże powietrze, celem jak mówił kuzyn Marek, przywołania do porządku.
Dla Kamila nie była to żadna kara, a jedynie wybawienie. Tłumek rozgadanych cioć i wujków, śmierdzących papierosami i alkoholem, bynajmniej nie przypadł mu do gustu, ale za to zielone otoczenie domku wujostwa, jak najbardziej. Nade wszystko rozpościerało przed nim wielkie możliwości i nowe doświadczenia.
Pierwsze nowe doświadczenie życiowe przyszło w najmniej spodziewanym momencie. Na nieskazitelnie przystrzyżonym skrawku trawnika razem z kilkuletnią Klarą rozgrywali pojedynek w badmintona, kiedy co jakiś czas niesforna lotka wyprowadzała z równowagi małolatów, podążając nie w tym kierunku, w którym powinna. Kamil zwykle pomstował z tego powodu, używając do tego niecenzuralnych słów. Małoletnia Klara w takich momentach na ogół zakrywała uszy rękami, nerwowo rozglądając się na boki, w obawie, żeby nie usłyszał je ktoś z dorosłych. Wtedy byłby to ewidentny koniec zabawy, a jej rodzice niewątpliwie zadbaliby o to, żeby Kamil otrzymał bezwzględny zakaz zbliżania się do ich dobrze wychowanej i wrażliwej jak mimoza córeczki. Ale nieszczęsna lotka stosunkowo często wymykała się spod kontroli, prowokując tym samym Kamila do używania kolejnych barwnych epitetów. Za którymś razem, akurat usiłując wydostać ją z zagajnika rosnącego tuż za domem, całkiem niespodziewanie przyszło mu dokonać szokującego odkrycia. Już był bliski jej wydostania, kiedy ku swojemu zdziwieniu, pośród wielkiej plątaniny gałęzi i liści, dostrzegł Darka całującego Mariolkę. Gdyby tylko o to chodziło, z pewnością przeszedłby nad tym do porządku dziennego. Miał przecież jedenaście lat i jak przystało na chłopaka w tym wieku, dzięki swoim kolegom zgłębił trochę wiedzy w temacie całowania się. W każdym razie wiedział, jak robią to inni. Tym razem jednak to, co zobaczył, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Z wrażenia zastygł jak słup soli, nie mogąc oderwać oczy od niecodziennego wydarzenia. Do tego stopnia, że zapomniał o Bożym świecie i przez swoje roztargnienie zauważył go sam podglądany.
- A to dopiero! Co tu robisz szczeniaku?! – Rozległ się nagle krzyk Darka, niezadowolonego z odkrycia Kamila. – Choć no tu zaraz! – Krzyczał, ale Kamil bynajmniej nie zamierzał dobrowolnie poddać się, jak przypuszczał, karze za swoje podglądactwo. Czym prędzej usiłował zniknąć mu z widoku, próbując niezgrabnie wydostać się z krzaka pułapki, który w podstępny sposób zakleszczył na nim swoje gałęzie, wbijając się w jego ubranie. Tymczasem Darek widząc, że szczeniak chce dać drapaka, błyskawicznie uświadomił sobie, że nie tak powinny przebiegać pertraktacje z ciekawskim chłopakiem. Byłby to niewybaczalny błąd, gdyby wymknął mu się z rąk.
- Zaraz, zaczekaj! Chcesz zarobić dychę? – pytał Kamila, z trudem opanowując swoje niezadowolenie.
- No pewnie - brzmiała odpowiedź, której zresztą należało się spodziewać.
Na wspomnienie rychłego i nieoczekiwanego zarobku, Kamil stanął w miejscu i wyprostował się jak sprężyna.
- Masz tu – podał mu forsę Darek. – Tylko, jak piśniesz słówko o tym, co tu widziałeś, to pożałujesz! A teraz zmykaj!
Kamil szybko wyciągnął swoją pazerną łapę, jak mu się wydawało, po słusznie należne mu pieniądze. Za milczenie trzeba przecież odpowiednio zapłacić. Milczeć jednak nie zamierzał. Natychmiast wpadł na pomysł, że może zarobić jeszcze więcej, sprzedając ową cenną informację swojej matce i ojcu. Kilka chwil później zaaferowany stał przed rodzicami.
- Chcesz usłyszeć najnowszą sensację, to daj piątaka! – niemal natychmiast przybiegł z tym do matki. – Nie pożałujesz!
- Co znowu zbroiłeś, łobuzie jeden? – zirytowała się Zosia.
- Ja? Nic. To Darek, nie ja.
- Darek? A ten, co? – Dopytywała się mama Kamila, ale nie zamierzała płacić za nic swojemu synowi, nawet w sytuacji, kiedy ten z racji bliskiego pokrewieństwa, cenną informację usiłował sprzedać jej po zaniżonej cenie.
Niezadowolony z takiego obrotu sprawy, nie zaniechał jednak dalszych poszukiwań potencjalnych chętnych do pertraktacji w sprawie odsprzedania cennej wiadomości. Przypadkowo udało mu się nakłonić do tego ciotkę Marysię, gdy ta poszukiwała swojego synalka, Darka, który mógł okazać się pomocny przy odkręcaniu słoików z kiszonymi ogórkami.
- No masz, nigdy go nie ma, kiedy jest mi potrzebny – złościła się. – Znowu gdzieś przepadł, a mnie boli ręka. Nadwerężyłam ją sobie w zeszłym tygodniu przy sprzątaniu. Sama sobie z tym nie poradzę - żaliła się.
Kamil uznał, że sytuacja aż się prosi, żeby ją wykorzystać i grzechem byłoby to zaprzepaścić. Był to bowiem doskonały moment, żeby rozwinąć temat poszukiwanego Darka i jego odnalezienia, i jeszcze trochę na tym zarobić.
- Darek jest z ciocią Mariolką w ogrodzie, ale nie powiem, co tam razem robią, chyba, że dostanę dychę – wypalił prosto z mostu, niemal natychmiast przystępując do pertraktacji, proponując wyjściową stawkę.
- Co ty mówisz? Jak to, razem robią? – pytała zaskoczona ciocia Marysia. – Spacerują po ogrodzie? – dopytywała się o szczegóły.
Z tonu Kamila niezbicie wynikało jednak, że bynajmniej nie o to chodzi, i że sprawa jest raczej rozwojowa, w dodatku niecierpiąca zwłoki. Poza tym sam spacer po ogrodzie nie jest jeszcze powodem do wietrzenia w tym jakiejkolwiek sensacji, a co za tym idzie wyłudzania pieniędzy za rzekome rewelacyjne wiadomości.
Kamil był przygotowany na ewentualną odmowę zapłaty ze strony cioci za sensacyjnego newsa, ale absolutne nie mógł dopuścić do tego, by transakcja nie doszła do skutku, toteż od razu naświetlił sprawę bliżej. Liczył, że tym sposobem ciocia nabierze większej niepewności, co do niegodziwego, jego zdaniem, zachowania Darka i zechce poznać więcej szczegółów, oczywiście odpłatnie.
- Nie, raczej nie nazywałbym tego spacerem – stwierdził krótko, acz dosadnie, nie pozostawiając cienia wątpliwości zaniepokojonej ciotce. - Siedzą razem w tym dużym krzaku za domem i…
Nie zamierzał jednak powiedzieć nic więcej. W każdym razie nie za darmo. Na twarzy ciotki pojawił się dziwny grymas, którego Kamil nie był w stanie jednoznacznie odczytać. Nie wiedział, czy oznacza to, że ma natychmiast powiedzieć wszystko jak na spowiedzi, bo jak nie, to złoi mu skórę, czy też był to grymas wyrażający zastanowienie, co do tego, czy proponowana transakcja jest dla niej opłacalna. Znając ciekawski charakter swojej ciotki, w głębi serca liczył na to drugie, i nie pomylił się. Jej ciekawość była na tyle silna, że uległa małoletniemu naciągaczowi i wręczyła mu wymagane przez niego dziesięć złotych.
- No dobra, powiem - zdecydował natychmiast, czując w swej dłoni przyjemne ciepło szeleszczącego banknotu. - Siedzą w tym krzaku…
- To już mówiłeś – przerwała mu ciocia.
- Ale nie mówiłem, że Darek ją całował w usta, a potem ciocia Mariola rozpięła bluzkę i pokazała mu biust…
- Matko jedyna! Co ty opowiadasz? – przeraziła się ciocia.
- Mówię jak było. Przysięgam, że nie zmyślam. Jak babcię kocham! – zarzekał się.
- Konrad! Ty słyszysz, co on mówi? – Zwróciła się do męża, który w tym momencie akurat do nich dołączył. – Idź no zaraz i przegoń tego drania, bo jeszcze gotowa wybuchnąć z tego grubsza afera! – denerwowała się.
- Dlaczego ja? Ja nie będę za nim biegał. Jest dorosły! – Oburzył się wuj Konrad, zresztą całkiem słusznie.
Zawsze uważał, że każdy jest panem swego losu i nikt nie powinien się wtrącać w to, czy ten ktoś ma ochotę kusić los, droczyć się z nim, czy też zgadzać się na jego warunki. Poniekąd miał rację i większość osobników naszej planety zapewnie też się z nim zgadzała, ale nie jego żona. Ciocia w tej kwestii miała odmienne zdanie i nic nie wskazywało na to, żeby kiedykolwiek zamierzała go zmienić. Jej zdaniem wszelkie przeszkody na drodze, nawet te najmniejsze, należało natychmiast usuwać, tak by nikt się o nie nie potykał. Innymi słowy, nie należało zdawać się na ślepy los. Trzeba było mu koniecznie dopomóc.
- Głupi szczeniak! – natychmiast wyraziła swoją opinię na temat syna. – Tylko będzie miał kłopoty! Trzeba to natychmiast przerwać!
- Jaki tam szczeniak. Ma dwadzieścia cztery lata. Ja w jego wieku nie darowałem żadnej panience – wuj zagalopował się nieco, zapominając o obecności Kamila. Trochę już podchmielony, nie przebierał w słowach.
- Akurat! Jak zwykle przesadzasz – przywołała go do porządku ciocia. - Wy, mężczyźni, zawsze musicie przypisywać sobie niezliczone, rzekome podboje miłosne. Taka wasza męska natura!
Kamil przysłuchiwał się rozmowie wujka z ciocią, uśmiechając się tajemniczo pod nosem. Prawdę mówiąc, jakoś szczególnie go nie wciągała, ale mimo to stał i czekał na rozwój sytuacji. Oceniwszy, że zanim któreś z nich rzeczywiście pobiegnie do ogrodu, minie jeszcze trochę czasu i być może na owym incydencie dałoby się jeszcze coś zarobić.
- Ale ja nie powiedziałem jeszcze wszystkiego – zwrócił się nagle do nich, przerywając im rozmowę, usiłując wydusić z nich kolejne dziesięć złotych.
- Jak to? – zdziwiła się ciocia.
- W życiu nie ma nic za darmo…
- Ty łobuzie jeden! Nie myśl sobie, że naciągniesz mnie na kolejne pieniądze – zdenerwowała się, tym razem posyłając go do diabła.
- Nie, to nie! – odszedł udając obrażonego.
Postanowił jednak nie rezygnować tak szybko z pomysłu zarobienia dodatkowej kasy. W zanadrzu miał jeszcze coś o wiele bardziej ciekawego. Kamil do nauki nie garnął się zbytnio, ale kiedy w grę wchodziło zarobienie pieniędzy, nie miał sobie równych. W tym temacie radził sobie całkiem dobrze. Niejeden dorosły człowiek mógłby mu pozazdrościć przebiegłości. Nauczył się też, i to bardzo dawno, że najlepsze karty odkrywa się na końcu. W rękawie więc trzymał przysłowiowego asa. Prócz całowania i odkrytego biustu Mariolki, zobaczył coś o wiele bardziej interesującego.
- Pójdę z tym wprost do wujka Witka – pomyślał.
Ale tym razem za swoje drogocenne informacje zamierzał zażądać o wiele więcej.

Babcia hołubi ojca Rydzyka

Po tym, jak mały Kamil narobił sporo zamieszania swoim niecodziennym odkryciem, przyszedł czas na ochłodzenie nastrojów większości gości. Część z nich zgorszona zachowaniem Mariolki i Darka powstrzymała się od złośliwych i pouczających komentarzy, kwitując to zwyczajowo utartym „coś podobnego!”. Inni, jak mąż Marioli, Witek, babcia i ciocia Marysia z wujkiem Konradem, oburzeni i zniesmaczeni, usiłowali ustalić okoliczności całego zajścia, wrzeszcząc na Darka i niewyżytą Mariolkę.
Wreszcie, kiedy emocje nieco opadły nastała upragniona chwila ciszy. Zapoczątkował ją Witek, obrażając się sromotnie na swoją niewierną małżonkę. W ich ślady niebawem poszli rodzice Darka. Zaś niesfornego syna za jego występek, który w oczach innych urósł do rangi przestępstwa, spotkała zasłużona kara, choć tak na dobre wcale nie adekwatna do wielkości popełnionego przez niego czynu. Został wyproszony do swojego pokoju z surowym zakazem opuszczania go, narzuconym mu przez rodziców.
Darek niewiele robił sobie z całej afery. W głębi duszy uważał, że przyjęcia u rodziców, mimo panującej na nim wrzawy, która świadczyłaby zgoła o czymś innym, w gruncie rzeczy są nieco nudnawe i trochę staroświeckie. Nie to, co balangi w akademiku, więc trochę rozrywki nikomu jeszcze nie zaszkodzi, nawet jeśli odbyło się to kosztem nadszarpnięcia reputacji ciotki Marioli i zarazem jego samego. Co zaś się tyczy tej ostatniej, to wcale o nią jakoś szczególnie nie  dbał. Po prostu uważał, że jego pokolenia absolutnie ta przypadłość nie dotyczy. Odpoczynek we własnym pokoju, z dala od narzekań rodziny, był mu teraz bardzo na rękę. Po tym, jak się solidnie napracował nad zaspokojeniem potrzeb seksualnych Marioli, należała mu się chwila zasłużonego spokoju, by móc zregenerować siły. Z tego też powodu, trochę dla kurażu, a trochę w celu dezynfekcji organizmu, opróżnił pół butelki śliwowicy wyprodukowanej w prywatnej gorzelni swojego ojca, po czym zasnął jak niemowlę.
W przeciwieństwie do niego, babcia zdopingowana złymi uczynkami wnuka, dopiero teraz jakby właściwie się obudziła. Ku zaskoczeniu swoich dzieci i zapewne siebie samej, pełna nagłego przypływu energii, zaczęła roztaczać przed innymi pesymistyczne widoki na przyszłość. Ale zanim na dobre pochłonęła ją przyszłość, wcześniej uznała za stosowne zająć się teraźniejszością, a zwłaszcza ostatnim incydentem, wywołanym przez Darka i Mariolkę.
- Wszystkiego bym się spodziewała, ale nie tego! – grzmiała jak ksiądz z ambony. – Kto to widział, żeby być tak perfidnym i dopuszczać się niecnych uczynków na oczach innych?
- Babciu, przecież babcia nie widziała… To są tylko poszlaki – usiłował przekonać ją Krzysiek, bełkocząc coś pod nosem.
- Wystarczy, że Kamil musiał to oglądać!
- Ależ, babciu, tłumaczę, że to tylko poszlaki… Może sobie to wymyślił?
Babcia jednak wiedziała swoje i żadne sugestie, mające na celu uspokojenia jej nagłej chęci spalenia na stosie wiarołomnej Marioli i bezwstydnego Darka do niej nie docierały.
Tymczasem Mariola ulotniła się gdzieś jak kamfora. Po trochu ze wstydu, ale głównie dlatego, żeby nie słuchać narzekań babci. Zresztą, poza babcią nikt inny w tej chwili i tak nie miał szczególnej ochoty na rozmowę z nią. Biedna, najchętniej też by się ewakuowała do swojego pokoju, tyle że był on kilkanaście kilometrów stąd, a obrażony na nią mąż na razie nie chciał jej tam zabrać.
- Wszystko zostanie w rodzinie – zażartował w pewnym momencie dziadek.
Jak się okazało w bardzo złym momencie i szybko tego pożałował, bo nagle w babcię wstąpił duch odkupienia grzechów ciążących na rodzinie.
- Będę się za was modliła, moje dzieci. – Powiedziała do wszystkich, choć tylko ciocia Marysia i wujek Krzysiek byli jej rodzonymi dziećmi.
- To za tą puszczalską powinnaś się modlić, a nie za nas – oburzył się Marian, który nie przepadał za Mariolą. Zwłaszcza, kiedy zobaczył ją w nowej fryzurze specjalnie zrobionej na tą okoliczność.
- Wygląda jak lafirynda. Nie wiem, czemu ty jej na to pozwalasz. – Zganił wygląd Marioli przed Witkiem, przypomniawszy sobie jej postrzępione, proste jak druty włosy, ufarbowane na zgniłą wiśnię.
 – Zupełnie jakby wpadła pod kosiarkę – dokuczał  swojemu kuzynowi.
Ale jemu był obojętny wygląd żony, podobnie jak to, z kim się puszczała, byle tylko robiła to dyskretnie. Tyle że akurat dzisiaj jakoś jej się nie udało. Naraziła go na śmieszność i tego nie mógł znieść.
Po stokroć bardziej od Mariolki pasjonowały go najnowsze notowania giełdowe, niebezpiecznie spadające w ostatnim czasie, spędzając mu sen z powiek. Dlatego też na swój sposób był nawet wdzięczny każdemu, kto zajął się jego niedopieszczoną żoną i od czasu do czasu wyręczył go z małżeńskich obowiązków. Byle zbytnio się tym nie eksponował.
Babcia jednak nie dawała za wygraną i nie przejęła się komentarzem Mariana, który stanowczo odżegnywał się od modlitw babci i mimo wszystko, postanowiła zwrócić się o pomoc do wyższych instancji.
- Za Mariolę też zamówię mszę świętą. Za każdego z was z osobna - dodała. Wszyscy potrzebujecie zbawienia. Wasze dusze są aż czarne od grzechów…
- Raz, dwa, trzy,… trzydzieści dwa – przerwał jej nagle dziadek.
- A co tata liczy? – spytał teścia zdziwiony wuj Konrad.
- Gości, razy sto złotych – odparł spokojnie.
- Nie rozumiem.
- Liczę, ile będziecie mnie kosztować.
- To aż sto złotych kosztuje msza w tym radiu – nie dowierzał wuj, który błyskawicznie pojął, o co chodzi.
- Nie wiem, ile naprawdę kosztuje. Wiem, ile posyła tam wasza babcia. Oj, biada mi, oj, biada! – przeraził się.
- Nie słyszał ojciec nigdy słynnego hasła „złotówka do koszyka, a sto złotych dla Rydzyka”? – podpowiadał mu Marian.
Wuj przewrócił tylko oczami, co miało znaczyć, że chyba świat stanął na głowie.
- Wy się odczepcie od ojca dyrektora! To najporządniejszy człowiek pod słońcem! – stanęła w jego obronie babcia. – Gdyby każdy robił tyle dobrego dla całego świata, to na ziemi byłby raj!
- I wszyscy chodziliby nago? – spytał trochę durnowato mały Kamil.
- Matko kochana! Z wami to trudno wytrzymać. Ta dzisiejsza młodzież! Tylko seks im w głowie – lamentowała.
- Babciu, a czy to prawda, że babcia ma sklerozę i nie pamięta już, jak to się robi? – Kamil nie odpuszczał, wzbudzając tym ogólny śmiech. – Ja tylko tak pytam, bo tato kiedyś tak mówił.
Niestety, babcia nie zdążyła na niego nakrzyczeć, bo wszyscy jak jeden mąż parsknęli śmiechem, i niemalże w jednej chwili w dyskusję włączył się wujek.
- A tak w ogóle, gdyby na świecie był raj, to księża byliby bezrobotni, a tak źle chyba im mama nie życzy? I w dodatku, tak sobie myślę, że wtedy, ogólnie rzecz ujmując, wiara, to znaczy religia nikomu nie byłaby potrzebna – wydedukował wuj Konrad.
- Co też ty opowiadasz! – oburzyła się babcia dostając spazmów i wysokiego ciśnienia.
- No, skoro byłoby tak cudownie, bez wojen i nienawiści, a wszyscy by się tylko kochali, to jak to inaczej zrozumieć? – bronił się wuj.
Niestety, ostatni niepoprawny komentarz zięcia sprawił, że nagle poczuła się jeszcze gorzej i ciocia Marysia z Krysią musiały się nią zająć.
- Gdzie mama ma proszki? Pewnie w torebce? – pytała raczej sama siebie ciocia Marysia, bo babcia nie pamiętała.
- Masz – podał jej torebkę babci dziadek. - Ale tam niczego nie znajdziesz.
- Jak to? Nie nosi mama z sobą lekarstw? Przecież tak trzeba…
- Może i trzeba, ale trzeba też je najpierw wykupić.
- Zabrakło mamie pieniędzy? – dziwiła się Marysia.
- Ano zabrakło – odpowiadał za nią dziadek. – Większą część swojej emerytury wysłała do toruńskiej rozgłośni.
- Ty siedź cicho! – upomniała go babcia. – Od ust sobie odejmę, ale pomogę dobrym ludziom, którzy chcą zbawić świat.
- No i widzisz, moja droga – rozłożył bezsilnie ręce. – Tak to wygląda.
- Mamo, ale tak nie można. Sekty też głoszą, że chcą zbawić świat, ale jakoś, jak dotąd nikogo od złego nie ustrzegły, a tym bardziej nikogo nie wybawiły z kłopotów.
- Ależ wybawiły, Marysiu, wybawiły – poprawił ją Marian. – Siebie wybawiły, oczywiście z kłopotów finansowych – dodał. - Dzięki takim osobom jak babcia, do końca życia mogą się nie martwić o pieniądze i żyć w luksusie.
- Gadajcie sobie tam, gadajcie! Ja wiem, że modlić się trzeba – broniła swoich przekonań babcia.
- Ale nie za pieniądze…
Marian usiłował jeszcze coś tam dorzucić, chcąc przekazać wszystkim jasny obraz szarej rzeczywistości, ale ponieważ były to prawdy ogólnie wszystkim znane, mało kto włączał się do dyskusji, poprzestając jedynie na przytakiwaniu mu.

Kuzyn na wczasy chce jechać w siodle

Dyskusja na temat ojca dyrektora na dłuższą metę bywa męcząca, toteż kuzyn Marek postawił sobie za punkt honoru doprowadzić do zmiany tematu na nieco lżejszy.
- Lato niedługo się skończy, a ja jeszcze nie zaplanowałem urlopu. Nic tylko praca i praca. Człowiek w ogóle nie ma już do niczego innego głowy - zaczął się użalać.
- Uuu! To źle. Trzeba odpoczywać – wtrącił się Krzysiek, który dziwnym zbiegiem okoliczności wciąż trzymał się na nogach. Każdy normalny człowiek w jego sytuacji już dawno wylądowałby pod stołem, ale nie Krzysiek.
- A gdzie szanowny kuzyn miałby ochotę pojechać w tym roku? – bełkotał pijacko.
- Sam nie wiem. Riwiera zatłoczona, Cypr też, Kreta i Kanary to samo. W Hiszpanii za gorąco…
- To może Grecja? – zabrała głos jego żona.
- Jakoś nie lubię staroci.
- No to Paryżewo, albo ta, no – usiłował sobie przypomnieć Krzysiek – Kamczatka! Nie! Chciałem powiedzieć Krym!
- Nie, Krym nie. Myślałem raczej o Bułgarii.
- O Bułgarii? Przecież tam się jeździło za komuny? Podobno tam jest bieda? – zdziwił się dziadek.
- No jest, ale jest piękne morze, plaża i upragniony spokój, bo ludzie tam nie jeżdżą.
- Ależ kochanie – znów wtrąciła się jego żona. – Co my powiemy znajomym, kiedy zapytają, gdzie spędziliśmy urlop, że w Bułgarii?
Była wyraźnie niezadowolona. Marzyły jej się ciepłe kraje, pustynia, wielbłądy, a tu taki obciach – Bułgaria!
- Kochanie, potrzebuję wypocząć, a nie męczyć się w pięćdziesięciostopniowych upałach. Ja nie mam już do tego zdrowia. Mnie jest potrzebny spokój i kontakt z naturą. W każdym razie, moja pikawa aż się o to prosi, że nie wspomnę o sfatygowanym kręgosłupie.
- Wszędzie można odpocząć – nie dawała za wygraną.
- Właściwie, to najbardziej pasowałyby mi wczasy w siodle - niemal rozmarzył się Marek.
- O! To jest to! Hippoterapia! – poparł go dziadek.
- Ty chyba zwariowałeś! – oburzyła się Zosia. – Konie przecież niemiłosiernie śmierdzą… W żadnym wypadku nie wsiadłabym na konia!
- A wielbłądy, to nie? – zirytował się kuzyn.
- No, nie wiem, chyba nie – broniła się.
- W pięćdziesięciostopniowym upale?! Jesteś pewna, że nie?
- Jestem przekonana, że wypracujecie jakiś kompromis. Tyle jest ciekawych miejsc na świecie – ciocia Marysia usiłowała zażegnać wiszącą nad nimi kłótnię. – Ja to nie mam takich problemów. Mnie mąż nigdzie nie zabiera. No, chyba, że do ogródka pod gruszę.
- O! I w tym jest cała mądrość życiowa! Tylko sobie policz, ile zaoszczędzicie pieniędzy – odezwało się nagle wrodzone sknerstwo dziadka.
Na te słowa ciocia zirytowała się srodze.
- No i widzisz, jak to u nas wygląda! – powiedziała ciocia do siedzącej obok niej przy stole Zosi.
- Gdybym była trochę młodsza, to za to jego sknerstwo chętnie przyprawiłabym mu rogi! Co ja mówię? Całe poroże! I dziwić się tu potem takiej Mariolce, że się ratuje jak tylko może – ciocia zdenerwowała się nie na żarty.
Potem tłumaczyła, że z nimi, to znaczy z mężczyznami, tylko tak trzeba postepować.
- No tak. Jak nie możesz od nich nic wyciągnąć, to trzeba sobie samej wziąć! – przyszła jej w sukurs Krystyna.
O tym, że niekoniecznie od męża, już nie zdążyła dodać, bo w tym momencie cała uwaga gości skupiła się na babci, która nagle oświadczyła, że musi opuścić ich na chwilę, ponieważ akurat zaczyna się koronka różańcowa w Radiu Maryja.

Stryj przeholował, czuje się podle

Kolejnym chętnym do opuszczenia tego lokalu okazał się stryj Henryk. Gdyby nie przemożna nad nim opieka Krzysia, z pewnością nie musiałby uciekać się do takich sposobów. Spora ilość wypitego alkoholu buzowała w jego żyłach, sprawiając niezłe zamieszanie w głowie biednego Henryka.
- Krzysiu, czy ja jestem na rondzie? – dopytywał się swojego kompana od wódki.
- No co ty? Na jakim rondzie? – Krzysiu wcale nie czuł się lepiej, ale jeszcze tyle odróżnić potrafił.
- A kto ma na rondzie pierwszeństwo, samochody czy piesi? – bełkotał.
- Mój drogi, na rondo to piesi w ogóle nie mają wstępu.
- E… niemożliwe. To jak ja się tu znalazłem?
- Heniu, usiądź, to przestanie kręcić ci się w głowie – doradzał mu.
- Gdzie mam usiąść? Na rondzie? Samochód mnie przejedzie…
- Ale jaki znowu samochód? Tu nie ma żadnego samochodu. Oj, coś mi się zdaje, że chyba musisz się ewakuować.
- Za chwilkę… Wyjdę tylko na świeże powietrze.
- Tak, z pewnością dobrze ci zrobi – w tym momencie dołączyła do niego troskliwa żona.
Nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy, choć przyznać trzeba, bynajmniej nie zaskoczona. Henryk zawsze miewał kłopoty z zachowaniem umiaru w piciu alkoholi i nikt ani nic nie było w stanie temu zaradzić. Teraz też.
- Boże, jak ja cię zatargam do domu? - wyraziła swoje obawy żona stryja.
- Ty Boga nie wzywaj nadaremno – oburzył się. – Od tego są taksówki albo dobrzy sąsiedzi.
- Taksówki? Akurat! Niedoczekanie twoje! Pijaka będę wozić taksówkami! Za grubą kasę! Z pewnością skasowałby za to pięćdziesiąt złotych, albo i lepiej!
Oburzenie żony stryja było całkiem słuszne. W jej odczuciu nie zasłużył sobie na to, żeby wozić swój tyłek taksówkami. Jak się okazało, z jej opinią zgadzało się jeszcze co najmniej kilku gości. Wcześniej bowiem Henryk wymyślał od najgorszych komu się dało, a teraz w nagrodę miałby wracać taksówką? W żadnym wypadku!
- To, jak będzie, zamówisz mi tę taksówkę? – dopytywał się stale.
- Jasne! Z hakiem holowniczym z tyłu, żebym cię mogła u niego uwiązać i przeciągnąć parę kilometrów po asfalcie. Może byś wytrzeźwiał w przyspieszonym tempie.
- Ale ta twoja żona jest żądna krwi – współczuł mu Krzysio. - Masochistka jakaś, czy cóś?
- A ty, coś taki markotny? – Krzysiek dla odmiany doczepił się Witka. – Ani nie gadasz, ani nie pijesz? Co z ciebie za facet?
- Oj, Krzysiek, po prostu mam zmartwienia…
- Twoja stara nie zachowała się najprzykładniej, ale to jeszcze nie powód, żeby się zadręczać – podpowiadał mu od serca.
Witek jednak najwyraźniej nie tym miał zaprzątnięte myśli, bo machnął tylko ręką. Westchnął przy tym nad wyraz głośno, podrapał się za uchem, co miało oznaczać ni mniej, ni więcej, że, gdyby tylko takie miał kłopoty, to nie byłoby o czym mówić.
- Ja się martwię akcjami… - stęknął.
Notowania Witka rzeczywiście spadły, zwłaszcza po tym, jak Mariolka postawiła go w niedwuznacznej sytuacji. Co poniektórzy zaczęli się dziwić, dlaczego taki facet jak on, czyli oględnie mówiąc kawał chłopa, do tej pory nie pokazał jej jeszcze, gdzie raki zimują. Inni doradzali mu bardziej konkretnie.
- Przyłóż jej raz i drugi, i kobieta się poprawi – mawiał wuj Konrad, oczywiście półgłosem i oczywiście tak, by nie usłyszała tego jego żona.
W przeciwnym razie ciocia Marysia dołożyłaby starań w powtórne jego wychowanie, co w ostateczności mogłoby wyjść mu tylko na dobre. Ale tego wuj Konrad wolał raczej nie doświadczać. Uważał, że jest już za stary, żeby uczyć się nowych reguł. I słusznie, bo staremu człowiekowi nic już przecież do głowy nie wchodzi. Tymczasem Witek uznał za stosowne uchylić rąbka tajemnicy i wyjaśnić, co też ostatnio spędza mu sen z powiek. A sytuacja rzeczywiście przedstawiała się dramatycznie.
- Wpakowałem kupę forsy w akcje pewnej firmy, no i wygląda na to, że chyba wtopiłem – wyjaśniał Witek. – Liczyłem na to, że sporo zarobię i kupię sobie nową brykę, a tu masz! – zamartwiał się.
- Kupisz innym razem – Krzysiek kolejny raz szczerze doradzał mu od serca.
- Ale miałem już upatrzoną za dobrą kasę. Mówię ci, full wypas i nie bita.
- I nie co? – nie mógł zrozumieć Krzysio.
- No, nie stuknięta i nie przebita.
- Powtórz jeszcze raz, bo nie nadążam.
Problem w tym, że Krzysio w tej chwili nie tylko za tym nie nadążał. Z myśleniem radził sobie coraz gorzej, podobnie jak z mówieniem, co stale dawała mu do zrozumienia jego ukochana siostra, ciocia Marysia.
- Z tobą trzeba do logopedy! Zupełnie nie można już zrozumieć, co gadasz – denerwowała się, kiedy próbował zagadnąć ją przez grzeczność.
- A! Myślałem, że znowu powiesz, że powinienem zapisać się do AA.
- To też, ale nie wiem, czy poradziliby sobie tam z tak trudnym przypadkiem. Według mnie, mój drogi, ty wymagasz szczególnej terapii…
Krzysiek zrobił tylko marsową minę, potem wykrzywił twarz w geście niezadowolenia i natychmiast „odszczekał się” cioci Marysi.
- Nie będę żadnym anonimowym alkoholikiem i już! – oburzał się nie pierwszy raz. – Lepiej jest być znanym pijakiem niż anonimowym alkoholikiem – mądrzył się zasłyszanym gdzieś dowcipem.
Na te słowa kilka osób uniosło kąciki ust w górę, co miało oznaczać, że nieco ich rozbawił. Ale nie ciocię Marysię, która swojego wyrodnego brata najchętniej wysłałaby za karę gdzieś na ciężkie roboty. Na przykład w kamieniołomy.

Ciocia apteczkę swoją wychwala

Tymczasem ciocia i czwórka innych kobiet, uczestniczek imieninowych party, skupiły się wokół siebie jak stadko sikorek i „ćwierkając” swoimi głosikami, przekomarzały się jedna przez drugą. Właściwie nie było to nawet przekomarzanie, a raczej wzajemnie udzielanie rad, czasem chwalenie się poczynionymi ostatnio zakupami, albo na odmianę obnoszenie ze swoją mądrością. Takiej okazji babcia zwykle nie mogła przegapić, i kiedy tylko dotarły do niej echa rozmów kobiet, natychmiast poczuła się nieco lepiej i wkrótce też do nich dołączyła.
- Lepiej się już babcia czuje? – spytała Krysia.
- Trochę – westchnęła, ubolewając nad tym, że stale musi się denerwować.
- Bo też mama przejmuje się takimi głupstwami! Darek i Mariolka są już dorośli i wiedzą, co robią – wtrąciła ciocia Marysia. – Mnie też się to nie spodobało, ale w końcu, to oni będą odpowiadać za swoje błędy, a nie ja. Czasem nie mam już siły i niektórymi wybrykami mojego syna po prostu się nie przejmuję, nie warto – dodała.
- Podejrzewam, że babcia chyba bardziej przejęła się pogaduszkami dziadka na temat toruńskiej rozgłośni… - wtrąciła Krysia.
- Moje dzieci! Jedno i drugie mnie męczy. A ja mam już swoje lata i jak na mnie, to zbyt wiele – nie przestawała narzekać.
- Powinna babcia pić melisę albo dziurawiec. To dobre na nerwy – pośpieszyła z radą jedna z przysłuchujących się kobiet.
- Moja droga, a co ja innego robię? Stale piję to zielsko. Marysia dba o to, żeby ziółek u nas nie brakowało.
- Bo zioła są dobre na wszystko i nie szkodzą – oznajmiła ciocia z miną znawcy.
- Słyszałam, że niektóre wręcz przeciwnie, mogą zaszkodzić – ostrzegała inna z kobiet, ale ciocia nie zamierzała jej słuchać.
- To jakieś bzdury. Nigdy nie słyszałam, żeby zioła szkodziły. Przeciwnie, tam, gdzie zawodzą środki farmakologiczne, pomocne bywają właśnie zioła! – Ciocia obstawała przy swoim, przekonując ją swoim donośnym głosem.
Bo też czego jak czego, ale głosu mógłby jej pozazdrościć niejeden śpiewak operowy. Ten nieco zbyt głośny, a czasami wręcz donośny głos, jakby zupełnie nie pasował do temperamentu cioci. Ciotka Marysia miała bowiem raczej spokojny charakter i starała się nikomu nie wchodzić w drogę, ani nie okazywać swojej wyższości, choć w głębi duszy uważała, że niektórzy z jej rodziny do pięt jej nie sięgają. Mimo wszystko dokładała starań, żeby jednak nikt nie poczuł się gorszy, albo broń Boże, w jakiś sposób napiętnowany. Chyba że ten ktoś zachowywał się niemoralnie, tak jak nie przymierzając Mariolka z Darkiem. Wtedy w ciocię wstępował demon wojny, który gotów był do natychmiastowej interwencji, nie przebierając w środkach.
Czasem wujek podśmiewywał się z niej, nazywając ją szefową Armii Zbawienia. Dąsała się wtedy na niego, ale już po paru minutach gotowa była mu odpuścić. Jego wrodzony spryt podpowiadał mu zwykle, że w takich sytuacjach powinien sięgnąć po rozjemczą broń, czyli po osławiony dziurawiec ciotki.
- Kochanie, napijesz się ziółek? Specjalnie zaparzyłem je dla ciebie – pytał, wiedząc, że to jedyna rzecz, której ciocia nie potrafiła sobie odmówić. I nie czekając na jej odpowiedź, podlizując się dodawał: - W tym roku nazbierałaś wyjątkowo aromatycznych. Och! Co za zapach! – Zachwalał, wiedząc, że jego żona łasa na pochwały, natychmiast zmięknie. I niemal zawsze osiągał swój cel.
Słynnym dziurawcem, oczywiście nazbieranym własnoręcznie i, oczywiście na terenach jeszcze nieskażonych, obdarowywała potem niemal całą wieś. Podobnie było z innymi ziółkami, mniej lub bardziej znanymi.
Ale myliłby się każdy, kto sądziłby, że oprócz ziół, ciocia nie uznawała innych lekarstw. Zwykle okazywało się, że prędzej czy później i tak musiała odwiedzić lekarza rodzinnego. Wychodziła wtedy od niego z plikiem recept, które wymagały natychmiastowej realizacji w pobliskiej aptece i sporego uszczuplenia rodzinnego budżetu. Przepisane medykamenty lądowały z reguły najczęściej w domowej apteczce cioci Marysi, i tylko niektóre z nich dostępowały zaszczytu skonsumowania przez chorowitą ciotkę.
Niektórymi z nich usiłowała profilaktycznie nafaszerować swojego męża, ale dzielny wujek Konrad zwyczajowo udawał tylko, że jest posłuszny swojej małżonce. Gdy tylko na momencik znikała z widoku, wrzucał je do zlewu albo do toalety. Bywało, że faszerował nimi kwiatki w doniczkach, zakopując je w ziemi, niczym pies swoją kość. Niczemu winne kwiatki zwykle umierały stojąc, i tylko niektórym z nich, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności udawało się przeżyć.
Ale teraz nie było na horyzoncie wujka, a audytorium ciotki było wyjątkowo chłonne nauk na temat parzenia ziółek, toteż ciotka czuła się w swoim żywiole i dawała sobie przysłowiowego czadu. Tylko niesforna Gosia, jedna z kuzynek ciotki, stale psuła jej niezwykle pouczający wykład.
- Ja tam wolę zwykły prozak. Przynajmniej wiem, że po nim się uspokoję, a i życie zaraz nabiera innych barw. Co tam jakiś dziurawiec! – przeciwstawiła się ciotce, której najwyraźniej się to nie spodobało.
- Jasne! I od razu stajesz się uzależniona! – odparła taka ciotka.
Ciocia o uzależnieniach wiedziała stosunkowo sporo. Głównie od swego syna Darka, studenta medycyny. I nie tyle z jego książek, co z opowiadań o ćpających studentach.
- Moja droga! Jeśli już mówimy o uzależnieniach, to uzależnić można się od wszystkiego. Niekoniecznie od lekarstw. Nawet od własnego chłopa! – zażartowała sobie Gośka.
- Ale nie od mojego – odnalazła się w temacie Krysia. – On jest doskonałym antidotum na wszystko.
- Znajdź sobie innego – podpowiadała jej inna imprezowiczka.
- Co wy znowu wygadujecie – oburzyła się babcia. – Trzeba żyć jak Pan Bóg przykazał.
- A nie jak ojciec dyrektor? – odszczekała się tamta.
Ciocia Marysia widząc, że dyskusja zaczyna zmierzać w złym kierunku, natychmiast zmieniła temat. Ale tylko nieznacznie, bo wszystko wciąż kojarzyło jej się z lekarstwami.
- W zeszłym roku byłam tak bardzo chora – przypomniała sobie nagle - że o mały włos nie przejechałam się na tamten świat. I wiecie, co mnie wtedy wyleczyło? Nie uwierzycie. Nasiona kozieradki!
- Te śmierdzące jak pomyje? – spytała Gosia.
- Te same, moja kochana. Te same!
- W życiu nie tknęłabym tego świństwa.
Gosia zrobiła przy tym taką minę, że niemal wszystkim pozostałym opadły kąciki ust, które wyrażały najwyższy stopień obrzydzenia. Tylko twarz ciotki pozostawała niezmieniona. Za to jej oczy wyrażały całkowitą dezaprobatę i niezrozumienie wobec reakcji jej wiernych słuchaczek.
- Podobno najlepsze lekarstwa mają najgorszy smak. Trudno, trzeba to przeżyć - wzruszyła ramionami ciocia. - A tak na marginesie. W przyszłym tygodniu wybieram się do przychodni, może więc poproszę lekarza, żeby wypisał nowe recepty dla mamy i od razu wykupię leki – zwróciła się do babci.
- Nie, nie – zaczęła się bronić babcia. – Mam ostatnio tyle wydatków. Chyba nie byłabym w stanie zwrócić ci za nie pieniędzy.
- Jakich wydatków? – dziwiła się ciotka. – Przecież mama wszystko ma. Zjada tyle, co ptaszek, a za gaz i światło i tak mama nie płaci, bo robi to dziadek i dokładamy się wspólnie z Krzysiem.
- Już zapomniałaś moja droga, ile będzie musiała wysłać do Torunia? – Wtrącił się dziadek, który akurat przypadkowo usłyszał rozmowę kobiet. – Przecież koniecznie musi zamówić za was mszę, bo inaczej nie dostąpicie rozgrzeszenia – żartował, nieco drwiąc z babci.
- Dałbyś już spokój! Znowu podniesie mi się ciśnienie.
- Jeśli nawet, to Marysia coś w tej swojej apteczce na pewno dla ciebie znajdzie – przekonywał ją, drocząc się z biedną babcią. – Wieść niesie, że jej domowa apteczka jest lepiej zaopatrzona niż największa apteka w miasteczku.
- Ażeby tato wiedział! – uniosła się honorem ciotka.
- A czy wy wiecie, moje drogie, jakie są cztery najgroźniejsze odmiany białej śmierci? – pytał uśmiechając się pod nosem.
- Nie – zdziwili się niemal wszyscy.
- Heroina, cukier, sól i lekarz pierwszego kontaktu – zachichotał, a chwilę później niemal wszyscy mu zawtórowali.
Dziadek znał się na rzeczy. W końcu, jakby nie było, trochę już pożył i wiedział, co mówi. Ale, czy to samo można było powiedzieć o jego synu Krzysztofie i zięciu Konradzie? Chyba nie zawsze.
Krzysiek często plótł coś od rzeczy, puszczając wodze fantazji. Zwłaszcza, kiedy wziął wuja pod swoje opiekuńcze skrzydła. Wuj Konrad na ogół nie odmawiał alkoholu, ale na szczęście, w przeciwieństwie do Krzysia miał o wiele mocniejszą głowę.
W międzyczasie Darek uznał, że przebywanie w odosobnieniu na dłuższą metę mimo wszystko mu nie służy i ku dezaprobacie swojej matki znów znalazł się wśród gości. Jak się potem okazało w samą porę, bowiem panowie doszli do wniosku, że czas najwyższy porozmawiać na bardzo ważny męski temat.

Wujek bezradnie rozkłada ręce

Teraz siedząc w towarzystwie kilku panów, prowadził niezmiernie interesującą konwersację. Rzecz dotyczyła pieniędzy. A kiedy mowa jest o pieniądzach, a zwłaszcza o ich braku, temat jest niezwykle frapujący.
Podobno prawdziwi mężczyźni o pieniądzach nie rozmawiają. Prawdziwi mężczyźni, podobno je mają. Podobno. Ale w tym wypadku wyglądało na to, że większość z nich jest namacalnym wyjątkiem od reguły. A jako że alkohol potęguje szczerość, toteż panowie poszli na całego.
- Witek, ty mi lepiej powiedz, jak dorobić się szmalu – pierwszy przystąpił do rzeczy wujek. – Ty się podobno na tym znasz.
- No tak, ale, żeby dorobić się kasy, to trzeba jej trochę mieć na początek.
- No tak! Pamiętaj cholero, że nie mnoży się przez zero! – wyrwało się podpitemu Krzysiowi. – Tak mnie uczyli jeszcze w podstawówce. – Tłumaczył się, albo raczej chwalił swoją niezwykłą bystrością umysłu.
- No, troszkę grosza, to ja mam. Ale tylko troszkę – przyznał się wujek Konrad.
- Troszkę, to za mało. Jak się ma troszkę, to zarobić na giełdzie też można tylko troszkę. To się musi opłacać – tłumaczył znawca od akcji i obligacji, oblatany finansista Witek.
- No, ale grosz do grosza…
- I będzie trochę więcej grosza, ale wciąż za mało, żeby porządnie zarobić.
Wujek pokręcił z niezadowoleniem głową.
- Ale ja nie mam skąd wziąć więcej. Żebym chociaż miał co sprzedać, ale nie mam. Chyba, że moją starą, ale kto by ją tam chciał – zarechotał.
- To trzeba otworzyć jakiś interesik. Niektórzy otwierając firmę zaczynają od kredytów – doradził ktoś inny z grupki słuchaczy.
Wujek jednak nie był skory skorzystać z jego rady. Miał na to swoje wytłumaczenie, przetestowane wcześniej na własnej skórze.
- I potem długi ciągną się za nimi przez cały czas – ripostował.
- Niekoniecznie. Kiedyś je się spłaci – odezwał się jeden z panów o dźwięcznym imieniu Czaruś, zapominając o tym, że to „kiedyś” nie definiuje niczego ostatecznie. Przeciwnie, jest na tyle płynne i może doprowadzić do jeszcze większych kłopotów i frustracji.
Panowie popisywali się swoją wiedzą w tym temacie dłuższą chwilę. Trudno się dziwić, temat był rozwojowy. I kto wie, kiedy zakończono by tę wielce frapującą i zarazem pouczającą dyskusję, gdy wuj nie zaczął nagle wzdychać z rozrzewnieniem.
- Interes, interes – powtarzał wuj. – Mnie to by się marzyła duża bimbrownia.
- O tak! Tata zna się na rzeczy. Z pewnością by wypaliła! – podchwycił temat niepokorny syn Darek.
- A ty się nie śmiej! A co! W końcu przydałoby się złamać wreszcie ten monopol państwowy.
Darek starał się robić poważną minę, ale rozsadzał go śmiech.
- Śmiej się, śmiej! Na pewno więcej by z tego można było wyciągnąć niż z tej twojej medycyny. Po kim ty to odziedziczyłeś? Chyba po matce. - Mój bimberek szybciej postawiłby umarlaka na nogi, niż te twoje medykamenty.
- A inna opcja nie wchodzi w grę? – pytał syn, zaśmiewając się cały czas.
- Jaka znowu opcja? Nie możesz wyrażać się normalnie?
- Pytam, czy ojciec nie mógłby rozkręcić jakiegoś innego interesu.
- Ale co? Przecież na to trzeba mieć jakiś lokal… wolne pomieszczenie. A ty widzisz tu u nas gdzieś, jakieś wolne pomieszczenie?
- W piwnicy – odparł Darek żartując z ojca.
- W piwnicy można by zainstalować całą aparaturę, albo w kotłowni. O! W kotłowni, jeszcze lepiej! – odezwał się Krzysio.
Krzysiowi jak zwykle było tylko jedno w głowie. Alkohol. W myślach już widział jak drogocenne kropelki biegną sobie w gmatwaninie szklanych rurek, by potem skroplić się i majestatycznie spłynąć wprost do półlitrówki.
- Ja zająłbym się reklamą – bełkotał pijacko. – Ewentualnie mogę produkować nalepki. Mój syn ma przecież ksero…
- Spółka z tobą nie wchodzi w grę. Wybij to sobie z głowy! – Oburzył się na wstępie wujek, i słusznie, bo choć wprawdzie Krzysiek mógłby służyć za żywą reklamę, ale przy jego współpracy wujek musiałby dopłacić do interesu.
- Nawet taka ograniczona spółka, bez odpowiedzialności? – pytał głupkowato.
Wuj jednak niezbyt go słuchał. Kiedy mowa była o pieniądzach, chętnie założyłby każdy interes, byle tylko od razu dochrapać się kokosów. Nurtował go jednak zawsze ten sam problem. Teraz też nie omieszkał o nim wspomnieć.
- Ale jak to zrobić, żeby się dorobić, a nie przepracować? – pytał właściwie sam siebie.
- To proste. Muszą inni pracować za ciebie, albo jak wolisz, na ciebie – tłumaczył mu Witek, choć i bez jego cennej wskazówki wujek wiedział o tym doskonale.
- Wiem! Agencja towarzyska! – Odkrył nagle wujek, któremu już też nieźle szumiało w głowie. – To jest to!
- Przecież nie masz lokalu – wtrącił się syn. – A co, może mama odstąpi ci sypialnię?
- Ty zawsze musisz szukać dziury w całym. Ostatecznie, panie mogą przecież pracować w terenie. To znaczy z dojazdem do klienta.
- Terenowa agencja towarzyska! – Rozległy się donośne śmiechy panów przysłuchujących się wujowi Konradowi.
- Pod patronatem babci i jej ukochanego ojca dyrektora – ktoś pozwolił sobie na drwinę.
- Ale z ciebie marzyciel! Czy ty słyszysz sam siebie? – pytał ubawiony Witek. – Już by babcia i mama poradziły sobie z tobą i z tym całym podejrzanym towarzystwem! Do strzału! Aż by iskry leciały!
- No fakt! Z Armią Zbawienia nie wygrasz. To co ja mam założyć? – rozkładał bezradnie ręce.
Niestety, nikt nie był w stanie udzielić mu konkretnych i dostatecznie dobrych informacji. I tradycyjnie już, wuj Konrad musiał pozostać przy swoich marzeniach, które i tak nigdy nie doczekałyby się realizacji.
- Osobiście radziłbym ojcu założyć dobrą polisę ubezpieczeniową na życie – odezwał się po chwili Darek. – Przynajmniej po twojej śmierci, ja miałbym z czym zastartować.
W ten konstruktywny sposób Darek poniekąd zamknął usta własnemu ojcu. Natychmiast wykorzystał to inny przedstawiciel męskiego gatunku, Marian.

Marian ma głowę do polityki

Po wcześniejszej, przymusowej ewakuacji stryja, na horyzoncie nieco przejaśniało. W każdym razie ubyło jednego gościa, który stale gadał od rzeczy i nie dopuszczał biednego Mariana do głosu. A miał on wszystkim tyle do powiedzenia. No, może nie tyle do powiedzenia, co raczej do przekonania.
Marian bowiem był święcie przekonany, podobnie zresztą jak połowa naszych rodaków, że w kraju źle się dzieje i należy natychmiast temu przeciwdziałać. Z tego też powodu zapisał się od razu do dwóch partii politycznych. Niestety, z jednej z nich został wyrzucony niemal na wstępie. Podobno za przekonania niezgodne z programem partii, ale Marian twierdził inaczej.
- Oni się na niczym nie znają! Tylko wszystkich by rozliczali i rozdawali kasę. A ja tłumaczę tym baranom, że najpierw trzeba ją gdzieś zarobić, ale to głąby są! – Denerwował się na samo wspomnienie o dawnych partyjnych kolegach.
- Czego ty się ich czepiasz? – pytał wuj Konrad. - Przecież oni dobrze główkują. Mówili, że będą rozliczać. Odbiorą złodziejom, to będą ją mieli.
- Jakim złodziejom? Swoim kolegom? Czy ty widziałeś, żeby złodziej okradał złodzieja?
- E, tak źle to chyba nie jest? Ktoś tam chyba jest uczciwy w tym rządzie? – powiedział ktoś inny.
- A tak, jest! Jest! Dopóki nie zacznie kraść! – przekonywał go Marian, zresztą nie tylko jego. Zwykł się wydzierać na cały głos, tak, by nawet krasnoludki w mysich norkach mogły się zorientować w sytuacji politycznej naszego kraju. W końcu biedne krasnoludki prasy nie czytają.
Przy czym Marian miał to do siebie, że nie uznawał żadnej krytyki swojej osoby. Wszyscy bez wyjątku musieli się z nim zgadzać, bez względu na to, czy akurat miał rację, czy też nie. Na dowód tego po kilka razy pytał każdego z gości:
- No powiedz, mam rację. No nie?
Część gości odpowiadała mu w taki sposób, jak rozmawia się z męczącym dzieciakiem, któremu usta się nie zamykają i stale chce coś wiedzieć, czyli:
- Uhu, aha, no tak.
Ta druga część, bardziej kontrowersyjna, od czasu do czasu starała się wyciągać kontrargumenty, ale jak się szybko okazywało, całkiem niepotrzebnie. Bezkrytyczny Maniuś i tak je zawsze obalał. Uważał, że wszystko wie najlepiej i na wszystkim się zna. Krótko mówiąc, miał monopol na mądrość i rację, i nic nie było w stanie tego zmienić.
Goście wprawdzie nie za bardzo mieli ochotę go słuchać, ale strategia Mariana polegała na tym, żeby nie dopuszczać do głosu innych. W ten sposób był pewien, że wszyscy bez wyjątku, od początku do końca będą zmuszeni wysłuchać tego, co ma do powiedzenia.
A do powiedzenia miał sporo. Głównie na temat głupoty naszych polityków. I choć niezaprzeczalnym faktem było, że w tym temacie trzeba było zgodzić się z Maniusiem, bo gdzie jak gdzie, ale w polityce głupota razi najbardziej, to jednak znalazło się kilku przekornych, którzy nawet wbrew sobie starali się udowodnić mu, że jest inaczej.
Biedny Maniuś w takich sytuacjach pienił się jak beczkowe piwo i czerwieniał na twarzy, niczym maki w ogródku cioci Marysi.
Najbardziej przekornym z gości był zwykle wuj Konrad, który nie lubił takich Mądralińskich jak on i tępił nadętych bufonów, jak tylko było to możliwe.
- No dobrze, Marian, ale ty mi lepiej powiedz, dlaczego ty już trzy razy zmieniałeś partię. I z tego, co wiem, wciąż nie wiesz, czy teraz dobrą obrałeś. Ładnie to tak? Jesteś jak chorągiewka na wietrze…
- Ależ nic podobnego! – oburzał się Maniuś. – Jak stwierdzę, że program partii jest do niczego, to rezygnuję. Nie będę robił czegoś, co mi nie odpowiada!
- A ty nie mógłbyś się zapoznać z tym programem przed wstąpieniem do niej? - dopytywał się wuj.
- Przecież tak robię, tylko po drodze wynikają jakieś „hocki, klocki”.
- I wtedy, zamiast usiłować w jakiś sposób to naprawić, bierzesz nogi za pas? – dokuczał mu. – Przecież po to tam jesteście, żeby radzić sobie z tym, co jest złe.
- W każdej partii jest coś złego, to znaczy w jego programie – poprawił się.
- No, skoro tak, to miałbyś pełne ręce roboty.
- Nie będę poprawiał czegoś, co inni spieprzyli!
- Nie? To, po co w ogóle zapisałeś się do partii?
- Oj! Tobie to się dobrze mówi. Co ja biedny szaraczek mogę tam zrobić?
- Na pewno nie spać z otwartymi oczami jak zając, skoro już użyłeś tego porównania. Ale dobrze, że to powiedziałeś. Przynajmniej mam jasne rozeznanie przyjętej przez ciebie postawy. – Po chwili dodał - Mówisz, że jesteś zwykłym szarakiem z wielkimi uszami? Gotowym zawsze do ucieczki?
- Czemu się mnie czepiasz?! – Marian rozdarł się na tyle głośno, że słychać go było pewnie na drugim kontynencie. Bez wątpienia jego głos z pewnością musiał docierać dalej niż fale radiowe.
- Ja się nie czepiam, tylko usiłuję ci udowodnić, że polityka to grząski grunt, a ty wbrew temu, co usiłujesz nam udowodnić, wcale nie radzisz sobie na tym polu.
Uuu! Takiego afrontu nie przeżyłby nawet brązowy odlew Stalina, a cóż dopiero nasz biedny Maniuś, któremu oczy o mało nie wyszły z orbit, a policzki przybrały odcień purpurowy. Ręce Maniusia aż się prosiły, żeby natychmiast udowodnić przekornemu i złośliwemu wujowi, kto tu rządzi, a nogi podrywały się do skopania wszystkiego, co znalazłoby się na ich polu. I aż dziw, że jakoś siłą woli udało mu się powstrzymać.
Kolejna wojna światowa wisiała w powietrzu. Właściwie była już wypowiedziana. Ciężkie działa zostały wytoczone i teraz należało tylko przystąpić do boju. Oj, polałaby się krew, oj, polała! A trup ścieliłby się gęsto. Plac bitwy był już właściwie przygotowany, kiedy nieoczekiwanie ciocia Marysia wkroczyła do salonu z wielkim półmiskiem rolad w sosie własnym i wytrąciła wszystkim bojowe atuty z ręki.
- No to sztućce w dłoń i życzę smacznego! – Powiedziała rozpromieniona i ruszyła do kuchni po kolejną wazę z roladami i półmisek ze śląskimi kluskami.
Co bardziej gorliwi rzucili się na pachnące rolady, zamiast na siebie, i tym sposobem konflikt został zażegnany.
Po skonsumowaniu ich szybko okazało się, że na ewentualną walkę już nikt nie ma siły, bo przecież nie wojuje się z pełnym brzuchem. W tej sytuacji, przy kolejnym toaście uznano, że zaistniałe okoliczności należy potraktować raczej jako manewry ćwiczebne. I chwała Bogu!
Myliłby się jednak każdy, kto myślałby, że Marian pogodził się z przegraną. On był jak Napoleon: mały, apodyktyczny, hałaśliwy i nigdy nie przyznawał się do swojej klęski.
Siedział za stołem zły jak wygłodniały wilk po srogiej zimie, a śląskie kluski i rolady straciły całkowicie jego zainteresowanie. Kiedy już zdecydował się na nie pokusić, co bystrzejsi zauważyli, jak przeżuwał je wolno i bardzo dokładnie, i po cichu liczyli, że być może stępi sobie na nich zęby. Ale dla Maniusia było to Preludium do kolejnego przedstawienia z serii pt. „Udowodnię wam, że mam rację!”.
Wuj Konrad tymczasem obmyślał, jaką by tu polecić partię Maniusiowi, tak, żeby wreszcie odpowiedni człowiek znalazł się na odpowiednim miejscu. Ale skoro dotąd nikt nie założył jeszcze partii bufonów, ani tym bardziej partii niezdecydowanych, ostatecznie uznał, że z tą radą powinien się wstrzymać.

 

Krzysiek jest znawcą od monopoli

Na samym początku należy od razu wyjaśnić, że bezkonkurencyjnym! Nikt nie miał też nigdy cienia wątpliwości, że brat cioci Marysi został zesłany na ten świat jedynie po to, żeby odpokutować za grzechy swoich przodków. Trudno było ustalić, który to z przodków Krzyśka tak bardzo naraził się Panu Bogu, ale jedno było oczywiste. Krzysiek cierpiał za nie swoje grzechy. W każdym razie stale tak powtarzał, zwłaszcza wtedy, kiedy był już w stanie mocno wskazującym, albo kiedy budził się następnego dnia, najczęściej z głową w muszli. Nieustająco słychać było wtedy dobrze wszystkim znane pytanie: „Za jakie grzechy?”, zadawane sobie po stokroć przez samego Krzyśka.
Wieloletnie próby poszczególnych członków rodziny, usiłujących sprowadzić go na dobrą drogę, spełzały na niczym.
Krzysiek był odporny nie tylko na wszelkie choroby, bo jak zawsze twierdził, „alkohol zabija każdego bakcyla”, ale także na wszystkie perswazje i dobre rady. Poza tym Krzysiek miał dobre serce, szeroki gest, „niewyparzoną gębę” i całkowity brak wyczucia sytuacji.
Zjawiał się obowiązkowo na każdej imprezie rodzinnej i między nimi również. Jak na rasowego menola przystało, stawiał flaszeczkę każdemu napotkanemu koledze po fachu. Głównie w tym właśnie przejawiało się jego dobre serce i szeroki gest. Z całkowitego braku wyczucia sytuacji i długiego jęzora znali go zaś wszyscy pozostali.
Imieniny cioci Marysi lubił szczególnie. Tu mógł się najeść i napić do woli, a kochająca siostra nigdy nie zapominała dodatkowo obdarzyć go wałówką na drogę, kiedy już decydował się wyjść z imprezy. Czasem zdarzało się, że nie udawało mu się donieść jej do domu, bo gubił ją gdzieś po drodze, ale nie ubolewał szczególnie z tego powodu. Na kacu i tak zwykle nie był w stanie niczego tknąć. Myliłby się każdy, kto myślałby, że jest mu obojętne, co pije i jak pije. Wprost przeciwnie! Krzysiek dobierał alkohole w szczególny sposób, a jeszcze ciekawiej je konsumował.
- Ty pijesz jak baba! – droczył się z nim niemal stale wuj Konrad. - Kto to widział, żeby pić gorzałę drobnymi łyczkami?! – wuj był wręcz oburzony.
- Kochany, ja się tym delektuję…- odpowiadał stale w ten sam sposób.
- Kieliszek opróżnia się do dna! A nie po kropelce. Ty jakiś głupi jesteś!
Ale Krzysiek bynajmniej nie przejmował się zgryźliwym szwagrem.
- W dodatku za każdym razem nalewasz sobie inną wódkę. Czy ty już całkiem upadłeś na głowę?!
- Skądże znowu. Należy skosztować każdego trunku. Jest ich tyle rodzajów. Jeden lepszy od drugiego. – Uczył go sztuki, a może kultury picia, jeśli oczywiście można tu mówić o jakiejkolwiek kulturze.
- Jesteś kretyn! W ten sposób każdy się szybko zaprawi.
Wuj nie szczędził mu ostrych komentarzy ani dobrych rad, ale jak wcześniej wspomniałam, Krzysiek był na nie dostatecznie odporny.
- E tam! Jeśli nawet, to co się stanie? Dam plamę i już! Jedni dają plamę, a inni dają du…. – Wyrwał się z niecenzuralną odzywką akurat dokładnie w tym momencie, kiedy do salonu zdecydowała się wrócić Mariola.
Natychmiast wszystkie pary ócz zwróciły się w jej stronę, aż biedna Mariolka spłonęła rakiem, nerwowo poruszając rękami, niczym osika swoimi listkami. Było oczywiste, że zatrzęsła się ze złości. Trudno było tylko dociec, czy bardziej jest zła na siebie, czy na szczerego do bólu Krzysia.
A nasz Krzysio szczerość miał wpisaną w naturę. Chwilę później uznał za stosowne podroczyć się trochę z Marianem. I to bynajmniej nie z powodu polityki, ale tym razem poszło o kobiety
- Ty, stary! A ty mi powiedz, ty już przeleciałeś tą Anastazję? – dopytywał się.
- Jaką Anastazję? Co ty chrzanisz?
- No tą, co to podobno urzęduje tam w tych kuluarach sejmowych.
Krzysiek mówił nieskładnie i bełkotliwie. Czasem trudno było go zrozumieć. Ale ostatnie jego pytanie od razu wszyscy zrozumieli i co gorsza, nie spuszczając wzroku z dręczonego Mariana, oczekiwali wyjaśnień, i to w miarę szybko, szczerze i dostatecznie jasno.
- Weź się, odczep! Nie wiem nic o żadnej Anastazji! – bronił się Marian nieco poirytowany.
- A! No fakt! Pomyliłem ekipy rządzące. Tamta była za poprzedniej… - zorientował się. – A ta nowa, jaką ma ksywkę?
- Jaka znowu nowa? Nie wiem nic o żadnych prostytutkach w sejmie.
- Stary, nie gniewaj się, ja tylko tak spytałem. Może jeszcze po jednym?
Marian rozluźnił krawat pod szyją, choć wcześniej robił to już przynajmniej ze dwa razy.
Swoją drogą, niezrozumiałym jest, dlaczego tak się dzieje, że mężczyznom, kiedy tylko coś nie idzie po ich myśli, prawie zawsze wydaje się, że ta przeklinana przez nich, wątpliwa ozdoba męskich szyi i torsów, samoistnie wraca do pozycji wyjściowej?
A tak właśnie stało się w tym momencie. Nieszczęsny krawat Maniusia niemal zamienił się w boa dusiciela. Pewnie nie byłoby sprawy, gdyby nie zazdrosna małżonka Mariana, gotowa zawsze i wszędzie dopaść go w swoje szpony i przypomnieć mu punkt po punkcie cały dekalog. Teraz też spojrzała na niego niezbyt sympatycznym wzrokiem, co mniej więcej miało oznaczać: „Czekaj no ty! Jeszcze sobie pogadamy na ten temat!”. I choć biedny Maniuś nigdy nie odważyłby się nagabywać żadnej innej kobiety, a co dopiero prostytutki, to i tak zawsze był przez żonę o coś podejrzewany.
- Skoro ludzie coś sugerują, to widocznie coś w tym musi być! – mawiała zwykle Jadzia, żona Mariana.
Krzysiek doskonale znał charakter Jadzi, ale uwielbiał się nad nią pastwić. Zapominał zwykle, że w takich momentach znęca się też psychicznie i to po stokroć bardziej nad samym Marianem. Jednak wypita spora ilość alkoholu nie pozwalała mu zwykle na trzeźwą ocenę sytuacji. Zdawał sobie z tego sprawę, kiedy było już za późno.
- Dzięki ci, stary! – zdenerwował się Marian. – Ty zawsze musisz coś wymyślić, żeby zepsuć nam humor.
- Przecież tylko żartowałem.
- A może jednak nie? – natychmiast włączyła się w dyskusję Jadźka. – Myślę, że ty wiesz coś, o czym ja nie wiem.
- O rany! Tylko głupio palnąłem! Nie musisz zaraz robić z igły widły. Tak mi się tylko powiedziało…
Tej bezsensownej dyskusji nie było końca. W każdym razie za sprawą Krzysia, żona Mariana miała przed sobą kilka nieprzespanych nocy, spędzonych zapewne na rozpamiętywaniu, czy szanowny małżonek już ją zdradził, czy dopiero stanie się to w niedalekiej przyszłości.
- Jesteś kompletnym kretynem! Po co w ogóle zaczynałeś taki temat? Teraz przed każdym moim wyjazdem do Warszawy będzie się zastanawiała, czy powinna mi pozwolić tam jechać – oburzał się Marian, kiedy Jadzia na chwilę ich opuściła. – Daję głowę, że prędzej, czy później będzie chciała, żebym zrezygnował z polityki.
- A może wyszłoby ci to na dobre? – bełkotał Krzysiek. – Przecież i tak nic nie potrafisz tam w tym sejmie przeforsować, żadnej ustawy – jąkał się.
- Zastanów się, co ty za bzdury opowiadasz! Ty nie masz pojęcia jak to wszystko się kręci!
- O wypraszam sobie! Myślisz, że jestem zwykły burak? Ja swój rozum mam!
- Wątpię! Gorzała ci go zżarła!
- Ty mnie nie obrażaj! Myślisz, że jak cię ludzie wybrali, ty, ty…- Krzysiek nie mógł znaleźć odpowiednio obraźliwego epitetu, który dostatecznie oddawałby to, co chciał mu powiedzieć. – Myślisz, że jesteś wielkim panem?! Taki jesteś malutki, o taki!
Tu pokazał mu kawałek kciuka starając się go poniżyć.
- Odczep się, kmiocie jeden! - Marian tracił zimną krew.
- Co?! Jak ty mnie nazwałeś? Królu złoty się mówi! Zapamiętaj to sobie: Królu!
Ale Marian ani myślał ustępować natrętnemu Krzyśkowi, a cóż dopiero tytułować swojego krewniaka królem. Zresztą nikt z obecnych nie traktował słów Krzyśka prawie nigdy na poważnie. Nie zasługiwał na to, żeby mu ufać, szanować go, a tym bardziej hołubić w jakiś szczególny sposób, choć Krzysiek stale się tego domagał.
Zadziorny krewniak, co jakiś czas wszczynał o coś awantury. Tak to już jest, kiedy nie ma się umiaru w piciu i traci kontrolę nad swoim zachowaniem. Ale czasem niekoniecznie trzeba wypić morze alkoholu, żeby pogubić się w swoich myślach czy zamiarach. Wystarczyło przypomnieć sobie Mariolkę, Darka, Zosię. A to przecież jeszcze nie koniec listy nieszczęśników.


Niech się nie mądrzą ci w Telewizji

Wśród zaproszonych gości sporo było takich, którzy mieli coś do zaprezentowania. Niektórzy z nich przyjechali tu prawie wyłącznie po to. Imieniny cioci, czy urodziny wujka, to przecież doskonała okazja do pokazania tego, czego na co dzień inni nie dostrzegają, albo dostrzec zwyczajnie nie chcą.
Nowy samochód, kreacja, fryzura – każdy powód jest dobry, żeby pokazać innym, na co ich stać, albo co sobą reprezentują. Trzeba się przecież czasem pochwalić, zwłaszcza, kiedy można wzbudzić zazdrość w oczach innych. To naturalna potrzeba każdego człowieka.
To jest jak ładowanie akumulatorów. Tyle że nie prądem, a własną satysfakcją.
Chwalić jednak można się nie tylko rzeczami nabytymi, często za jakieś tam wcale niemałe pieniądze. Pochwalić można się też swoimi mądrościami życiowymi i to wyniesionymi niekoniecznie ze swojego życia. Ważne, żeby być na bieżąco w tym, co się dzieje wokół nas, na świecie, w polityce, u sąsiadów.
Przy takich jednak okazjach prawie zawsze zapominamy o tym, że oprócz swoich wdzięków i rzeczy, które zdołaliśmy zdobyć, gromadząc je wokół siebie jak coś niezbędnego i bezcennego, prezentujemy też swoje wady. Bywa, że skrzętnie przez nas ukrywane wychodzą na wierzch z znienacka w najmniej oczekiwanym momencie. Innym razem wcale przez nas niezauważane, nagle zostają dostrzeżone przez kogoś innego. Niestety, są przypisane do każdego z nas.
Goście cioci Marysi nie byli pod tym względem ani lepsi, ani gorsi. Ot, taki cały przekrój ludzkich charakterów, ich zdolności, mądrości, ale też i zwykłych ułomności i wad.
Jednym słowem było na co popatrzeć!
I wcale niekoniecznie trzeba usiąść przed telewizorem, żeby obejrzeć jakiś wymyślony od początku do końca film, czy serial, stworzony wyłącznie po to, żeby zaciekawić widzów tym, co robią i jak żyją inni ludzie. Wystarczyło wpaść tu na jednego!
Imieninowe przyjęcie u cioci Marysi z czasem dobiegło końca. Być może trwałoby jeszcze dłużej, a nawet do białego rana, ale większość gości zdecydowała się go opuścić, ponieważ niebawem w telewizji można było obejrzeć kolejny odcinek reality show. A czego jak czego, ale podglądania tego, jak zachowują się inni, większość gości nie mogła sobie odpuścić.
Dom wujostwa powoli zaczął się wyludniać. Po uroczystości pozostało kilka stołów zniesionych tu ze wszystkich pokoi i od okolicznych sąsiadów, a także sterta naczyń do zmywania. Tu i ówdzie zalegały też nie skonsumowane potrawy, które ciotka przygotowywała przez kilka dni. Była jednak na tyle zmęczona, że nie zamierzała już tego dnia brać się za uporządkowanie domu i brudnych garów.
- Gościom powinno się podawać jednorazowe talerze i sztućce. Co za idiota wymyślił te wszystkie zastawy, szklanki, talerzyki i inne bzdury! – irytowała się ciotka Marysia. – Bez tego byłoby połowę pracy mniej.
- Jutro też jest dzień. Jakoś się z tym uporasz. – Przekonywał ją wuj Konrad, któremu wcale nie spieszno było z pomocą.
Zresztą, jego pomoc i tak mogłaby się okazać zbyteczną, bo wypita ilość alkoholu kwalifikowała go jedynie na izbę wytrzeźwień, a nie do pomocy w kuchni.
- Chyba pójdę w ślady innych i sama wyłożę się na kanapie i obejrzę to reality show. Podobno to beznadzieja, ale przynajmniej będę w temacie, kiedy inni nawzajem będą sobie o tym opowiadać – stwierdziła ciocia po głębszym namyśle.
- Ja to bym nie chciał, żeby wszyscy mnie oglądali i komentowali moje zachowanie. Tak dobrowolnie się wystawiać na oglądanie przez innych, to głupota. – wtrącił swoje trzy grosze wujek.
- Jesteś pewien? To, dlaczego jeszcze parę minut temu popisywałeś się przed gośćmi?
- Ja? – dziwił się wujek.
- Tak, ty. Opowiadałeś takie niestworzone rzeczy. W dodatku nieźle chwiejesz się na nogach. Myślisz, że inni tego nie zauważyli?
- Mieli lepsze obiekty do obserwacji niż ja. Taką na przykład Mariolkę…
- Albo naszego syna. To też. Niech ci się jednak nie wydaje, że ty akurat byłeś niewidzialny.
- Tak, naszego syna też. I Mariana, i Witka… - wyliczał wujek chcąc za wszelką cenę odwrócić uwagę cioci od swojej osoby.
- I całą resztę! Takie nasze prywatne reality show!
- Masz rację. W dodatku obeszło się bez kamer.
- Swoją drogą, chociaż jedna ukryta kamera by się przydała – zasugerowała ciocia. – Może pomyślimy o tym następnym razem? Kto wie, czy przypadek Marioli i Darka był tylko jedynym godnym uwagi?
- Zawsze możesz następnym razem poprosić wścibskiego Kamila, żeby się bardziej postarał – podpowiedział wuj Konrad.
Ciocia oglądała jakiś czas kolejny odcinek reality, ale niezbyt długo. Po kilku minutach wyłączyła telewizor.
- To śmiertelnie nudne. Nasze reality było o wiele lepsze – uznała. – Zupełnie nie rozumiem, za co telewizja płaci tamtym taką wielką kasę?
- No popatrz! A naszym nikt za to krocie nie płaci. A im i tak się zawsze opłaci – odezwał się wujek ziewając. – Chyba pójdę już się położyć.
- Zaprezentowali swe wdzięki, wady. Wszak głowy mają nie od parady! – dodała ciocia Marysia.
I nie było w tym krzty przesady. Każdy chciał się pokazać z jak najlepszej strony, tylko nie wszystkim to się udało.

Nieoczekiwane skutki picia wódki

Dzień po imprezie na ogół zawsze bywa trudny. Każdy na swój sposób jakoś tam odreagowuje. Jeśli akurat nie jest to kac alkoholowy, to bywa, że moralny. W najlepszym razie odczuwa się zmęczenie.
Czasu, niestety, nie da się cofnąć. Tak jak nie da się cofnąć niepotrzebnie wypowiedzianych słów, zbyt wielu wypitych kieliszków alkoholu, czy choćby za dużo skonsumowanego jedzenia.
Ale ciocię Marysię nie męczyła niestrawność, ani żaden z rodzajów kaca, tylko najzwyklejsze zmęczenie. I trudno się było dziwić. Po tygodniu przygotowań do tak wystawnego przyjęcia, jakie miała w zwyczaju urządzać i podjęciu gości w dniu imienin, była maksymalnie wykończona. Niemal w każdym mięśniu i w każdej kostce w swoim ciele odczuwała ból. Nic więc dziwnego, że następnego dnia rankiem z trudem udało jej się opuścić łóżko i powędrować do łazienki. Niestety, o tym, by z powrotem do niego wrócić mogła zapomnieć. Czekała na nią sterta naczyń do umycia i przywrócenie porządku w całym domu. I choć dom nie był zbytnio okazały, to jednak posiadał kilka pomieszczeń, które wymagały natychmiastowego uprzątnięcia.
Oczywiście wuj na ten czas zawsze znalazł sobie jakieś zajęcie, które pochłaniało go bez reszty, byle tylko trzymać się z daleka od tego całego bałaganu. Niechętnie pomagał w domowych pracach, jakby na to nie spojrzeć, swojej niemłodej już małżonce. Tak więc biedaczka zostawała z tym wszystkim sama.  Kiedy już zdołała się z tym uporać i łudząc się, że od tej chwili będzie mogła cieszyć się spokojem, ktoś nieoczekiwanie zadzwonił do drzwi.
Jakby przeczuwając, że za nimi nie czeka na nią nic dobrego, podeszła do nich z niepokojem.
- Dzień dobry, Marysiu! – usłyszała niebawem nieco piskliwy głos, należący do jej bratowej Teresy.
- Dzień dobry. Wejdź – odpowiedziała. – Zapraszam do środka.
- Ja tylko na moment. Jestem strasznie zdenerwowana – zakomunikowała, zanim na dobre przekroczyła próg domu.
- Czy coś się stało? – spytała ciotka widząc, że Teresę aż nosi ze złości.
Nawet wuj zaalarmowany jej piskliwym głosem, zjawił się jak na zawołanie, chowając się nieco za plecami ciotki. Zupełnie jakby czuł, że jego szwagierka od razu przystąpi do zmasowanego ataku. I tak się stało.
- Jeszcze pytasz? – Teresa niemal krzyknęła, zapominając, że do dobrego tonu należy zacząć od złożenia życzeń solenizantce.
- O co chodzi? Dlaczego wczoraj nie przyszłaś na moje imieniny? Krzysiek wprawdzie wspominał, że podobno źle się czułaś, ale widzę…
Nie dało się ukryć, że bratowa na schorowaną bynajmniej nie wyglądała, ale nie była w stanie podzielić z nią tym odkryciem, bowiem nie dopuściła jej do słowa.
- Żeby potem się za niego wstydzić?! – rozkrzyczała się na dobre.
- Ach, to o to chodzi. Krzysiek zbyt dużo pije i po trosze cię rozumiem, ale przecież robi to od zawsze – dziwiła się ciocia Marysia.
- Może, gdybyś z nim przyszła, miałabyś go po kontrolą – odważył się wtrącić wujek.
- Jasne! Jego pod kontrolą! Jak mogliście go wczoraj wypuścić z domu?! – uniosła się kolejny raz..
- Ależ moja droga, przecież do domu miał zaledwie kilkaset metrów – nie mogła ukryć swojego zdziwienia ciotka. – Całe życie zewsząd sam wracał i nieraz w jeszcze gorszym stanie. Czy wczoraj po drodze coś mu się przydarzyło? – trochę się zaniepokoiła.
- Właściwie nic. Tylko zabrała go policja – odparła drwiącym tonem Teresa, kładąc nacisk na wyrazie tylko.
- Coś narozrabiał? – dopytywała się jej szwagierka.
- Nie musiał. Był tak pijany, że nie byłby w stanie. Zasnął w rowie.
- Jak to? Przecież do domu miał kilkaset kroków…
- I wałówkę, którą dałaś mu na drogę – dopowiedziała z pretensją w głosie.
Ciotka kręciła tylko z niedowierzaniem głową, bo nijak nie mogła zrozumieć, co do tego wszystkiego ma wałówka, ale szybko się wyjaśniło.
- Wracając, przysiadł na poboczu drogi i zabrał się za jej skonsumowanie. Potem zasnął i stoczył się do rowu. Nad ranem znalazł go policyjny patrol. I odwiózł prosto na izbę wytrzeźwień – wyjaśniła niezadowolona bratowa.
- Ja mu źle nie życzę, ale to akurat mu się przydało – roześmiał się wuj.
- Ty sobie nie kpij! To wszystko przez was! Gdyby nie zachciało wam się robić imprezę, wszystko byłoby inaczej!
- No, to już przesada, moja droga! Nie możesz obwiniać nas za jego grzechy. Nikt mu nie kazał się upić! – zdenerwowała się ciocia. – A zresztą! Czy to u niego pierwszyzna? Stale sobie pozwala. Trzeba było przyjść razem z nim!
- Pewnie! Jeszcze czego! – oburzyła się Teresa.
- No to nie możesz mieć do nas pretensji – ciotka zdenerwowała się jeszcze bardziej, wytykając jej, że co prawda jest jego starszą siostrą, ale nie ma zamiaru niańczyć go do końca życia.
Każdy przecież odpowiada za siebie. A Krzysiek od kilkudziesięciu lat był już pełnoletni i nie miała obowiązku mu matkować. Inna rzecz, że tak naprawdę stale potrzebował, żeby ktoś nad nim czuwał. Tymczasem Teresa uznała za stosowne pozwolić sobie na więcej.
- A właśnie, że mogę! I mam do nas żal! Gdyby nie wasze przyjęcie, nie musiałabym teraz płacić za pobyt w izbie wytrzeźwień! Wiesz, ile to kosztuje?! – krzycząc rzuciła jej rachunek na stół.
- O! Słono! – zgodził się z nią wuj, który pierwszy wziął fakturę do ręki.
- No widzisz! To sobie wliczcie w koszty imprezy. Zawsze wymyślacie jakieś wariactwa, a potem nam przychodzi za to płacić!
- Zaraz, zaraz! Co ty za bzdury wygadujesz! Jak Boga kocham, sama się prosisz, żeby ci przyłożyć – na jej słowa w miarę spokojny dotąd wuj uniósł się nie na żarty. – Jak możesz przychodzić do nas z pretensjami? To twój mąż i twoje zmartwienie. Zabieraj ten rachunek i bądź tak miła opuścić nasz dom. Możesz tu wrócić, jak już trochę ochłoniesz i połapiesz się w rozumie.
Teresa nie od razu dała się wyrzucić z domu wujostwa. Jej pretensjom nie było końca. Dopiero, kiedy biedna ciotka miała już jej serdecznie dość i z tego wszystkiego się rozpłakała, uznała, że już nic tu po niej i wyszła.
- Dziurawiec, czy od razu podwójny prozak – spytał wujek, zamykając za nią drzwi, równie wściekły jak ciocia.
- Daj spokój. Co za wredna baba! Ona do nas ma pretensję!
- To może zrobię dziurawiec – nie czekał na odpowiedź cioci i zabrał się za parzenie ulubionych ziółek swojej żony.
- Swoją drogą, jak ja go dopadnę, to mu nogi z d.. powyrywam! Żebym jeszcze musiała się przez niego denerwować!
- Ale ma tupet ta twoja bratowa. Co za kapiszon jeden!
Wujek był rad, że może sobie przy okazji na nią powymyślać, bo wcześniej zwykle ciocia stawała w jej obronie. Teraz był pewien, że tego nie zrobi.



I inne konsekwencje

Wzburzenia ciotki tym razem nie był w stanie uleczyć nawet jej osławiony dziurawiec. Ciocia Marysia potrzebowała końskiej dawki i to środków uspokajających, a nie jakichś ziółek. Po całym tygodniu przygotowań i wczorajszej imprezie zamierzała wreszcie odpocząć, a tu jeszcze następna porcja adrenaliny.
- Jak ona może mieć do nas pretensję – żaliła się stale przed wujkiem.
- A tam! Głupia i tyle! – komentował wszystko jej mąż. – Nie zadręczaj się gadaniem tej idiotki. Lepiej się przygotuj na wizytę swojej mamy. Niebawem się tu pewnie zjawi. Myślisz, że odpuściłaby sobie te bukiety, które jej wczoraj obiecałaś?
- No nie. Nie sądzę – zgodziła się z nim.
- Wiesz doskonale, że twoja matka jest równie męcząca jak Teresa, tylko w inny sposób.
- Oj, wiem, wiem – jęknęła ciotka.
Babcia zjawiła się szybciej niż się spodziewali.
Święty Józef na obrazie w parafialnym kościółku już nie mógł się doczekać, kiedy wiekowa staruszka wreszcie padnie mu do nóg i złoży wiązankę białych lilii, które podobno niezmiernie do niego pasowały. Pani Matylda zaś, z pewnością obracała się w grobie kolejny raz, zaniepokojona tym, że dostawa czerwonych gerberów obiecanych przez babcię nie następuje tak szybko, jakby sobie życzyła. Toteż babcia wolała nie narażać się ani Matyldzie, ani świętemu Józefowi i zjawić się u swojej córki wczesnym przedpołudniem. Na szczęście babcia zabrała, co miała zabrać i szybko wyszła.
- Nie masz pojęcia jak się cieszę, że sobie od razu poszła – jęknęła ciocia kolejny raz tego dnia. – Nie miałabym dzisiaj siły na rozmowę z nią.
Niestety, ciocia z reguły cieszyła się przedwcześnie, co było właściwie zmorą jej życia. Ledwo tylko udało jej się odetchnąć pełną piersią po kolejnych życiowych perypetiach i odkryć, że mimo wszystko, świat jest piękny, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności natychmiast była zmuszona do zweryfikowania swoich poglądów. I tak przez całe życie. Tym razem nie mogło przecież być inaczej, choć bardzo marzył jej się choćby jeden maleńki wyjątek od reguły. Gdyby posłuchała swojego męża, który radził jej zamknąć drzwi na klucz i udawać, że nikogo nie ma w domu, z pewnością uniknęłaby kolejnej porcji niepotrzebnego stresu. Ale ciocia Marysia daleka była od słuchania męża, nawet w takich okolicznościach. Prawie zawsze mu się przeciwstawiała. Tak dla zasady, jak mawiała. Dzisiaj jednak tego pożałowała. Nie minęło bowiem kilka minut od wyjścia babci, a już w ich domu, tym razem na odmianę zjawił się dziadek. Gołym okiem widać było, że też ma zły dzień, co nie wróżyło nic dobrego.
- Niedawno wyszła – przywitała go od progu ciocia, domyślając się, że z pewnością jej szuka.
- To dobrze – odetchnął z ulgą dziadek, ale nie potrafił ukryć zdenerwowania.
- Jak to? - zdziwiła  się.
- Już nie mam siły! – Przekroczywszy próg domu, natychmiast skierował się w kierunku kanapy, na którą opadł z bezsilności. – Co ja mam z nią zrobić? – żalił się.
- Coś się stało? – dopytywał się zaniepokojony zięć Konrad, a jego żona mu zawtórowała.
- Dzisiaj jest dzień, w którym twoja mama odbiera emeryturę na poczcie – zaczął po krótce wyjaśniać, zwracając się do swojej córki Marii.
- No tak. W istocie, to jej termin – przypomniała sobie.
- Jak zwykle wtedy podwożę ją samochodem pod samą pocztę – ciągnął swoją opowieść dziadek. - No i okazało się, że jestem kretynem!
- Nie rozumiem – zdziwili się oboje.
Tymczasem dziadek kontynuował.
- Zamiast iść z nią po te pieniądze na pocztę, zostałem w samochodzie.
- I co, ktoś ją okradł? – jeszcze bardziej zaniepokoił się wuj.
- W pewnym sensie tak.
- Jak to, w pewnym sensie?
- Ano, zwyczajnie. Pobrała pieniądze i od razu wpłaciła – wyjaśnił, robiąc przy tym niewąską minę.
- Nie mów! Czy ja się dobrze domyślam?
- Tak. Na konto toruńskiej rozgłośni.
- O matko! – jęknęła ciocia a w ślad za nią wujek.
- I co teraz? Ile wpłaciła? – dopytywali się.
- Prawie dwie trzecie emerytury. Przecież obiecała wam wczoraj, że za każdego z was zamówi mszę…
- Matko przenajświętsza! – rozległo się biadolenie ciotki. – I co teraz zrobicie? Przecież nie wystarczy wam na życie.
- Pewnie, że nie wystarczy, a w dodatku jeszcze poprzednie recepty są nie wykupione. Nie mam już siły – martwił się dziadek.
- Trzeba coś z tym zrobić. Może ją ubezwłasnowolnić? W końcu ma przecież sklerozę i czasem nie wie, co robi, nie pamięta tylu rzeczy…
- Moi drodzy, ale jak ja mam to zrobić? Nie potrafię.
- Ja to bym się zwróciła z pisemną prośbą do ojca dyrektora, żeby wam oddał te pieniądze – podpowiadała ciocia, ale panowie parsknęli tylko śmiechem.
- Wierzysz w cuda, Marysiu?
- No nie…
Ciocia Marysia, choć osoba bardzo religijna, w cuda jednak nie wierzyła i bardzo słusznie, bo cudów nie ma. Ale kolejna porcja nieprzyjemnych wiadomości tego dnia, zdołowała ją jeszcze bardziej.
- Będziemy musieli im jakoś pomóc – zwróciła się do męża po wyjściu ojca. – Nie dadzą sobie rady.
- Jasne. Tylko zdaje mi się, że będziemy robić to co miesiąc. I tym sposobem, bynajmniej nie dobrowolnie, będziemy współfinansować ojca dyrektora! Że też nie ma siły na takich jak oni – narzekał wujek. – Jak im nie wstyd żyć z ludzkiego nieszczęścia! Bo w końcu tak to trzeba nazwać. Po imieniu. Doprowadzają ludzi do takich sytuacji, a potem skrzętnie to wykorzystują.
- Mój drogi, może jesteś niesprawiedliwy. Skąd niby mają wiedzieć, że babcia ma sklerozę, albo cierpi na jakąś fobię?
- Słusznie to ujęłaś moja droga. To jest pewnego rodzaju fobia. Inaczej natręctwo. Mama stale musi posyłać im kasę, bo w przeciwnym razie boi się, że nie dostąpi łask nieba. Tyle że to oni ją do tej fobii doprowadzili.
- Co ty mówisz? Jak to oni? Ona sama przecież…
- Nie. Uważam, że oni. Głoszonymi hasłami zastraszyli biedną, starą kobietę – twierdził wujek.
- Jesteś pewien? Może to jednak nie ich wina – broniła toruńskiej rozgłośni ciocia, choć w gruncie rzeczy sama była skłonna przyznać rację mężowi.
Ani ciocia Marysia, ani wuj Konrad nie przeczuwali, że to nie koniec kłopotów tego dnia. W dodatku związanych bezpośrednio z wczorajszymi imieninami.

Wieść się niesie jak echo po lesie

Obiad udało im się zjeść w spokoju, ale w zasadzie tylko obiad. W momencie, kiedy ciotka przymierzała się do pozmywania naczyń po obiedzie, wpadła do nich z furią Mariolka.
- Udało ci się dzisiaj urwać wcześniej z pracy? – przywitała ją ciocia, siląc się na uśmiech.
Jej widok nie wzbudził w niej entuzjazmu. Poza tym ogólnie było wiadomo, że Mariolka z reguły zawsze jest strasznie zapracowana. Przynajmniej takie stwarzała pozory. Ciocia nie znosiła Marioli właściwie od zawsze, a jej wczorajsze ekscesy z synem Darkiem, tylko pogłębiły w niej antypatię do niej. Dziś była do niej wyjątkowo bojowo nastawiona. Starała się jednak opanować wszelkimi siłami. Na kolejną kłótnię nie miała ochoty. Ale kolejna kłótnia wisiała w powietrzu i była nieunikniona. Biedna ciotka, jakby to przeczuwając, nabrała tylko głęboko powietrza. To na wypadek, gdyby w ferworze kłótni nagle jej go zabrakło. Wolała się zabezpieczyć.
- Udało? Wcale do niej nie poszłam! Po tym, co wczoraj zrobił mi Kamil, nie byłam w stanie! – wypaliła z wielkim oburzeniem, rzucając swoją czerwoną torebkę w kąt kanapy. – Zostało wam jeszcze od wczoraj coś mocniejszego do picia? – spytała rozglądając się, czy oby nie ma w pobliżu jakiejś butelki.
- I owszem – odparł gospodarz domu.
Był jednak zdezorientowany, podobnie jak ciocia. Oboje najchętniej zapakowali by jej cały transporter wódki, pod warunkiem, że natychmiast ulotni się z ich domu i wróci na własne śmieci. Mariolka jednak miała całkiem inne plany.
- Co za obciach! - wściekała się. – Dzisiaj z samego rana telefonowała moja znajoma z pracy i wyobraźcie sobie, że już ktoś zdążył ją o tym wszystkim poinformować. Jak ja się teraz pokażę w firmie? – narzekała, siadając za stołem.
Wuj tymczasem nalał jej i sobie lampkę wina. Ciocia zrezygnowała.
- Zaraz, moja droga, ale czegoś tu nie rozumiem – dziwiła się ciocia, nie mając bynajmniej zamiaru dać jej się zapędzić w kozi róg. – Czy to nie ty byłaś wczoraj w tych krzakach z moim synem? Chyba już to ustaliliśmy? - spytała poirytowana.
- Bzdura! Napadliście na mnie i tyle! Nawet nie mogłam się bronić!
- Przed nami, czy przed Darkiem w krzakach? – dopiekł jej wuj.
- No widzicie! Nawet teraz nie chcecie słuchać, co mam do powiedzenia.
- A może nas to nie ciekawi, bo nasz syn do wszystkiego się przyznał - wuj postanowił przyjść w sukurs żonie.
- Głupot wam naopowiadał i tyle! Mężczyźni często tak robią. Opowiadają niestworzone rzeczy, żeby tylko potem w oczach kolegów wyjść na niezłego ogiera. Im się więcej marzy, niż się zdarza!
- A Kamil, to niby miał przewidzenia, co? - uniósł się wuj.
- Oczywiście, że tak! Myślicie, że ja nie wiem, ile kasy zarobił sprzedając wam tą wymyśloną historię? Powinien w przyszłości zostać redaktorem jakiegoś brukowca. Z pewnością tak!
- Daj spokój! Przecież wiemy, jak było. A nasz Darek nie kłamie. Przynajmniej w takich sprawach – odezwała się ciotka.
- Jasne! Bronicie swojego synalka, a mnie zepsuliście opinię! Witek się do mnie nie odzywa. I w ogóle, jak ja teraz wyglądam?
- Pytasz o twoje włosy, czy o swoje zachowanie? – kolejny raz zadrwił z niej wujek. – Jedno i drugie jest fatalne – powiedział ostentacyjnie.
- Wiedziałam! Po co ja tu przyszłam? Gdyby nie te durne imieniny, żyłabym sobie spokojnie.
- No proszę! Następna! – Zdenerwowała się na dobre ciotka, choć trzeba przyznać, że zdenerwowanie towarzyszyło jej już dzisiaj od samego rana, a jedynie z każdą godziną potęgowało się coraz bardziej.
- Jak to następna? To ja nie jestem jedyną, której spieprzyliście życie? - rzuciła im w twarz z furią.
Tego było już za wiele. Ciotka była w stanie sporo znieść, ale nawet jak na nią, tego dnia wyjątkowo za dużo spadło na jej skołataną głowę. Poczerwieniała na twarzy ze złości i bijąc się z myślami, czy oby nie złapać za wrzątek, który akurat stał w garnku na piecu i nie potraktować ją nim z całej siły, z trudem się hamowała. Tym bardziej, że Mariolka nie zamierzała odpuścić, wyznając zasadę obrony przez atak.
Trudno było ocenić, która z kobiet była w tej chwili bardziej wściekła, ale wuj powoli zaczynał się obawiać, że jeszcze moment, a rozniosą  dom w drobny pył. Były jak dwie bomby zegarowe i tylko czekać, która z nich pierwsza pociągnie za zawleczkę. Krążył koło nich niespokojnie jak saper, gotów je natychmiast rozbroić, tyle że nie bardzo wiedział, jak tego dokonać.
- Dziurawiec czy prozak? – Pytał głupkowato obu pań, chcąc rozładować sytuację, ale żadna z nich nie zwracała na niego uwagi.
Tymczasem Mariola w swojej słownej potyczce uznała za stosowne naładować akumulatory i nie zważając na nikogo, nalała sobie kolejną lampkę wina. Oczywiście nie pytając o pozwolenie. Wujek przyglądał jej się tylko badawczym wzrokiem, oczywiście z wielkim niezadowoleniem, i z pewnością w głębi duszy życzył jej, żeby to nieszczęsne wino, nie inaczej, tylko jej zaszkodziło.
Ale czy Marioli coś jeszcze było w stanie bardziej zaszkodzić? Według wujostwa, już nie. Według Marioli, tak.
Po kilku wypitych lampkach rozkleiła się na dobre. Usiadła na kanapie i roniąc łzy wielkości fasoli, zaczęła się martwić, a raczej narzekać, że przez ciocię i wujka szef z pewnością wyleje ją z pracy.
- Dzisiaj miał być bardzo ważny dzień w pracy, rozumiecie?  Przyjeżdża inwestor z Holandii, a ja nawaliłam – ryczała. – Szef mnie zabije. Na pewno z pracą mogę się pożegnać.
Ani wujek, ani tym bardziej ciotka nijak nie mogli zrozumieć, jak się miała wczorajsza wpadka z Darkiem do jej pracy, ani do zagranicznego inwestora, ale według Marioli, miała.
Kiedy wreszcie zdecydowała się opuścić gościnne progi wujostwa, ciotka z ciężkim sercem opadła bezsilnie na kanapie.
- Żeby ten dzień już się skończył. W czym ja zawiniłam? – pytała ni to siebie, ni to wujka. - W tym, że naharowałam się jak wół, naskakałam koło nich z talerzami? A może w tym, że wydałam na nich dwie pensje, żeby ich ugościć?
Ciotka przysłoniła rękami twarz i w bezruchu tkwiła tak dłuższy czas. Sprawiała wrażenie, jakby nie miała najmniejszej ochoty oglądać więcej tego świata, a tym bardziej swojej pokręconej rodzinki.
Bywało, że nieraz po imprezie komuś coś zaszkodziło, albo coś się nie podobało. Czasem jedzenie, które zjadł ten ktoś w nadmiarze, czasem zbyt wielka ilość wypitego alkoholu, albo nietaktowna uwaga kogoś z gości. Ale jak dotąd, jeszcze nigdy nie zdarzyło jej się wysłuchać jednego dnia aż tylu pretensji i jeszcze nic aż tak bardzo nie wytrąciło ją z równowagi.
- Wiesz, Konradzie, nie mieliśmy racji mówiąc, że aktorom reality w telewizji słono płacą, a nasi krewniacy robią to za darmo – powiedziała ciotka po chwili.
- Jak to? – zdziwił się wujek.
- Zwyczajnie. Gdyby policzyć pieniądze wydane na ugoszczenie ich, plus nasza praca, wyszłaby niezła średnia na jednego gościa. Na swój sposób sami zapłaciliśmy im za to, że zrobili z siebie widowisko.
Wuj Konrad nieco się zasępił.
- Coś w tym jest, moja droga, coś w tym jest – powtórzył kręcąc głową z dezaprobatą.
Późnym popołudniem ciocia wyszła do ogrodu nieco odetchnąć. Zmęczenie ją nie opuszczało, na dodatek ciągle nie mogła się uspokoić. Echa wczorajszego dnia stale do niej wracały. Nie przestawała myśleć o tym, co dzisiaj usłyszała. Miała żal do Teresy, Marioli, Krzysia, Darka, swojej matki, ale najbardziej do siebie samej. Za to, że w pewnym sensie sama się w to wpakowała.
Zaprosiła ich, bo chciała spotkać się z rodziną, zobaczyć jak im się wiedzie. Krótko mówiąc, dowiedzieć się, jak żyją. No i się dowiedziała. Więcej niż się spodziewała. A teraz bardzo tego żałowała. Miała swoje małe reality show, za które w dodatku sporo zapłaciła.
Usiadła na małej ławeczce w cieniu rozłożystej jabłoni, ale nie zagrzała na niej zbyt długo miejsca. Rozglądając się wkoło po swoim ogrodzie zauważyła, że kilka kwiatów jest nieco stratowanych. Trudno było zgadnąć, czy było to zasługą rudego kocura, czy któregoś z dzieciaków biegających wczoraj beztrosko niemal wszędzie. Podeszła bliżej, żeby sprawdzić, czy jeszcze coś da się uratować. I wtedy pod jednym z nich dostrzegła czyjś portfel. Z pewnością nie należał on do wujka Konrada.
- Konrad, spójrz, ktoś go chyba zgubił! – krzyknęła do swego męża, który akurat wyglądał przez okno. - Czyje to może być?
- Nie wiem – odparł wujek, który zaciekawiony znaleziskiem opuścił swoją kryjówkę i przybiegł sprawdzić.
W portfelu nie było żadnych dokumentów, które by w jednoznaczny sposób pozwalałyby zidentyfikować potencjalnego właściciela. Za to było całkiem sporo pieniędzy.
- Musimy obdzwonić wszystkich. Pewnie ktoś już się nieźle zamartwia – stwierdziła dobrotliwa ciocia, gotowa natychmiast pobiec do telefonu.
Ale za nim na dobre doczołgała się do swojego domu, usłyszała przed ogrodzeniem odgłos parkującego samochodu. Przystanęła chwilę na schodach i zamarła. To był policyjny radiowóz. Wysiadł z niego dzielnicowy w towarzystwie drugiego nieznanego im policjanta.
- Dzień dobry państwu! – usłyszeli oboje z wujkiem bardzo zaskoczeni ich przyjazdem.
- Dzień dobry. Czemuż to zawdzięczamy panów wizytę – spytał podając im ręce. Dobrze znał się z dzielnicowym. Był niemal jego kolegą.
- Panie Konradzie, przykro mi, ale otrzymaliśmy doniesienie, że wczoraj u państwa, podczas przyjęcia został okradziony pan Witold Mynarski. Pewnie pan wie, o co chodzi? My właśnie w tej sprawie.
- No to mamy i wątek kryminalny – oznajmił wujek, któremu opadły ręce w geście bezsilności. – Tyle że ja nic o tym nie wiem.
- Chyba że chodzi panom o ten portfel – ciocia podniosła do góry najnowsze znalezisko, które niemal paliło ją w rękę. – Właśnie znalazłam go na grządce z kwiatami. Pewnie go zgubił.
Przez moment poczuła się, jakby to ona była tą winowajczynią, której poszukiwali policjanci. W końcu przyłapali ją, kiedy akurat trzymała go w ręce. Była pewna, że to o to chodzi.
- Pan Mynarski twierdzi, że go okradziono. Być może ktoś mu go ukradł, a potem wyrzucił w zarośla.
- O przepraszam, moje kwiaty, to nie żadne zarośla. Dbam o nie jak tylko mogę najbardziej – oburzyła się ciocia.
- Nie chciałem pani urazić. To taki nasz policyjny żargon…
- Akurat! Ktoś go okradł i wyrzucił portfel! – zdenerwował się wujek. – I nie zabrał pieniędzy?!
- Pan Mynarski złożył też doniesienie, że oprócz portfela ukradziono mu parasol i marynarkę.
- Kretyn jeden! Jedno i drugie wisi na wieszaku w przedpokoju. Sklerotyk jeden! Zwyczajnie ich zapomniał – pokrzykiwał wuj ze złości.
- Proszę wybaczyć, ale ja muszę to wszystko spisać – tłumaczył się dzielnicowy. – I oczywiście wyjaśnić.
- Panie, co tu jest do wyjaśnienia! Wszystko jest oczywiste! – pieklił się wujek. – Niech no dorwę tego łazęgę! Będzie mi tu policję sprowadzał!
Na szczęście policjanci byli wyrozumiali i nie podejrzewali wujka ani cioci, ale zabrali im trochę czasu. Kiedy już wreszcie sobie odjechali, wuj spojrzał na ciotkę wymownym wzrokiem i powiedział:
- Zamykamy drzwi na klucz i wyłączamy telefon – zdecydował całkiem na serio. – Nie chcę oglądać ani słuchać nikogo z rodziny! Choćby się waliło, paliło, wszystko mi jedno! Nie ma nas dla nikogo.
- A co z twoim ojcem i matką? Przecież obiecaliśmy im pomóc. – przypomniała sobie małżonka.
- A tam! Niech jedzą korzonki! Skoro matka jest taka głupia.
- Konrad, ona po prostu jest stara.
- Ja też! Przez tą naszą rodzinkę lata lecą mi podwójnie. Potrafią wykończyć człowieka.
- Wierz mi, ja też mam ochotę się od nich odizolować, ale przecież to niemożliwe.
- Kiedy zatęsknię za innymi ludźmi, to sobie włączę telewizor.
- Co? – zdziwiła się ciotka.
- Obejrzę sobie reality show. Za darmo i bez stresu!
- Hm. Przynajmniej nikt na ciebie nie naskoczy z pretensjami. Jakby na to nie spojrzeć, masz sporo racji – powiedziała ciotka. – Ale co to za życie? – dodała.
- Wymarzone! Błogie! Najspokojniejsze pod słońcem! Nazwij to jak chcesz – starał się przedstawić wszystkie plusy.
Po chwili wziął kartkę papieru i skreślił na niej parę słów.
- Co ty robisz? – dopytywała się ciotka.
- Piszę list do Telewizji.
- …
- Muszę tylko zdobyć namiary na tego producenta.
- Nie…
- Tak, moja droga! Tak! Tego od reality… Może zdecyduje się zrobić swój program u nas. Sporo by zaoszczędził, nie musząc zatrudniać scenarzysty, a marnym aktorzynom nie trzeba zbyt wiele płacić…