Moi Drodzy!
Mamy przez to więcej wolnego czasu. Postanowiłam więc udostępnić Wam do poczytania jedną z moich powieści. Napisana kilka lat temu, jak dotąd nie straciła nic na aktualności.
Na początek żartobliwy wierszyk.
REALITY SHOW, CZYLI U CIOCI NA IMIENINACH
U cioci na
imieninach,
u wujka na
urodzinach,
przy stołach suto zastawionych,
kilkoro gości
podchmielonych
swoisty talk show
swój prowadzi,
nikomu wszakże to
nie wadzi.
O swych uczuciach
mówi Krysia
i niekoniecznie do
męża Rysia.
Darek z Mariolką
stale gdzieś znika,
babcia hołubi
księdza Rydzyka,
dziadek pomstuje Radiu
Maryja,
oj, dziadku,
dziadku! Oj, będzie chryja!
Kuzyn na wczasy
chce jechać w siodle,
Zosia wolałaby
gdzieś na wielbłądzie.
Stryj przeholował,
czuje się podle
i teraz kręci się jak na rondzie.
Witek biadoli: Oj,
Co to będzie,
jeśli mu kiepsko pójdzie
na giełdzie…
Ciocia apteczkę
swoją wychwala,
która od chorób
wszelkich wyzwala.
Wujek bezradnie
rozkłada ręce,
kasy chciałby mieć
coraz to więcej,
mały burdelik,
dużą bimbrownię,
z chęcią przerobi
na to kotłownię.
Marian ma głowę do
polityki
i nie uznaje
żadnej krytyki.
Krzysiek jest
znawcą od monopoli,
i niech nikogo
głowa nie boli,
że jest zbyt
szczery, nieraz do bólu,
i tytułować każe
się „Królu”.
Niech się nie
mądrzą ci z telewizji,
że reality mają na
wizji,
wszak nie odkryli
nic tym nowego.
Wystarczy
wpaść tu, choć na jednego.
Może do cioci na
imieniny,
może do wujka na
urodziny…
Po co oglądać show
w telewizorze,
kiedy rodzinka
robi to nie gorzej?
I nikt im za to
krocie nie płaci,
a im i tak się
zawsze opłaci.
Zaprezentują swe wdzięki, wady,
wszak głowy mają nie od parady.
Zaprezentują swe wdzięki, wady,
wszak głowy mają nie od parady.
U cioci na imieninach
Dom był taki sobie. Bez wyrazu i konkretnego koloru, szary i nijaki. Niczym
szczególnym się nie wyróżniał. Ani duży, ani mały, zwykły przeciętniak. Nie
nawiązywał do żadnego ze znanych stylów architektonicznych. Najoględniej mówiąc,
jego architektura przedstawiała wiele do życzenia. Prosty klocek z otworami na
oka i drzwi wejściowe. Ponadto posiadał płaski dach, który z pozycji stojącego
na ulicy człowieka był niewidoczny. I gdyby nie dwa kominy z niego wystające,
na których zatknięto antenę satelitarną i tę tradycyjną, można by wątpić w jego
istnienie. Budynek prawdopodobnie zbudowany został na przełomie lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Gdyby był w wersji mini, być może
świetnie prezentowałby się jako domek dla psa albo kota. Ale dość tych
złośliwości.
Położony wzdłuż wiejskiej, wąskiej drogi, odgrodzony był od niej
niewysokim płotem z metalowej siatki. Przed oczami ciekawskich przechodniów
zasłaniało go kilka drzew owocowych, tudzież kilkanaście iglaków posadzonych
byle jak i byle gdzie. Podobnie przedstawiała się sytuacja z kwiatami, będącymi
oczkiem w głowie cioci. Właściciele domu nie przywiązywali większej uwagi zarówno
do architektury domu jak i do małej architektury, uznając ją za pewnego rodzaju
modową fanaberię architektów i ogrodników, której bynajmniej nie zamierzali się
poddawać. Sadząc rośliny wokół domu kierowali się wyłącznie własnym poczuciem
estetyki, która co prawda przedstawiała wiele do życzenia, ale za to przynosiła
im niebywałą satysfakcję.
Ciocia Marysia zwykle mawiała, że każdy człowiek ma inne odczucie piękna
i na dobrą sprawę nie można zawyrokować, co tak naprawdę jest ładne, a co
brzydkie. Trudno było się z nią nie zgodzić. Podsumowując: ładne jest to, co
się komu podoba. Co prawda od wieków całe pokolenia ludzkości się o to spierały,
w następstwie czego powstały w sztuce mody, style, trendy i tak dalej, i wielu
ludzi zadawało sobie trudu, by to jakoś określić, uporządkować, podporządkować,
ale patrząc na to z perspektywy czasu, i tak wszystko sprowadzało się do
jednego. Do stwierdzenia, że coś się podoba albo nie.
Ciocia Marysia i jej mąż Konrad byli ludźmi prostymi, ale za to
posiadali w sobie pokłady empatii, czym zyskiwali poklask w oczach rodziny i
znajomych.
Wracając do obejścia domu wujostwa, odnosiło się wrażenie, że posadzone
w ogrodzie rośliny odzwierciedlały jakby ich spontaniczne charaktery. Zaskakiwały
swoim pięknem, ale posadzone chaotycznie trudne były do ogarnięcia wzrokiem. Spoglądając
na to wszystko z dalszej perspektywy, nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że
ma się przed oczami jeden wielki chaos. Zwłaszcza, kiedy chodziło o kwiaty. Wszędzie
było ich pełno. Od najmniejszych, drobnych stokrotek i maciejki, po wielkie
rododendrony i azalie, okazałe kanny i kwitnące pnącza okalające niemal w
całości dwie ściany domu, nie wspominając o roślinach bezładnie obrastających
płot. Wszystko kwitło, pachniało, panoszyło się nawet na ścieżkach i dróżkach
do domu.
Panowała tu jedna zasada. Każdy mógł je podziwiać i wąchać, ale absolutnie nikt nie miał prawa zerwać choćby najmniejszej z roślinek.
Panowała tu jedna zasada. Każdy mógł je podziwiać i wąchać, ale absolutnie nikt nie miał prawa zerwać choćby najmniejszej z roślinek.
Tylko rude kocisko, ulubieniec wujka, nigdy nic nie robił sobie z
zakazów i nakazów ciotki. Co jakiś czas tratował któreś z roślin, najczęściej
podczas uganiania się za cętkowaną kotką z sąsiedztwa, która zjawiała się w
ogrodzie wujostwa nadzwyczaj często, prowokując tym samym niesfornego kota do
szaleńczego pościgu.
Ten pospolity i mało atrakcyjny dom, położony w równie mało atrakcyjnym
miejscu, z ogrodem przypominającym dżunglę, kilka razy w roku sprawiał wrażenie
wielkiego ula, wewnątrz którego kłębiła się całkiem spora grupka, niekoniecznie
pracowitych pszczółek. Czasami, a dokładnie cztery razy w roku, do owej
niepokornej grupki dołączało jeszcze kilkanaście innych „pszczółek”, których
los rzucił w sąsiednie okolice, a które ochoczo zjeżdżały na takie okazje jak
ta. Tyle że nie przyciągał ich tu dom wujostwa ani oni sami, ani też kwiaty
ciotki, czy wielkie i leniwe kocisko wujka, ale zgoła zupełnie coś innego.
Imieniny albo urodziny cioci lub wujka, to było to coś, czego w żadnym
wypadku nie można było sobie odmówić, a tym bardziej przegapić. Takiej gratki
nie zaprzepaściłby żaden z krewnych, nawet tych najdalszych. Była to wszakże
doskonała okazja do odnowienia nieco rozluźnionych rodzinnych więzi,
osłabionych przez wymogi dnia codziennego. Zwykle w takich sytuacjach ciocia
mawiała, że to nic innego, jak tylko wszystkie odcienie szarości naszego
współczesnego życia, którym przy takich okazjach jak ta, należy przywrócić
trochę kolorku.
Z nazbyt filozoficzną naturą cioci nie należało zbytnio polemizować, bo
i tak na wszystko miała swoje własne wytłumaczenie i to często bardzo odmienne
od ogólnie przyjętego.
Tak więc, w tych szczególnych dniach zjeżdżało pod dom cioci i wujka
kilka samochodów różnych marek, które na ten czas skutecznie tarasowały wjazd
do domu i pobocza pobliskiej ulicy. Na szczęście była to wiejska droga, niezbyt
często uczęszczana przez przechodniów, a co dopiero przez samochody. Był to
niewątpliwy plus całej sytuacji, bo w przeciwnym razie policja, w takich dniach
jak te, zgarniałaby wcale niemałą kasę za złe parkowanie. Oczywiście, gdyby
tylko było to możliwe, bowiem goście
cioci i wujka do rozrzutnych raczej nie należeli. Nie mieli w zwyczaju płacić
za coś, czego nie skonsumowali. I gdyby nawet jakiś przygodny stróż prawa
zechciałby wyegzekwować od któregoś z nich mandat, i tak nie miałby
najmniejszych szans. Zaraz znalazłoby się kilku chętnych do pogonienia go,
gdzie pieprz rośnie.
Nawiązując do konsumpcji, niewybaczalnym byłoby nie wspomnieć, że w
rodzinie cioci i jej męża słowo to miało nadzwyczajne znaczenie. To było słowo
klucz, które zasługiwało na największą uwagę. Od niego bowiem wszystko się
zaczynało. Żeby uwiarygodnić znaczenie wartości tego słowa, ciocia i wujek
znosili na tę okazję do jadalni cztery stoły, wszystkie, jakie mieli na stanie.
W błędzie jednak byłby ten, kto myślałby, że na czterech stołach się skończyło.
W aferę ze stołami wciągnięci byli również sąsiedzi cioci, którzy na ten czas
użyczali im także swoich. Na szczęście obrusów cioci wystarczało.
Na kilka dni przed uroczystością wujek zawoził swoją małżonkę w okolicę
hipermarketów, gdzie przepadała zwykle na kilka godzin, by po jakimś czasie
odnaleźć się pod ciężarem swoich zakupów.
- My naprawdę to wszystko zjemy? – Dziwił się wujek, który potem pomagał
małżonce upchnąć to wszystko w bagażniku i na tylnych siedzeniach samochodu.
- Czego się głupio pytasz? Przecież i tak ty zjadasz najwięcej! – Oburzała
się wtedy ciocia, której wilczy apetyt wujka nieraz spędzał sen z oczu. I to w
dosłownym tego słowa znaczeniu. Wujek bowiem miał zwyczaj w nocy zakradać się
do lodówki i urządzać sobie nocną wyżerkę. A ponieważ w jego charakterze nie
leżało przejmowanie się zbytnio ciszą nocną, zwykle hałasował przy tym do
granic możliwości, budząc w ten sposób ze snu swoją małżonkę. Tak więc jego
niepohamowany apetyt był tematem numer jeden w relacjach małżeńskich cioci i
wujka. Teraz też, jakże by mogło być inaczej, ciocia natychmiast sobie o tym
przypomniała. Wujek nie lubił być dłużny. Natychmiast doskonale odnalazł się w
temacie, wypominając cioci z kolei jej rzekomą rozrzutność.
- Chyba żartujesz! Mnie wystarczyłby dobry bigos i trochę kiełbasy! –
odszczekiwał się. – A ta papryka, to po co? Albo te brokuły? Kto będzie jadał
takie paskudztwo? I jeszcze jakieś różowe krewetki, łosoś norweski! Fe! W
dodatku słono kosztują. Czy ty myślisz, że ja obrabowałem bank?! – Wzburzenie wujka
przybierało na sile na myśl, ile to wszystko kosztowało.
- Uspokój się! – napominała go ciocia. – Dla siebie to wszystko robię? Przecież
na przyjęciu w większości będzie twoja rodzina. Z mojej strony będzie tylko
brat Krzysiek.
- Jasne! Za to wyżłopie wszystkie trunki – denerwował się wujek, co było
nie do końca zrozumiałe, bo od kiedy odkrył, że razem im po drodze, jako że wuj
też nie gardził alkoholem, zwykle podczas przyjęcia siadał właśnie koło Krzyśka.
- Pół na pół z tobą – natychmiast przypominała sobie o przywarach męża ciocia.
Oprócz filozoficznej natury, ciocia miała jeszcze jedną cechę, która
wyróżniała ją wśród innych. Była wyjątkowo pamiętliwa. W dodatku przypominała
sobie o najdrobniejszych wpadkach i przewinieniach innych członków rodziny w
chwilach najmniej do tego stosownych, albo wtedy, kiedy inni chcieliby już
dawno o tym zapomnieć. Tak jak i teraz.
- Ciekawa jestem, czy Kryśka odkupi mi wreszcie ten wazon, który stłukła
na twoich urodzinach? – przypomniała sobie nagle w trakcie ładowania zakupów do
samochodu. - Nie daruję jej tego! W końcu, co ona sobie myśli?! Stłukła, to
niech odkupi – napomknęła wujowi, podając mu kolejne tekturowe pudło, tym razem
z margaryną.
- Marysiu, daj spokój! Przecież to była kompletna tandeta. Kupiłaś go
kiedyś na bazarze od Chińczyków za grosze… - odparł wujek niezadowolony z tego,
że wciąż wraca myślami do, jego zdaniem, tak nieistotnych epizodów z ich życia.
- Grosze, nie grosze! Nie będę wydawała następnych groszy przez jakąś
nieostrożną Kryśkę! – ripostowała.
Wujek nie lubił sprzeczać się ze swoją małżonką. Zresztą, nawet, gdyby
próbował rozwinąć ten nieszczęsny temat, nic by to nie dało, bo uparta ciocia i
tak postawiłaby na swoim. Wiele razy miał okazję się o tym przekonać, toteż
zwykle ucinał rozmowę, bo jak mawiał, szkoda mu życia na durnoty. Nadmiar
zakupów, a co za tym idzie wydanych pieniędzy, przyprawiał go zwykle o
frustrację. Tak jak i tego dnia, toteż w takich chwilach trudno było mu
zachować spokój i opanowanie. Uporawszy się z bagażami, zatrzasnął drzwiczki
samochodu z nieukrywaną złością, po czym wsiadł do samochodu i ruszył w stronę
domu, nie przestając marudzić podczas jazdy.
Tymczasem ciocia, nie zwracając na niego większej uwagi, zaaferowana,
myślami była już gdzie indziej. Dokładniej mówiąc, w swojej kuchni. Każda
kolejna godzina przybliżała ją bowiem do głównego wydarzenia, czyli do
przyjęcia.
Tradycyjnie już, kilka dni przed nim ciocia zwykle nie rozstawała się z
kuchnią, zlewem, garnkami i swoim elektrycznym piecem. O ile zlew i garnki nie
darzyła zbytnio sympatią, to swój nowy piec elektryczny traktowała z wielkim
namaszczeniem. To za jego sprawą wychodziły spod jej ręki najwspanialsze ciasta
i soczyste pieczenie, z których była niezwykle dumna. Z tego powodu nie pozwalała
się do niego nikomu zbliżyć, w obawie, że ktoś nieopatrznie naciśnie nie ten
guzik, co trzeba, i elektroniczne cacko zniweczy jej trud. Obawy cioci
okazywały się zwykle nieuzasadnione, bowiem za wyjątkiem wujka, nie było nikogo
chętnego, kto zechciałby dobrowolnie, albo nawet pod przymusem wejść do jej
królestwa i w czymkolwiek pomóc.
Co zaś się tyczy samego wujka, to oczywiście nie zjawiał się on w nim bynajmniej
z chęcią pomocy, ale w zgoła zupełnie innym celu. Każdy moment nieuwagi ciotki
był dobry do tego, żeby podkraść, chociażby maleńki kawałek ciasta albo
pachnącego mięsiwa, dopiero co wyjętego z piekarnika. Przyłapany często na
podkradaniu, zwykle obrywał ścierką po rękach.
- Kiedyś cię zamorduję, zobaczysz! – denerwowała się ciotka. – Tylko
zobacz, ile tu w koło noży! Kiedyś nie wytrzymam i którymś cię ugodzę! – Groziła
złośliwemu mężowi, który nie mógł sobie odmówić, żeby czegoś nie skubnąć, a
potem się tym delektować, doprowadzając tym swoją żonę niemal do furii.
- Ależ kochanie, ja tylko małe kawalątko… - tłumaczył się jak przed
egzekucją, przyłapany na podkradaniu smakowitości.
- Żebyś chociaż ukroił sobie kawałek ciasta z samego krańca, ale nie! Ty
musiałeś zjeść posypkę z połowy sernika! – złościła się ciotka, zresztą całkiem
słusznie. - Albo ten królik! Odkroiłeś mu kawałek nogi! Jak ja to teraz podam?
– wściekała się.
- Kochanie, zrobię mu protezę z marchewki. Będzie tak dla jaj…
- Wynoś mi się z tej kuchni, bo nie ręczę za siebie! – grzmiała ciotka.
Wujek zwykle się wynosił, ale tylko na chwilę, by niebawem powrócić jak
bumerang.
- Znowu tu jesteś! – Przyuważywszy go kolejny raz, na jego widok ciocia
niemal wychodziła z siebie, czerwieniejąc ze złości.
- Nigdy nie słyszałaś, że przestępca wraca na miejsce zbrodni? – drażnił
się z nią.
- Wiem jedno. Jeśli ja cię zamorduję, na pewno tu nie wrócę! –
pokrzykiwała.
- Kochanie, pomyśl tylko – chciałabyś skończyć w więzieniu? - wysuwał
kolejne kontrargumenty.
- Tak! Miałabym tam święty spokój i nie musiałabym ciebie oglądać!
Kuchenne perypetie ciotki i wujka niemal zawsze wyglądały tak samo. Ale
nic w tej kwestii nie mogło się zmienić, bo oboje nie byli już młodzi, a jak
wiadomo, na stare lata ludzie się nie zmieniają.
Nic też nie zmieniało się od lat w ogólnie przyjętym schemacie
urządzania imprezy przez wujka i ciocię. Zjeżdżali na nią wszyscy zaproszeni
goście, bo zwyczajnie było warto. Suto zastawione stoły uginały się pod
ciężarem wyrafinowanych dań i alkoholi. Tu można było najeść się i napić do
woli, i to w dodatku za darmo, a to, nie da się ukryć, działało nie tylko na
wyobraźnię i podniebienie, ale także na kieszeń. Wydanych na ten cel pieniędzy
z kieszeni wujka i cioci, niestety, nie rekompensowały żadne prezenty. Kiedyś
przed laty nieopatrznie zdecydowali wspólnie z rodziną, że wystarczą same
kwiaty. Tym sposobem rodzina, zamiast z prezentami, przyjeżdżała wyłącznie z
kwiatami. W efekcie tego salon cioci Marysi w tych szczególnych dniach w roku
przeistaczał się w kwiaciarnię, albo jak kto woli, w wystawę kwiatów. Trudno
było doliczyć się ilości bukietów podarowanych solenizantce, bądź też
solenizantowi, o różnorodności nie wspominając. Dodać należy, że jak przystało
na obecne czasy, cechujące się konkurencją i reklamą niemal na wszystkich
polach naszej codziennej rzeczywistości, i tu obowiązywały podobne zasady.
Ofiarodawcy prześcigali się w tym, kto podaruje najbardziej interesujący
bukiet, zarówno pod względem estetycznym jak i cenowym. Mało brakowało, aby za
którymś razem nie doszło do swoistego przyznania ocen, a co za tym idzie,
zajętych miejsc w tej konkurencji, ale na szczęście inicjatorkę owego konkursu,
Krystynę, udało się w porę powstrzymać. Tym samym rodzina cioci i wujka cudem
uniknęła rodzinnego konfliktu, który w przyszłości mógłby przeobrazić się w
wielką wojnę, niosąc za sobą rozliczne ofiary. Z grubsza można było sobie
wyobrazić jej przebieg i ewentualne konsekwencje. Ci, którzy nie zmieściliby
się na podium, poczuliby się niedocenieni i z pewnością dozgonnie obrażeni. Tak
więc wiszącą w powietrzu aferę, na szczęście udało się zdusić w zarodku, nie dopuszczając do rozlewu krwi.
Bywało, że czasami jednak nie dało się uniknąć ofiar. Powodem tego był choćby nadmiar
zapachów kwiatów unoszący się w powietrzu. Niekiedy miewał siłę
obezwładniającą, zwłaszcza dla alergików i osób starszych, których doprowadzał
do duszności. Tak jak i tego dnia.
Z ilości nagromadzonych na tej małej powierzchni kwiatów najbardziej
cieszyła się babcia. Przy tej okazji, jak co roku, napastowała swoją córkę,
Marysię, by ta dobrowolnie oddała jej kilka bukietów.
- Te różowe lilie pasują pod obraz świętego Józefa – narzucała się
ciotce ze swoimi prośbami. – A te czerwone gerbery zaniosłabym na cmentarz na
grób mojej sąsiadki Matyldy.
- Dobra, mamo, dobra – zgadzała się ciotka Marysia, wiedząc z góry, że
jest na przegranej pozycji, bo jej matka i tak jej nie odpuści.
- Radziłbym od razu wszystkie spakować i przesłać dla ojca dyrektora –
droczył się zwykle przy tej okazji dziadek z babcią.
- Oj, tato! To przecież nic złego, że mama chce je zanieść do kościoła.
I tak jest ich sporo - stawała w jej obronie ciocia Marysia.
- Ale to są twoje kwiaty i tak ma zostać – denerwował się dziadek,
posyłając babci złowrogie spojrzenia. – Ona, gdyby mogła, to nie tylko
wysłałaby wszystkie bukiety, ale jeszcze sprzedałaby dom i posłała ojcu
Rydzykowi wszystkie pieniądze!
Dziadek wiedział, co mówi, gdyż było w tym sporo prawdy. W dodatku na
samo wspomnienie o Ojcu Dyrektorze dostawał gęsiej skórki, pąsowiał jak piwonia
i przypomniał rozwścieczonego indora, który gotów był natychmiast zaatakować
każdego, kto tylko na ten temat ośmieli się mieć inne zdanie. Babcia jednak nic
sobie z tego nie robiła.
- Daj spokój! Co ty opowiadasz? – oburzyła się wcielając się w
przekrzykującą go indorkę.
Sytuacja jawiła się nieco tragikomicznie. Dwóch staruszków skaczących
sobie do gardeł budziło zainteresowanie coraz większej gromadki widzów,
chętnych obejrzenia darmowego widowiska. Ten i ów przewracał oczami w geście
bezradności, oczywiście wobec poruszanego tematu, który z gruntu wydawał się,
choć zawsze aktualny i budzący spore emocje, to jednak beznadziejny. Ale nie
dla dziadka. Dla niego był sygnałem do walki. Toteż od razu wytoczył ciężkie
działa.
- A może nie posłałaś do Radia Maryja w zeszłym miesiącu prawie pół
emerytury, no może nie? – krzyczał, wściekając się na babcię, poniekąd
słusznie.
Siwa jak gołąbek, pomarszczona na twarzy i przygarbiona, nic jednak nie
straciła, jeśli chodziło o siłę głosu. Natychmiast „odszczekała” się dziadkowi.
- Oj, tylko na mszę, sknerusie jeden!
- A na lekarstwa, to ci nie starczyło! – Grzmiał, przybierając w międzyczasie
na twarzy coraz bardziej odcień krwistoczerwony, a potem stopniowo przechodzący
w nieco mniej rozogniony, za to wyraźnie ustępując miejsca szaremu.
Ciocia Marysia patrzyła na nich z przerażeniem, nieskora jednak do
interwencji, bowiem miała już na tym polu kilkuletnie doświadczenie, które
nauczyło ją, że nie warto brać w tym udziału. W przeciwnym razie zarówno złość
dziadka jak i babci, najoględniej mówiąc, skupiłaby się na niej. Ale ciocia
Marysia nie była jedynym dzieckiem swoich kłócących się rodziców. Mieli jeszcze
przecież syna. A ten nader chętnie uczestniczył we wszelkiego rodzaju
dyskusjach. Nieważne, jakiego były charakteru i kto je akurat prowadził. Teraz
też uznał za stosowne rozwinąć temat.
- Ojciec Dyrektor ją wyleczy. Na odległość oczywiście – włączył się w
rozmowę Krzysiek, brat ciotki, który zdążył już opróżnić kilka kieliszków
przedniego trunku, własnoręcznie wytworzonego przez wujka.
Krzysiek nieoczekiwanie odnalazł się w temacie i gotów był zawrzeć z
dziadkiem koalicję przeciwko wielkiemu guru, za jakiego uważał Ojca Dyrektora,
a który jego zdaniem żerował na naiwności starszych ludzi, zwłaszcza pań. Do koalicji
szybko przystąpił też jeszcze jeden przedstawiciel płci męskiej.
- Leczenie sugestią jest ponoć najbezpieczniejsze dla organizmu – dodał
nieopierzony syn wujka Konrada, Darek, żartując sobie z całej tej sytuacji, łypiąc
jednym okiem na Krzyśka, a drugim w stronę Mariolki.
– Ale biorąc pod uwagę przypadek babci, jak na mój gust, dość kosztowne…
- dodał po chwili.
- Ty się nie wtrącaj – upomniała go matka. – Przynieś lepiej z kuchni
kompot, bo zabrakło.
- Z przyjemnością. A jest mama pewna, że już? – spytał głupkowato.
- Jak to, już? Nie rozumiem – dziwiła się ciocia Marysia.
- No… bo, jak się wszyscy od razu naćpią, to nie zjedzą mamy wiktuałów i
cała robota pójdzie na marne – usłyszała w odpowiedzi.
- Nie żartuj sobie! Tobie tylko głupoty z głowie! – ofuknęła go matka.
- Oj, mamo, nie denerwuj się tak. Chciałem tylko zażartować. A kompot
mogę przynieść, dlaczego by nie?
Darek był studentem piątego roku medycyny i wiedział, co mówi, bo w
temacie ćpania miał niejedno do powiedzenia. Albo to raz widział swoich
naćpanych kumpli? Sam jednak nie przejawiał skłonności do brania narkotyków ani
wszelkiego rodzaju dopalaczy. Nie potrzebował tego całego „poweru”, by dodać
sobie energii w czymkolwiek, ani podnosić swoją niską samoocenę, jako że nie
miał z tym problemu. Wręcz przeciwnie, o sobie miał nadmiernie wysokie
mniemanie, co z kolei pozwoliło mu myśleć, że absolutnie nikt nie jest mu w
stanie podskoczyć, ani czegokolwiek odmówić, zwłaszcza, jeśli rzecz dotyczyła
płci pięknej. W swoim środowisku uchodził za rasowego ogiera, choć tak naprawdę
nie do końca była to prawda. Tu i ówdzie szemrano też o jego ciągotach również
do osobników tej samej płci. Co prawda sam Darek usilnie dementował pogłoski,
ale raz przyklejona do niego etykietka stawiała jego orientację seksualną pod
znakiem zapytania. Ale i bez tego wszyscy mieli o czym opowiadać. Darek bowiem nie
byłby sobą, gdyby stale nie dostarczał innym tematu do plotek.
Tymczasem na stołach przykrytych śnieżnobiałymi obrusami pojawiały się
coraz to nowe półmiski z potrawami.
- Spróbujcie mojego królika w sosie musztardowym – doradzała ciocia
Krysi, swojej szwagierce i jej mężowi Rysiowi.
- Bardzo dziękuję. Na pewno jest wyśmienity, ale nie mogę sobie na niego
pozwolić. Dla mnie to zbyt wiele kalorii. I jeszcze w dodatku ten sos. Ty wiesz,
Marysiu, ile taki sos ma kalorii? To prawdziwa bomba kaloryczna! Nie po to
odchudzam się cały czas, żeby teraz znów się dorobić tłuszczyku po bokach –
stanowczo odżegnywała się od pachnącej pokusy.
- Daj spokój! Gdzie ty widzisz ten tłuszczyk? – nie mogła nadziwić się
ciocia.
I słusznie, bo Krystyna wyglądała, jak nie przymierzając tyczka do
fasoli, a jej dekolt powoli zaczynał przypominać przedwojenną tarkę do prania.
Krystyna była tak chuda, że jak mówił wuj Konrad, nie rzucała cienia.
- Słuszna uwaga, moja droga – poparła ją Zosia, żona kuzyna wujka. – Nie
gniewaj się, ale twój Rysio to chyba z tobą nie sypia, co? – spytała
dwuznacznie.
- Dlaczego tak myślisz? – zdziwiła się Krystyna, krzywiąc usta, nieco
zniesmaczona bezpretensjonalnością Zosi.
- Szczerze mu współczuję. Przytulić się do ciebie w łóżku, to z
pewnością nic przyjemnego. Dałabym głowę, że na twoich kościach pewnie można
dorobić się odcisków…– odpowiedziała, nie przebierając w słowach.
Zosia miała co najmniej dwa powody, żeby dopiec jej do żywego. Pierwszy
to ten, że sama była dokładnym jej przeciwieństwem, przynajmniej w kwestii
tuszy. A drugi, z powodu nadmiernej zazdrości o swojego męża. Ubzdurała sobie
kiedyś dawno temu, że Krysia chciała jej go poderwać. Z tego też powodu nie
spuszczała męża z oka, i to nie tylko na przyjęciach. Zaś rzekomym, niecnym
występkiem Krystyny przejęła się do tego stopnia, że odtąd miała na nią
szczególne baczenie i nic nie uszło jej uwadze. Nadmierne zainteresowanie
Krystyną w ostateczności doprowadziło Zosię do kolejnych odkryć w kwestii jej zachowania
względem innych panów, bowiem Krysia stale czuła się niedopieszczona i pocieszenia
szukała w innych przedstawicielach męskiego gatunku. Zosia nieraz miała ochotę
publicznie ją zdemaskować, pokazać rodzinie i światu, jaka to z niej wiarołomna
małżonka. Jednakże za każdym razem, ilekroć była już bliska objawienia prawdy,
przypominała sobie przypowieść zasłyszaną w kościele. A dokładnie jedno bardzo
ważne zdanie, które brzmiało: „…Ktokolwiek z was jest bez grzechu, niech
pierwszy rzuci kamieniem…”. Ten wewnętrzny głos nie opuszczał jej ani na chwilę
i skutecznie przed tym powstrzymywał, przypominając tym samym o jej nie zawsze
czystych intencjach i rozlicznych grzechach i grzeszkach. Teraz też nie
odważyła się o tym wspomnieć, ale nie byłaby sobą, gdyby tak po prostu dała
spokój biednej Krystynie. Są przecież inne sposoby, by pofolgować swojej
złośliwości.
O swych
uczuciach mówi Krysia
- Jak możesz? – oburzyła się Krystyna. – Ty mi lepiej do łóżka nie
zaglądaj!- Ależ moja droga! Nie mam takiego zamiaru. Nawet, gdybym chciała, to
podobno nie warto, bo nic ciekawego od dawna się w nim nie dzieje – dopiekła
jej, uruchamiając w ten sposób świadomie lub nieświadomie pewien ciąg wydarzeń,
który sprowokował nieszczęsną Krysię do zwierzeń.- To są jakieś insynuacje. Nie wiem, skąd masz takie wiadomości, ale
zapewniam cię, że u nas wszystko jest w najlepszym porządku. A to, że mój Rysio
nigdy nie miał południowego temperamentu, to całkiem inna sprawa. Po prostu w tych
sprawach jest nieco oziębły.
Rysio nie tyle był oziębły, co raczej lodowaty. W dodatku wyniosły i
zarozumiały. Co prawda to ostatnie nijak miało się do łóżkowych spraw Krystyny,
ale i tak wszyscy im współczuli. Grupa współczujących im podzieliła się na dwa
obozy: tych, którzy współczuli jej i tych, którym żal było Rysia.
A było czemu żałować Rysia. Prócz tego, że jego żona była przeraźliwie
chuda i wyglądała jak kościotrup po liftingu, miała jeszcze dwie niepokojące
cechy charakteru. Wielkie o sobie mniemanie i nieodpartą ochotę na cudzych
mężów. Zwłaszcza ta druga niepokoiła Rysia, mężczyznę z natury przypominającą
chłodnego Anglika razem z jego anglosaskim poczuciem humoru. Teraz też przysłuchiwał
się rozmowie żony z Zosią, czekając na stosowną okazję, by móc się wtrącić do
rozmowy w sposób niepozostawiający cienia wątpliwości, że nie ucierpią na tym
jego nienaganne maniery.
- Moja droga, jeśli mógłbym coś dodać, to w kwestii mojej oziębłości mam
swoje niepodważalne zdanie. Po prostu taki już jestem i wcale nie ubolewam z
tego powodu. Jednych pociąga piwo, innych kobiety, a jeszcze inni potrafią
rozróżnić, co tak naprawdę jest w życiu ważne i właśnie to staje się sensem ich
życia – wypalił ni z gruszki, ni z pietruszki.
Trudno było się z nim nie zgodzić, tyle tylko, że absolutnie nikt nie
potrafił zgadnąć, co w rzeczywistości jest dla Rysia ważne. Ale tego pewnie i
on sam nie wiedział. Tymczasem Rysio uznał za stosowne nieco upomnieć swoją
krewną.
- I bardzo cię proszę, droga kuzynko, nie rozwijaj na forum rodzinnym
tej sprawy – dodawał chłodno, próbując uciąć rozmowę na temat jego i jego żony.
- Ojej, ja tylko tak powiedziałam…
- No właśnie. Tylko tak powiedziałaś. A czy ty zastanowiłaś się chociaż
przez chwilę, w jakim stawiasz mnie świetle? Twoje insynuacje mogą sprawić, że
inni niezbyt dobrze będą się o mnie wyrażali. Dla niektórych mogę być obiektem
niegodnym uwagi. Rozumie się, jako mężczyzna…
- Nie wiem, kim możesz stać się dla niektórych i w zasadzie jest mi to
całkiem obojętne - przerwała mu Zosia. - Ale z pewnością nie jest to obojętne
twojej żonie, drogi kuzynie – mówiła wolno, niemal cedząc słowo po słowie,
usiłując naśladować styl mówienia Ryszarda.
- Krystyna nigdy się nie skarży – wypsnęło mu się nagle.
- Pewnie, bo i po co? Czy to by coś zmieniło? – pytała naiwnym głosem,
kiedy ten próbował się bronić.
- Czy ty chcesz mnie obrazić, droga kuzynko? Albo dajmy na to, moją
żonę? – dopytywał się.
- Nikogo nie chcę obrażać. Tylko zażartowałam sobie. Oj, zaczęło się od
niewinnych docinków, a wy wszystko sprowadzacie na inne tory – broniła się
Zosia, tradycyjnie usiłująca zrzucić winę na wszystkich, tylko nie na siebie. –
Takie zwykłe bajdurzenie, jak to na imprezach – siliła się na uśmiech i
próbowała wyjść cało z opresji.
- My się nigdy nie obrażamy bez powodu. Chyba, że komuś usilnie na tym
zależy. – Krystyna stanęła w obronie męża, a raczej w swoim, bo przecież
jeszcze kilka minut temu sama narzekała na jego oziębłość.
- Ludzie mają różne charaktery, a tym bardziej różne popędy płciowe –
wyrwało się znowu Rysiowi wielce pouczające stwierdzenie, jakby inni w ogóle
słyszeli o tym pierwszy raz.
Zosia zrobiła tylko głupią minę, a potem spojrzała w stronę
przysłuchującej im się cioci Marysi i jej matki. Trwało to zaledwie ułamek
sekundy, bo na wspomnienie popędu płciowego, przypomniało się nieszczęsnej Zosi
pewne wydarzenie, które mimo upływu czasu, wciąż budziło w niej sprzeczne
emocje. A dokładniej mówiąc, powodowało nagły atak śmiechu. Tak było i tym
razem.
- A przypomnij sobie, drogi kuzynie – nie przestawała z niego żartować,
chichocząc, jak na jego gust nazbyt głośno i wielce niestosownie – jak to twoja
ukochana Krystyna rzuciła się w ramiona pewnego przystojnego doktora z
przychodni urologicznej, u którego ty sam się leczyłeś.
- O wypraszam sobie! Czy ty nigdy nie odpuścisz? – zdenerwowała się
Krysia.
Rysio chyba jednak nie miał najmniejszej ochoty przypominać sobie
tamtego zdarzenia, bo udając obrażonego i nieco zagniewanego, wstał od stołu i
podążył w ślad za wielkim kocurem, należącym do cioci i wujka. Widocznie też
poczuł nagłą chęć przewietrzenia się, bo o nic więcej go nie podejrzewano.
Oboje z kocurem niemal w jednej chwili, zgodnie krok w krok ruszyli w stronę
wielkiego tarasu, gdzie na plastikowej ławce wylegiwała się kotka Rozalia, a
wokół niej kilkoro przedstawicieli płci brzydkiej zaciągało się dymem z
papierosa. Stojąc rozprawiali o czymś zażarcie.
Tymczasem Krysia usiłowała przywołać do porządku swoje skołatane nerwy
kolejną lampką wina.
- Może już wystarczy, moja droga – upomniała ją babcia nie przywykła do
takiego zachowania dam.
Wychowana przed wojną w klasztorze u sióstr, otrzymała staranne
wychowanie i wyniosła stamtąd nienaganne maniery. Zdarzało jej się zapominać,
który aktualnie mamy rok, ale nigdy nie zapomniała, czego ją tam nauczono. W
każdym razie nazbyt często pamiętała o tym, co przystoi kobiecie, a co nie.
- To wszystko przez nią. Czy ona musi taka być? – Żaliła się na Zosię,
która bynajmniej nic sobie nie robiła z nieukrywanej do niej niechęci.
- Ja tam prowadzę się jak należy, to i nie ma się potem do czego
doczepić – chełpiła się.
- Dajcie już spokój. Może bezpieczniej byłoby zmienić temat –
zasugerowała ciocia. – Za chwilę wszyscy zaczniemy skakać sobie do gardeł, a
tego na swoich imieninach bym nie chciała. Zresztą w ogóle bym nie chciała –
poprawiła się.
Jednak babcia uznała, że temat nie jest jeszcze skończony.
- A ty, moja droga, nie masz prawa się oburzać, bo wszyscy dobrze
pamiętamy, jak to było z tym doktorkiem – nie ukrywała, że nie podoba jej się
niedwuznaczna postawa Krystyny wobec innych mężczyzn. – Za pewne rzeczy
przychodzi nam potem wstydzić się całymi latami – dodała.
Biedna Krysia zaczynała coraz bardziej tracić grunt pod nogami. Swoimi
górnymi, anorektycznymi kończynami wymachiwała bezładnie, to znów przestąpywała
z nogi na nogę, szukając dobrego podparcia. Zupełnie jakby bała się, że jej
cienkie kości na dłuższą metę nie będą w stanie podtrzymać nadwątlonej
sylwetki. Mimo wszystko usilnie próbowała się bronić. W ostatniej chwili
nabrała powietrza w płuca, które pozwoliło nieco zwiększyć ich objętość, a tym
samym i sylwetkę i zagrzmiała niczym wieczorna burza.
- A czy to moja wina, że mój mąż jest taki beznadziejny!
Widocznie uznała, że czas najwyższy oczyścić się ze swoich grzechów, jak
zwykle przypisując je innym.
- Same widzicie. Przecież to sopel lodu. I jak kobieta ma być przy nim
szczęśliwa? – pytała pochlipując.
- O! I tu się z tobą zgadzam – powiedziała Zosia żartując. – W dodatku,
nawet ci współczuję.
- Sama go sobie wybrałaś, moja droga – wyrzucała jej babcia.
Potem sypnęła jeszcze garścią nauk moralnych i obyczajowych, tak aż
biednej Krystynie w pięty poszło. Wspomniany doktorek nie był jedynym
mężczyzną, za którym uganiała się Krysia. Co jakiś czas, coraz to nowe wiadomości
dobiegały do uszu rodzinki i nie tylko jej. Właściwie była stale na ustach
innych. I na kolanach pozostałych, jak to zwykła dodawać złośliwa Zośka. Chociaż,
gdyby na kolanach sprawa się kończyła, z pewnością dano by jej spokój.
Łzy Krysi coraz mocniej poczęły spływać po jej zbytnio wyeksponowanym
dekolcie i obcisłej sukience w kolorze dojrzałej maliny.
- Przestań ryczeć – upominała ją Zosia. – Jest jak jest i już. Wszyscy
mają jakieś swoje utrapienia. W dodatku zniszczysz sobie sukienkę. Tego materiału
nie można prać w pralce, a po łzach pozostaną plamki. Szkoda by jej było.
Musiałabyś oddać ją do pralni. Zastanów się tylko, warto ryczeć przez facetów?
- Jasne, że nie, ale ty zawsze musisz mnie sprowokować.
- Oj, już dobrze. Wybacz, mam trochę za długi jęzor. No, nie chciałam –
nagle Zosią zaczęły targać wyrzuty sumienia. I chcąc się zrekompensować w jej
oczach, usiłowała ją pocieszyć.
- Tak naprawdę, to ja ci współczuję. Taka ślamazara jak Rysio, to się
rzadko zdarza. Popatrz tylko, tylu fajnych facetów chodzi po tej ziemi, a ty
musiałaś trafić akurat na takiego!
- A, bo ja to mam zawsze pecha – nie przestawała chlipać.
- Ale na to jest rada. Poszukaj sobie znowu jakiegoś doktorka…
- Przestań!
- Oj, Krycha, no już się nie złość. Niekoniecznie musi być od medycyny…
- Bardzo cię proszę, przestań.
- Ja to bym się rzuciła na biznesmena – rozmarzyła się Zosia.
- Tylko, który by na ciebie poleciał? – odkuła się na niej Krysia.
- Właśnie…
Darek z Mariolką stale gdzieś znika
Jak przystało na przyszłego lekarza, Darek nie palił papierosów, toteż
nie miał pretekstu, żeby z pozostałą grupką mężczyzn co jakiś czas wychodzić na
taras. Według niego, sporo na tym tracił, bo zwykle nie był w temacie i gdy
wracali do jadalni, stale musiał dopytywać się o aktualnie poruszany przez nich
temat. Przekonany jednak, że opary tytoniowe są bardziej szkodliwe dla
niepalących niż sam papieros, wyznając przy tym główną zasadę lekarzy „po
prostu nie szkodzić”, ściśle się do niej stosował i z konieczności unikał zadymionych
rozmów na tarasie. Przez to skazany był niejako na towarzystwo kobiet, a
zwłaszcza jednej, gotowej wykorzystać każdą okazję, byle tylko uwieść młodego,
przyszłego adepta sztuki medycznej.
Mariolka, żona Witka i zarazem brata wujka nie odstępowała go na krok.
Krótko mówiąc, miała podobny problem, co Krysia. Też stale czuła się zaniedbana
i niedopieszczona. Tyle tylko, że z innego powodu. Męża Witka do cna pochłonęła
giełda finansowa, na której lokował wszystkie swoje dochody, licząc, że uda mu
się w ten sposób pomnożyć skromne oszczędności swojego życia i dorównać Billowi
Gatesowi czy choćby naszym rodzimym Kulczykom.
Mariolka stale ubolewała nad tym, że za mało poświęca jej uwagi,
przeklinając w duchu wszystkie akcje i obligacje, które dla niej i tak były
czarną magią. Po prostu nie odróżniała jednych od drugich. Stopień inteligencji
Mariolki zasadniczo odbiegał od średniej normy, ale nie miało to dla niej
żadnego znaczenia. W życiu Mariolki priorytet miały ciuchy, fryzjer,
manicurzystka, krawcowa i solarium. Bez niego nie wyobrażała sobie normalnej
egzystencji. Teraz też namawiała Darka do skorzystania z uroków słonecznej
kąpieli, tyle że na łonie natury.
- Nie uważasz, że jest tu śmiertelnie nudno? W dodatku pogoda dzisiaj
jak w słonecznej Hiszpanii, a my tyle tracimy przesiadując w gronie nobliwych
dam? Może pokusiłbyś się na spacer na powietrzu?
- Chcesz iść na spacer? – Dziwił się Darek, choć w zasadzie dziwić się
nie powinien, gdyż Mariolka od dłuższego czasu starała się udowodnić mu, że
tylko on jest w tej rodzinie prawdziwym mężczyzną. W dodatku bardzo przystojnym
i seksownym. Wszystkie akcje i obligacje, z Witkiem razem wzięte, bladły przy
nim, jak księżyc nad ranem.
- Nie rozumiem, dlaczego jeszcze nie przyjąłeś do wiadomości, że świeże
powietrze potrafi uleczyć wiele chorób? To niepojęte! Przecież niebawem
zostaniesz lekarzem z prawdziwego zdarzenia – mówiła, robiąc do niego maślane
oczy.
Darek najwyraźniej jednak nie bywał na wszystkich wykładach i wyglądało
na to, że z tego powodu miał poważne luki z wiedzy medycznej, przynajmniej w
temacie świeżego powietrza. W każdym razie udawał, że nie nadąża za Mariolką.
Starsza od niego o prawie piętnaście lat Mariola, do której zresztą
powinien zwracać się per ciociu, nie miała jednak zamiaru mu odpuścić. W końcu
wymusiła na nim zbawienny dla jej ciała spacer, który, co prawda ze spacerem
niewiele miał wspólnego, ale za to bezsprzecznie uleczył ją z pewnej
przypadłości, mającej swoje podłoże chorobowe w niedostateczności seksu.
Oczywiście było to cudowne uzdrowienie, jednakże tylko chwilowe. Żeby
pozbyć się całkowicie swojej dolegliwości, Mariola musiałaby zatrzymać
seksownego Darka na dłuższy czas, a to było niemożliwe ze względu na jej męża,
Witka. Tak więc musiała wystarczyć jej od czasu do czasu wyłącznie terapia
wstrząsowa.
Być może o całym zdarzeniu nikt z biesiadników by się nie dowiedział,
gdyby nie wszędobylski Kamil i jego młodsza kuzynka, dziewięcioletnia Klara.
Kamil był synem Zosi i jej męża Marka. Wszędzie było go pełno. Stale
ktoś go przepędzał, bo nieustająco zasypywał wszystkich dręczącymi pytaniami.
Nie stronił też od robienia niektórym gościom psikusów. Kiedy przypiął swojemu
ojcu mankiet koszuli agrafką do obrusu, a ten niechcący, wstając, narobił
bałaganu na stole, za karę został wyrzucony na świeże powietrze, celem jak mówił
kuzyn Marek, przywołania do porządku.
Dla Kamila nie była to żadna kara, a jedynie wybawienie. Tłumek
rozgadanych cioć i wujków, śmierdzących papierosami i alkoholem, bynajmniej nie
przypadł mu do gustu, ale za to zielone otoczenie domku wujostwa, jak
najbardziej. Nade wszystko rozpościerało przed nim wielkie możliwości i nowe
doświadczenia.
Pierwsze nowe doświadczenie życiowe przyszło w najmniej spodziewanym
momencie. Na nieskazitelnie przystrzyżonym skrawku trawnika razem z kilkuletnią
Klarą rozgrywali pojedynek w badmintona, kiedy co jakiś czas niesforna lotka
wyprowadzała z równowagi małolatów, podążając nie w tym kierunku, w którym
powinna. Kamil zwykle pomstował z tego powodu, używając do tego niecenzuralnych
słów. Małoletnia Klara w takich momentach na ogół zakrywała uszy rękami,
nerwowo rozglądając się na boki, w obawie, żeby nie usłyszał je ktoś z
dorosłych. Wtedy byłby to ewidentny koniec zabawy, a jej rodzice niewątpliwie zadbaliby
o to, żeby Kamil otrzymał bezwzględny zakaz zbliżania się do ich dobrze
wychowanej i wrażliwej jak mimoza córeczki. Ale nieszczęsna lotka stosunkowo
często wymykała się spod kontroli, prowokując tym samym Kamila do używania
kolejnych barwnych epitetów. Za którymś razem, akurat usiłując wydostać ją z
zagajnika rosnącego tuż za domem, całkiem niespodziewanie przyszło mu dokonać
szokującego odkrycia. Już był bliski jej wydostania, kiedy ku swojemu
zdziwieniu, pośród wielkiej plątaniny gałęzi i liści, dostrzegł Darka całującego
Mariolkę. Gdyby tylko o to chodziło, z pewnością przeszedłby nad tym do
porządku dziennego. Miał przecież jedenaście lat i jak przystało na chłopaka w
tym wieku, dzięki swoim kolegom zgłębił trochę wiedzy w temacie całowania się.
W każdym razie wiedział, jak robią to inni. Tym razem jednak to, co zobaczył,
przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Z wrażenia zastygł jak słup soli, nie
mogąc oderwać oczy od niecodziennego wydarzenia. Do tego stopnia, że zapomniał
o Bożym świecie i przez swoje roztargnienie zauważył go sam podglądany.
- A to dopiero! Co tu robisz szczeniaku?! – Rozległ się nagle krzyk
Darka, niezadowolonego z odkrycia Kamila. – Choć no tu zaraz! – Krzyczał, ale
Kamil bynajmniej nie zamierzał dobrowolnie poddać się, jak przypuszczał, karze
za swoje podglądactwo. Czym prędzej usiłował zniknąć mu z widoku, próbując
niezgrabnie wydostać się z krzaka pułapki, który w podstępny sposób zakleszczył
na nim swoje gałęzie, wbijając się w jego ubranie. Tymczasem Darek widząc, że szczeniak
chce dać drapaka, błyskawicznie uświadomił sobie, że nie tak powinny przebiegać
pertraktacje z ciekawskim chłopakiem. Byłby to niewybaczalny błąd, gdyby
wymknął mu się z rąk.
- Zaraz, zaczekaj! Chcesz zarobić dychę? – pytał Kamila, z trudem
opanowując swoje niezadowolenie.
- No pewnie - brzmiała odpowiedź, której zresztą należało się
spodziewać.
Na wspomnienie rychłego i nieoczekiwanego zarobku, Kamil stanął w
miejscu i wyprostował się jak sprężyna.
- Masz tu – podał mu forsę Darek. – Tylko, jak piśniesz słówko o tym, co
tu widziałeś, to pożałujesz! A teraz zmykaj!
Kamil szybko wyciągnął swoją pazerną łapę, jak mu się wydawało, po
słusznie należne mu pieniądze. Za milczenie trzeba przecież odpowiednio zapłacić.
Milczeć jednak nie zamierzał. Natychmiast wpadł na pomysł, że może zarobić
jeszcze więcej, sprzedając ową cenną informację swojej matce i ojcu. Kilka
chwil później zaaferowany stał przed rodzicami.
- Chcesz usłyszeć najnowszą sensację, to daj piątaka! – niemal
natychmiast przybiegł z tym do matki. – Nie pożałujesz!
- Co znowu zbroiłeś, łobuzie jeden? – zirytowała się Zosia.
- Ja? Nic. To Darek, nie ja.
- Darek? A ten, co? – Dopytywała się mama Kamila, ale nie zamierzała
płacić za nic swojemu synowi, nawet w sytuacji, kiedy ten z racji bliskiego
pokrewieństwa, cenną informację usiłował sprzedać jej po zaniżonej cenie.
Niezadowolony z takiego obrotu sprawy, nie zaniechał jednak dalszych
poszukiwań potencjalnych chętnych do pertraktacji w sprawie odsprzedania cennej
wiadomości. Przypadkowo udało mu się nakłonić do tego ciotkę Marysię, gdy ta poszukiwała
swojego synalka, Darka, który mógł okazać się pomocny przy odkręcaniu słoików z
kiszonymi ogórkami.
- No masz, nigdy go nie ma, kiedy jest mi potrzebny – złościła się. –
Znowu gdzieś przepadł, a mnie boli ręka. Nadwerężyłam ją sobie w zeszłym
tygodniu przy sprzątaniu. Sama sobie z tym nie poradzę - żaliła się.
Kamil uznał, że sytuacja aż się prosi, żeby ją wykorzystać i grzechem
byłoby to zaprzepaścić. Był to bowiem doskonały moment, żeby rozwinąć temat poszukiwanego
Darka i jego odnalezienia, i jeszcze trochę na tym zarobić.
- Darek jest z ciocią Mariolką w ogrodzie, ale nie powiem, co tam razem
robią, chyba, że dostanę dychę – wypalił prosto z mostu, niemal natychmiast
przystępując do pertraktacji, proponując wyjściową stawkę.
- Co ty mówisz? Jak to, razem robią? – pytała zaskoczona ciocia Marysia.
– Spacerują po ogrodzie? – dopytywała się o szczegóły.
Z tonu Kamila niezbicie wynikało jednak, że bynajmniej nie o to chodzi,
i że sprawa jest raczej rozwojowa, w dodatku niecierpiąca zwłoki. Poza tym sam
spacer po ogrodzie nie jest jeszcze powodem do wietrzenia w tym jakiejkolwiek
sensacji, a co za tym idzie wyłudzania pieniędzy za rzekome rewelacyjne
wiadomości.
Kamil był przygotowany na ewentualną odmowę zapłaty ze strony cioci za
sensacyjnego newsa, ale absolutne nie mógł dopuścić do tego, by transakcja nie
doszła do skutku, toteż od razu naświetlił sprawę bliżej. Liczył, że tym
sposobem ciocia nabierze większej niepewności, co do niegodziwego, jego zdaniem,
zachowania Darka i zechce poznać więcej szczegółów, oczywiście odpłatnie.
- Nie, raczej nie nazywałbym tego spacerem – stwierdził krótko, acz
dosadnie, nie pozostawiając cienia wątpliwości zaniepokojonej ciotce. - Siedzą
razem w tym dużym krzaku za domem i…
Nie zamierzał jednak powiedzieć nic więcej. W każdym razie nie za darmo.
Na twarzy ciotki pojawił się dziwny grymas, którego Kamil nie był w stanie
jednoznacznie odczytać. Nie wiedział, czy oznacza to, że ma natychmiast
powiedzieć wszystko jak na spowiedzi, bo jak nie, to złoi mu skórę, czy też był
to grymas wyrażający zastanowienie, co do tego, czy proponowana transakcja jest
dla niej opłacalna. Znając ciekawski charakter swojej ciotki, w głębi serca
liczył na to drugie, i nie pomylił się. Jej ciekawość była na tyle silna, że
uległa małoletniemu naciągaczowi i wręczyła mu wymagane przez niego dziesięć
złotych.
- No dobra, powiem - zdecydował natychmiast, czując w swej dłoni
przyjemne ciepło szeleszczącego banknotu. - Siedzą w tym krzaku…
- To już mówiłeś – przerwała mu ciocia.
- Ale nie mówiłem, że Darek ją całował w usta, a potem ciocia Mariola
rozpięła bluzkę i pokazała mu biust…
- Matko jedyna! Co ty opowiadasz? – przeraziła się ciocia.
- Mówię jak było. Przysięgam, że nie zmyślam. Jak babcię kocham! –
zarzekał się.
- Konrad! Ty słyszysz, co on mówi? – Zwróciła się do męża, który w tym
momencie akurat do nich dołączył. – Idź no zaraz i przegoń tego drania, bo
jeszcze gotowa wybuchnąć z tego grubsza afera! – denerwowała się.
- Dlaczego ja? Ja nie będę za nim biegał. Jest dorosły! – Oburzył się
wuj Konrad, zresztą całkiem słusznie.
Zawsze uważał, że każdy jest panem swego losu i nikt nie powinien się
wtrącać w to, czy ten ktoś ma ochotę kusić los, droczyć się z nim, czy też
zgadzać się na jego warunki. Poniekąd miał rację i większość osobników naszej
planety zapewnie też się z nim zgadzała, ale nie jego żona. Ciocia w tej
kwestii miała odmienne zdanie i nic nie wskazywało na to, żeby kiedykolwiek
zamierzała go zmienić. Jej zdaniem wszelkie przeszkody na drodze, nawet te
najmniejsze, należało natychmiast usuwać, tak by nikt się o nie nie potykał.
Innymi słowy, nie należało zdawać się na ślepy los. Trzeba było mu koniecznie
dopomóc.
- Głupi szczeniak! – natychmiast wyraziła swoją opinię na temat syna. –
Tylko będzie miał kłopoty! Trzeba to natychmiast przerwać!
- Jaki tam szczeniak. Ma dwadzieścia cztery lata. Ja w jego wieku nie
darowałem żadnej panience – wuj zagalopował się nieco, zapominając o obecności
Kamila. Trochę już podchmielony, nie przebierał w słowach.
- Akurat! Jak zwykle przesadzasz – przywołała go do porządku ciocia. -
Wy, mężczyźni, zawsze musicie przypisywać sobie niezliczone, rzekome podboje
miłosne. Taka wasza męska natura!
Kamil przysłuchiwał się rozmowie wujka z ciocią, uśmiechając się
tajemniczo pod nosem. Prawdę mówiąc, jakoś szczególnie go nie wciągała, ale
mimo to stał i czekał na rozwój sytuacji. Oceniwszy, że zanim któreś z nich
rzeczywiście pobiegnie do ogrodu, minie jeszcze trochę czasu i być może na owym
incydencie dałoby się jeszcze coś zarobić.
- Ale ja nie powiedziałem jeszcze wszystkiego – zwrócił się nagle do
nich, przerywając im rozmowę, usiłując wydusić z nich kolejne dziesięć złotych.
- Jak to? – zdziwiła się ciocia.
- W życiu nie ma nic za darmo…
- Ty łobuzie jeden! Nie myśl sobie, że naciągniesz mnie na kolejne
pieniądze – zdenerwowała się, tym razem posyłając go do diabła.
- Nie, to nie! – odszedł udając obrażonego.
Postanowił jednak nie rezygnować tak szybko z pomysłu zarobienia
dodatkowej kasy. W zanadrzu miał jeszcze coś o wiele bardziej ciekawego. Kamil do
nauki nie garnął się zbytnio, ale kiedy w grę wchodziło zarobienie pieniędzy,
nie miał sobie równych. W tym temacie radził sobie całkiem dobrze. Niejeden
dorosły człowiek mógłby mu pozazdrościć przebiegłości. Nauczył się też, i to
bardzo dawno, że najlepsze karty odkrywa się na końcu. W rękawie więc trzymał
przysłowiowego asa. Prócz całowania i odkrytego biustu Mariolki, zobaczył coś o
wiele bardziej interesującego.
- Pójdę z tym wprost do wujka Witka – pomyślał.
Ale tym razem za swoje drogocenne informacje zamierzał zażądać o wiele
więcej.
Babcia hołubi ojca Rydzyka
Po tym, jak mały Kamil narobił sporo zamieszania swoim niecodziennym
odkryciem, przyszedł czas na ochłodzenie nastrojów większości gości. Część z
nich zgorszona zachowaniem Mariolki i Darka powstrzymała się od złośliwych i
pouczających komentarzy, kwitując to zwyczajowo utartym „coś podobnego!”. Inni,
jak mąż Marioli, Witek, babcia i ciocia Marysia z wujkiem Konradem, oburzeni i
zniesmaczeni, usiłowali ustalić okoliczności całego zajścia, wrzeszcząc na
Darka i niewyżytą Mariolkę.
Wreszcie, kiedy emocje nieco opadły nastała upragniona chwila ciszy.
Zapoczątkował ją Witek, obrażając się sromotnie na swoją niewierną małżonkę. W
ich ślady niebawem poszli rodzice Darka. Zaś niesfornego syna za jego występek,
który w oczach innych urósł do rangi przestępstwa, spotkała zasłużona kara,
choć tak na dobre wcale nie adekwatna do wielkości popełnionego przez niego
czynu. Został wyproszony do swojego pokoju z surowym zakazem opuszczania go,
narzuconym mu przez rodziców.
Darek niewiele robił sobie z całej afery. W głębi duszy uważał, że przyjęcia
u rodziców, mimo panującej na nim wrzawy, która świadczyłaby zgoła o czymś
innym, w gruncie rzeczy są nieco nudnawe i trochę staroświeckie. Nie to, co
balangi w akademiku, więc trochę rozrywki nikomu jeszcze nie zaszkodzi, nawet
jeśli odbyło się to kosztem nadszarpnięcia reputacji ciotki Marioli i zarazem
jego samego. Co zaś się tyczy tej ostatniej, to wcale o nią jakoś szczególnie
nie dbał. Po prostu uważał, że jego
pokolenia absolutnie ta przypadłość nie dotyczy. Odpoczynek we własnym pokoju,
z dala od narzekań rodziny, był mu teraz bardzo na rękę. Po tym, jak się
solidnie napracował nad zaspokojeniem potrzeb seksualnych Marioli, należała mu
się chwila zasłużonego spokoju, by móc zregenerować siły. Z tego też powodu,
trochę dla kurażu, a trochę w celu dezynfekcji organizmu, opróżnił pół butelki
śliwowicy wyprodukowanej w prywatnej gorzelni swojego ojca, po czym zasnął jak
niemowlę.
W przeciwieństwie do niego, babcia zdopingowana złymi uczynkami wnuka,
dopiero teraz jakby właściwie się obudziła. Ku zaskoczeniu swoich dzieci i
zapewne siebie samej, pełna nagłego przypływu energii, zaczęła roztaczać przed
innymi pesymistyczne widoki na przyszłość. Ale zanim na dobre pochłonęła ją
przyszłość, wcześniej uznała za stosowne zająć się teraźniejszością, a
zwłaszcza ostatnim incydentem, wywołanym przez Darka i Mariolkę.
- Wszystkiego bym się spodziewała, ale nie tego! – grzmiała jak ksiądz z
ambony. – Kto to widział, żeby być tak perfidnym i dopuszczać się niecnych
uczynków na oczach innych?
- Babciu, przecież babcia nie widziała… To są tylko poszlaki – usiłował
przekonać ją Krzysiek, bełkocząc coś pod nosem.
- Wystarczy, że Kamil musiał to oglądać!
- Ależ, babciu, tłumaczę, że to tylko poszlaki… Może sobie to wymyślił?
Babcia jednak wiedziała swoje i żadne sugestie, mające na celu
uspokojenia jej nagłej chęci spalenia na stosie wiarołomnej Marioli i
bezwstydnego Darka do niej nie docierały.
Tymczasem Mariola ulotniła się gdzieś jak kamfora. Po trochu ze wstydu,
ale głównie dlatego, żeby nie słuchać narzekań babci. Zresztą, poza babcią nikt
inny w tej chwili i tak nie miał szczególnej ochoty na rozmowę z nią. Biedna, najchętniej
też by się ewakuowała do swojego pokoju, tyle że był on kilkanaście kilometrów
stąd, a obrażony na nią mąż na razie nie chciał jej tam zabrać.
- Wszystko zostanie w rodzinie – zażartował w pewnym momencie dziadek.
Jak się okazało w bardzo złym momencie i szybko tego pożałował, bo nagle
w babcię wstąpił duch odkupienia grzechów ciążących na rodzinie.
- Będę się za was modliła, moje dzieci. – Powiedziała do wszystkich,
choć tylko ciocia Marysia i wujek Krzysiek byli jej rodzonymi dziećmi.
- To za tą puszczalską powinnaś się modlić, a nie za nas – oburzył się
Marian, który nie przepadał za Mariolą. Zwłaszcza, kiedy zobaczył ją w nowej
fryzurze specjalnie zrobionej na tą okoliczność.
- Wygląda jak lafirynda. Nie wiem, czemu ty jej na to pozwalasz. –
Zganił wygląd Marioli przed Witkiem, przypomniawszy sobie jej postrzępione,
proste jak druty włosy, ufarbowane na zgniłą wiśnię.
– Zupełnie jakby wpadła pod
kosiarkę – dokuczał swojemu kuzynowi.
Ale jemu był obojętny wygląd żony, podobnie jak to, z kim się puszczała,
byle tylko robiła to dyskretnie. Tyle że akurat dzisiaj jakoś jej się nie
udało. Naraziła go na śmieszność i tego nie mógł znieść.
Po stokroć bardziej od Mariolki pasjonowały go najnowsze notowania
giełdowe, niebezpiecznie spadające w ostatnim czasie, spędzając mu sen z
powiek. Dlatego też na swój sposób był nawet wdzięczny każdemu, kto zajął się
jego niedopieszczoną żoną i od czasu do czasu wyręczył go z małżeńskich obowiązków.
Byle zbytnio się tym nie eksponował.
Babcia jednak nie dawała za wygraną i nie przejęła się komentarzem
Mariana, który stanowczo odżegnywał się od modlitw babci i mimo wszystko,
postanowiła zwrócić się o pomoc do wyższych instancji.
- Za Mariolę też zamówię mszę świętą. Za każdego z was z osobna -
dodała. Wszyscy potrzebujecie zbawienia. Wasze dusze są aż czarne od grzechów…
- Raz, dwa, trzy,… trzydzieści dwa – przerwał jej nagle dziadek.
- A co tata liczy? – spytał teścia zdziwiony wuj Konrad.
- Gości, razy sto złotych – odparł spokojnie.
- Nie rozumiem.
- Liczę, ile będziecie mnie kosztować.
- To aż sto złotych kosztuje msza w tym radiu – nie dowierzał wuj, który
błyskawicznie pojął, o co chodzi.
- Nie wiem, ile naprawdę kosztuje. Wiem, ile posyła tam wasza babcia.
Oj, biada mi, oj, biada! – przeraził się.
- Nie słyszał ojciec nigdy słynnego hasła „złotówka do koszyka, a sto
złotych dla Rydzyka”? – podpowiadał mu Marian.
Wuj przewrócił tylko oczami, co miało znaczyć, że chyba świat stanął na
głowie.
- Wy się odczepcie od ojca dyrektora! To najporządniejszy człowiek pod
słońcem! – stanęła w jego obronie babcia. – Gdyby każdy robił tyle dobrego dla
całego świata, to na ziemi byłby raj!
- I wszyscy chodziliby nago? – spytał trochę durnowato mały Kamil.
- Matko kochana! Z wami to trudno wytrzymać. Ta dzisiejsza młodzież!
Tylko seks im w głowie – lamentowała.
- Babciu, a czy to prawda, że babcia ma sklerozę i nie pamięta już, jak
to się robi? – Kamil nie odpuszczał, wzbudzając tym ogólny śmiech. – Ja tylko
tak pytam, bo tato kiedyś tak mówił.
Niestety, babcia nie zdążyła na niego nakrzyczeć, bo wszyscy jak jeden
mąż parsknęli śmiechem, i niemalże w jednej chwili w dyskusję włączył się
wujek.
- A tak w ogóle, gdyby na świecie był raj, to księża byliby bezrobotni,
a tak źle chyba im mama nie życzy? I w dodatku, tak sobie myślę, że wtedy,
ogólnie rzecz ujmując, wiara, to znaczy religia nikomu nie byłaby potrzebna –
wydedukował wuj Konrad.
- Co też ty opowiadasz! – oburzyła się babcia dostając spazmów i
wysokiego ciśnienia.
- No, skoro byłoby tak cudownie, bez wojen i nienawiści, a wszyscy by
się tylko kochali, to jak to inaczej zrozumieć? – bronił się wuj.
Niestety, ostatni niepoprawny komentarz zięcia sprawił, że nagle poczuła
się jeszcze gorzej i ciocia Marysia z Krysią musiały się nią zająć.
- Gdzie mama ma proszki? Pewnie w torebce? – pytała raczej sama siebie
ciocia Marysia, bo babcia nie pamiętała.
- Masz – podał jej torebkę babci dziadek. - Ale tam niczego nie
znajdziesz.
- Jak to? Nie nosi mama z sobą lekarstw? Przecież tak trzeba…
- Może i trzeba, ale trzeba też je najpierw wykupić.
- Zabrakło mamie pieniędzy? – dziwiła się Marysia.
- Ano zabrakło – odpowiadał za nią dziadek. – Większą część swojej
emerytury wysłała do toruńskiej rozgłośni.
- Ty siedź cicho! – upomniała go babcia. – Od ust sobie odejmę, ale
pomogę dobrym ludziom, którzy chcą zbawić świat.
- No i widzisz, moja droga – rozłożył bezsilnie ręce. – Tak to wygląda.
- Mamo, ale tak nie można. Sekty też głoszą, że chcą zbawić świat, ale
jakoś, jak dotąd nikogo od złego nie ustrzegły, a tym bardziej nikogo nie
wybawiły z kłopotów.
- Ależ wybawiły, Marysiu, wybawiły – poprawił ją Marian. – Siebie
wybawiły, oczywiście z kłopotów finansowych – dodał. - Dzięki takim osobom jak
babcia, do końca życia mogą się nie martwić o pieniądze i żyć w luksusie.
- Gadajcie sobie tam, gadajcie! Ja wiem, że modlić się trzeba – broniła
swoich przekonań babcia.
- Ale nie za pieniądze…
Marian usiłował jeszcze coś tam dorzucić, chcąc przekazać wszystkim
jasny obraz szarej rzeczywistości, ale ponieważ były to prawdy ogólnie
wszystkim znane, mało kto włączał się do dyskusji, poprzestając jedynie na
przytakiwaniu mu.
Kuzyn na
wczasy chce jechać w siodle
Dyskusja na temat ojca dyrektora na dłuższą metę bywa męcząca, toteż
kuzyn Marek postawił sobie za punkt honoru doprowadzić do zmiany tematu na
nieco lżejszy.
- Lato niedługo się skończy, a ja jeszcze nie zaplanowałem urlopu. Nic
tylko praca i praca. Człowiek w ogóle nie ma już do niczego innego głowy -
zaczął się użalać.
- Uuu! To źle. Trzeba odpoczywać – wtrącił się Krzysiek, który dziwnym
zbiegiem okoliczności wciąż trzymał się na nogach. Każdy normalny człowiek w
jego sytuacji już dawno wylądowałby pod stołem, ale nie Krzysiek.
- A gdzie szanowny kuzyn miałby ochotę pojechać w tym roku? – bełkotał
pijacko.
- Sam nie wiem. Riwiera zatłoczona, Cypr też, Kreta i Kanary to samo. W
Hiszpanii za gorąco…
- To może Grecja? – zabrała głos jego żona.
- Jakoś nie lubię staroci.
- No to Paryżewo, albo ta, no – usiłował sobie przypomnieć Krzysiek –
Kamczatka! Nie! Chciałem powiedzieć Krym!
- Nie, Krym nie. Myślałem raczej o Bułgarii.
- O Bułgarii? Przecież tam się jeździło za komuny? Podobno tam jest
bieda? – zdziwił się dziadek.
- No jest, ale jest piękne morze, plaża i upragniony spokój, bo ludzie
tam nie jeżdżą.
- Ależ kochanie – znów wtrąciła się jego żona. – Co my powiemy znajomym,
kiedy zapytają, gdzie spędziliśmy urlop, że w Bułgarii?
Była wyraźnie niezadowolona. Marzyły jej się ciepłe kraje, pustynia,
wielbłądy, a tu taki obciach – Bułgaria!
- Kochanie, potrzebuję wypocząć, a nie męczyć się w
pięćdziesięciostopniowych upałach. Ja nie mam już do tego zdrowia. Mnie jest
potrzebny spokój i kontakt z naturą. W każdym razie, moja pikawa aż się o to
prosi, że nie wspomnę o sfatygowanym kręgosłupie.
- Wszędzie można odpocząć – nie dawała za wygraną.
- Właściwie, to najbardziej pasowałyby mi wczasy w siodle - niemal
rozmarzył się Marek.
- O! To jest to! Hippoterapia! – poparł go dziadek.
- Ty chyba zwariowałeś! – oburzyła się Zosia. – Konie przecież
niemiłosiernie śmierdzą… W żadnym wypadku nie wsiadłabym na konia!
- A wielbłądy, to nie? – zirytował się kuzyn.
- No, nie wiem, chyba nie – broniła się.
- W pięćdziesięciostopniowym upale?! Jesteś pewna, że nie?
- Jestem przekonana, że wypracujecie jakiś kompromis. Tyle jest
ciekawych miejsc na świecie – ciocia Marysia usiłowała zażegnać wiszącą nad
nimi kłótnię. – Ja to nie mam takich problemów. Mnie mąż nigdzie nie zabiera.
No, chyba, że do ogródka pod gruszę.
- O! I w tym jest cała mądrość życiowa! Tylko sobie policz, ile
zaoszczędzicie pieniędzy – odezwało się nagle wrodzone sknerstwo dziadka.
Na te słowa ciocia zirytowała się srodze.
- No i widzisz, jak to u nas wygląda! – powiedziała ciocia do siedzącej
obok niej przy stole Zosi.
- Gdybym była trochę młodsza, to za to jego sknerstwo chętnie
przyprawiłabym mu rogi! Co ja mówię? Całe poroże! I dziwić się tu potem takiej
Mariolce, że się ratuje jak tylko może – ciocia zdenerwowała się nie na żarty.
Potem tłumaczyła, że z nimi, to znaczy z mężczyznami, tylko tak trzeba
postepować.
- No tak. Jak nie możesz od nich nic wyciągnąć, to trzeba sobie samej
wziąć! – przyszła jej w sukurs Krystyna.
O tym, że niekoniecznie od męża, już nie zdążyła dodać, bo w tym
momencie cała uwaga gości skupiła się na babci, która nagle oświadczyła, że
musi opuścić ich na chwilę, ponieważ akurat zaczyna się koronka różańcowa w
Radiu Maryja.
Stryj
przeholował, czuje się podle
Kolejnym chętnym do opuszczenia tego lokalu okazał się stryj Henryk.
Gdyby nie przemożna nad nim opieka Krzysia, z pewnością nie musiałby uciekać
się do takich sposobów. Spora ilość wypitego alkoholu buzowała w jego żyłach,
sprawiając niezłe zamieszanie w głowie biednego Henryka.
- Krzysiu, czy ja jestem na rondzie? – dopytywał się swojego kompana od
wódki.
- No co ty? Na jakim rondzie? – Krzysiu wcale nie czuł się lepiej, ale
jeszcze tyle odróżnić potrafił.
- A kto ma na rondzie pierwszeństwo, samochody czy piesi? – bełkotał.
- Mój drogi, na rondo to piesi w ogóle nie mają wstępu.
- E… niemożliwe. To jak ja się tu znalazłem?
- Heniu, usiądź, to przestanie kręcić ci się w głowie – doradzał mu.
- Gdzie mam usiąść? Na rondzie? Samochód mnie przejedzie…
- Ale jaki znowu samochód? Tu nie ma żadnego samochodu. Oj, coś mi się
zdaje, że chyba musisz się ewakuować.
- Za chwilkę… Wyjdę tylko na świeże powietrze.
- Tak, z pewnością dobrze ci zrobi – w tym momencie dołączyła do niego
troskliwa żona.
Nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy, choć przyznać trzeba,
bynajmniej nie zaskoczona. Henryk zawsze miewał kłopoty z zachowaniem umiaru w
piciu alkoholi i nikt ani nic nie było w stanie temu zaradzić. Teraz też.
- Boże, jak ja cię zatargam do domu? - wyraziła swoje obawy żona stryja.
- Ty Boga nie wzywaj nadaremno – oburzył się. – Od tego są taksówki albo
dobrzy sąsiedzi.
- Taksówki? Akurat! Niedoczekanie twoje! Pijaka będę wozić taksówkami!
Za grubą kasę! Z pewnością skasowałby za to pięćdziesiąt złotych, albo i lepiej!
Oburzenie żony stryja było całkiem słuszne. W jej odczuciu nie zasłużył
sobie na to, żeby wozić swój tyłek taksówkami. Jak się okazało, z jej opinią
zgadzało się jeszcze co najmniej kilku gości. Wcześniej bowiem Henryk wymyślał od
najgorszych komu się dało, a teraz w nagrodę miałby wracać taksówką? W żadnym
wypadku!
- To, jak będzie, zamówisz mi tę taksówkę? – dopytywał się stale.
- Jasne! Z hakiem holowniczym z tyłu, żebym cię mogła u niego uwiązać i
przeciągnąć parę kilometrów po asfalcie. Może byś wytrzeźwiał w przyspieszonym
tempie.
- Ale ta twoja żona jest żądna krwi – współczuł mu Krzysio. -
Masochistka jakaś, czy cóś?
- A ty, coś taki markotny? – Krzysiek dla odmiany doczepił się Witka. –
Ani nie gadasz, ani nie pijesz? Co z ciebie za facet?
- Oj, Krzysiek, po prostu mam zmartwienia…
- Twoja stara nie zachowała się najprzykładniej, ale to jeszcze nie
powód, żeby się zadręczać – podpowiadał mu od serca.
Witek jednak najwyraźniej nie tym miał zaprzątnięte myśli, bo machnął
tylko ręką. Westchnął przy tym nad wyraz głośno, podrapał się za uchem, co
miało oznaczać ni mniej, ni więcej, że, gdyby tylko takie miał kłopoty, to nie
byłoby o czym mówić.
- Ja się martwię akcjami… - stęknął.
Notowania Witka rzeczywiście spadły, zwłaszcza po tym, jak Mariolka
postawiła go w niedwuznacznej sytuacji. Co poniektórzy zaczęli się dziwić,
dlaczego taki facet jak on, czyli oględnie mówiąc kawał chłopa, do tej pory nie
pokazał jej jeszcze, gdzie raki zimują. Inni doradzali mu bardziej konkretnie.
- Przyłóż jej raz i drugi, i kobieta się poprawi – mawiał wuj Konrad,
oczywiście półgłosem i oczywiście tak, by nie usłyszała tego jego żona.
W przeciwnym razie ciocia Marysia dołożyłaby starań w powtórne jego
wychowanie, co w ostateczności mogłoby wyjść mu tylko na dobre. Ale tego wuj
Konrad wolał raczej nie doświadczać. Uważał, że jest już za stary, żeby uczyć
się nowych reguł. I słusznie, bo staremu człowiekowi nic już przecież do głowy
nie wchodzi. Tymczasem Witek uznał za stosowne uchylić rąbka tajemnicy i
wyjaśnić, co też ostatnio spędza mu sen z powiek. A sytuacja rzeczywiście
przedstawiała się dramatycznie.
- Wpakowałem kupę forsy w akcje pewnej firmy, no i wygląda na to, że
chyba wtopiłem – wyjaśniał Witek. – Liczyłem na to, że sporo zarobię i kupię
sobie nową brykę, a tu masz! – zamartwiał się.
- Kupisz innym razem – Krzysiek kolejny raz szczerze doradzał mu od
serca.
- Ale miałem już upatrzoną za dobrą kasę. Mówię ci, full wypas i nie
bita.
- I nie co? – nie mógł zrozumieć Krzysio.
- No, nie stuknięta i nie przebita.
- Powtórz jeszcze raz, bo nie nadążam.
Problem w tym, że Krzysio w tej chwili nie tylko za tym nie nadążał. Z
myśleniem radził sobie coraz gorzej, podobnie jak z mówieniem, co stale dawała
mu do zrozumienia jego ukochana siostra, ciocia Marysia.
- Z tobą trzeba do logopedy! Zupełnie nie można już zrozumieć, co gadasz
– denerwowała się, kiedy próbował zagadnąć ją przez grzeczność.
- A! Myślałem, że znowu powiesz, że powinienem zapisać się do AA.
- To też, ale nie wiem, czy poradziliby sobie tam z tak trudnym
przypadkiem. Według mnie, mój drogi, ty wymagasz szczególnej terapii…
Krzysiek zrobił tylko marsową minę, potem wykrzywił twarz w geście
niezadowolenia i natychmiast „odszczekał się” cioci Marysi.
- Nie będę żadnym anonimowym alkoholikiem i już! – oburzał się nie
pierwszy raz. – Lepiej jest być znanym pijakiem niż anonimowym alkoholikiem –
mądrzył się zasłyszanym gdzieś dowcipem.
Na te słowa kilka osób uniosło kąciki ust w górę, co miało oznaczać, że
nieco ich rozbawił. Ale nie ciocię Marysię, która swojego wyrodnego brata
najchętniej wysłałaby za karę gdzieś na ciężkie roboty. Na przykład w
kamieniołomy.
Ciocia
apteczkę swoją wychwala
Tymczasem ciocia i czwórka innych kobiet, uczestniczek imieninowych
party, skupiły się wokół siebie jak stadko sikorek i „ćwierkając” swoimi
głosikami, przekomarzały się jedna przez drugą. Właściwie nie było to nawet
przekomarzanie, a raczej wzajemnie udzielanie rad, czasem chwalenie się
poczynionymi ostatnio zakupami, albo na odmianę obnoszenie ze swoją mądrością.
Takiej okazji babcia zwykle nie mogła przegapić, i kiedy tylko dotarły do niej
echa rozmów kobiet, natychmiast poczuła się nieco lepiej i wkrótce też do nich
dołączyła.
- Lepiej się już babcia czuje? – spytała Krysia.
- Trochę – westchnęła, ubolewając nad tym, że stale musi się denerwować.
- Bo też mama przejmuje się takimi głupstwami! Darek i Mariolka są już
dorośli i wiedzą, co robią – wtrąciła ciocia Marysia. – Mnie też się to nie
spodobało, ale w końcu, to oni będą odpowiadać za swoje błędy, a nie ja. Czasem
nie mam już siły i niektórymi wybrykami mojego syna po prostu się nie
przejmuję, nie warto – dodała.
- Podejrzewam, że babcia chyba bardziej przejęła się pogaduszkami
dziadka na temat toruńskiej rozgłośni… - wtrąciła Krysia.
- Moje dzieci! Jedno i drugie mnie męczy. A ja mam już swoje lata i jak
na mnie, to zbyt wiele – nie przestawała narzekać.
- Powinna babcia pić melisę albo dziurawiec. To dobre na nerwy –
pośpieszyła z radą jedna z przysłuchujących się kobiet.
- Moja droga, a co ja innego robię? Stale piję to zielsko. Marysia dba o
to, żeby ziółek u nas nie brakowało.
- Bo zioła są dobre na wszystko i nie szkodzą – oznajmiła ciocia z miną
znawcy.
- Słyszałam, że niektóre wręcz przeciwnie, mogą zaszkodzić – ostrzegała
inna z kobiet, ale ciocia nie zamierzała jej słuchać.
- To jakieś bzdury. Nigdy nie słyszałam, żeby zioła szkodziły.
Przeciwnie, tam, gdzie zawodzą środki farmakologiczne, pomocne bywają właśnie
zioła! – Ciocia obstawała przy swoim, przekonując ją swoim donośnym głosem.
Bo też czego jak czego, ale głosu mógłby jej pozazdrościć niejeden
śpiewak operowy. Ten nieco zbyt głośny, a czasami wręcz donośny głos, jakby
zupełnie nie pasował do temperamentu cioci. Ciotka Marysia miała bowiem raczej
spokojny charakter i starała się nikomu nie wchodzić w drogę, ani nie okazywać
swojej wyższości, choć w głębi duszy uważała, że niektórzy z jej rodziny do
pięt jej nie sięgają. Mimo wszystko dokładała starań, żeby jednak nikt nie
poczuł się gorszy, albo broń Boże, w jakiś sposób napiętnowany. Chyba że ten
ktoś zachowywał się niemoralnie, tak jak nie przymierzając Mariolka z Darkiem.
Wtedy w ciocię wstępował demon wojny, który gotów był do natychmiastowej
interwencji, nie przebierając w środkach.
Czasem wujek podśmiewywał się z niej, nazywając ją szefową Armii
Zbawienia. Dąsała się wtedy na niego, ale już po paru minutach gotowa była mu
odpuścić. Jego wrodzony spryt podpowiadał mu zwykle, że w takich sytuacjach
powinien sięgnąć po rozjemczą broń, czyli po osławiony dziurawiec ciotki.
- Kochanie, napijesz się ziółek? Specjalnie zaparzyłem je dla ciebie –
pytał, wiedząc, że to jedyna rzecz, której ciocia nie potrafiła sobie odmówić.
I nie czekając na jej odpowiedź, podlizując się dodawał: - W tym roku
nazbierałaś wyjątkowo aromatycznych. Och! Co za zapach! – Zachwalał, wiedząc,
że jego żona łasa na pochwały, natychmiast zmięknie. I niemal zawsze osiągał
swój cel.
Słynnym dziurawcem, oczywiście nazbieranym własnoręcznie i, oczywiście
na terenach jeszcze nieskażonych, obdarowywała potem niemal całą wieś. Podobnie
było z innymi ziółkami, mniej lub bardziej znanymi.
Ale myliłby się każdy, kto sądziłby, że oprócz ziół, ciocia nie uznawała
innych lekarstw. Zwykle okazywało się, że prędzej czy później i tak musiała
odwiedzić lekarza rodzinnego. Wychodziła wtedy od niego z plikiem recept, które
wymagały natychmiastowej realizacji w pobliskiej aptece i sporego uszczuplenia
rodzinnego budżetu. Przepisane medykamenty lądowały z reguły najczęściej w
domowej apteczce cioci Marysi, i tylko niektóre z nich dostępowały zaszczytu
skonsumowania przez chorowitą ciotkę.
Niektórymi z nich usiłowała profilaktycznie nafaszerować swojego męża,
ale dzielny wujek Konrad zwyczajowo udawał tylko, że jest posłuszny swojej
małżonce. Gdy tylko na momencik znikała z widoku, wrzucał je do zlewu albo do
toalety. Bywało, że faszerował nimi kwiatki w doniczkach, zakopując je w ziemi,
niczym pies swoją kość. Niczemu winne kwiatki zwykle umierały stojąc, i tylko
niektórym z nich, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności udawało się przeżyć.
Ale teraz nie było na horyzoncie wujka, a audytorium ciotki było
wyjątkowo chłonne nauk na temat parzenia ziółek, toteż ciotka czuła się w swoim
żywiole i dawała sobie przysłowiowego czadu. Tylko niesforna Gosia, jedna z
kuzynek ciotki, stale psuła jej niezwykle pouczający wykład.
- Ja tam wolę zwykły prozak. Przynajmniej wiem, że po nim się uspokoję,
a i życie zaraz nabiera innych barw. Co tam jakiś dziurawiec! – przeciwstawiła
się ciotce, której najwyraźniej się to nie spodobało.
- Jasne! I od razu stajesz się uzależniona! – odparła taka ciotka.
Ciocia o uzależnieniach wiedziała stosunkowo sporo. Głównie od swego
syna Darka, studenta medycyny. I nie tyle z jego książek, co z opowiadań o
ćpających studentach.
- Moja droga! Jeśli już mówimy o uzależnieniach, to uzależnić można się
od wszystkiego. Niekoniecznie od lekarstw. Nawet od własnego chłopa! –
zażartowała sobie Gośka.
- Ale nie od mojego – odnalazła się w temacie Krysia. – On jest
doskonałym antidotum na wszystko.
- Znajdź sobie innego – podpowiadała jej inna imprezowiczka.
- Co wy znowu wygadujecie – oburzyła się babcia. – Trzeba żyć jak Pan
Bóg przykazał.
- A nie jak ojciec dyrektor? – odszczekała się tamta.
Ciocia Marysia widząc, że dyskusja zaczyna zmierzać w złym kierunku,
natychmiast zmieniła temat. Ale tylko nieznacznie, bo wszystko wciąż kojarzyło
jej się z lekarstwami.
- W zeszłym roku byłam tak bardzo chora – przypomniała sobie nagle - że
o mały włos nie przejechałam się na tamten świat. I wiecie, co mnie wtedy
wyleczyło? Nie uwierzycie. Nasiona kozieradki!
- Te śmierdzące jak pomyje? – spytała Gosia.
- Te same, moja kochana. Te same!
- W życiu nie tknęłabym tego świństwa.
Gosia zrobiła przy tym taką minę, że niemal wszystkim pozostałym opadły
kąciki ust, które wyrażały najwyższy stopień obrzydzenia. Tylko twarz ciotki
pozostawała niezmieniona. Za to jej oczy wyrażały całkowitą dezaprobatę i
niezrozumienie wobec reakcji jej wiernych słuchaczek.
- Podobno najlepsze lekarstwa mają najgorszy smak. Trudno, trzeba to
przeżyć - wzruszyła ramionami ciocia. - A tak na marginesie. W przyszłym
tygodniu wybieram się do przychodni, może więc poproszę lekarza, żeby wypisał
nowe recepty dla mamy i od razu wykupię leki – zwróciła się do babci.
- Nie, nie – zaczęła się bronić babcia. – Mam ostatnio tyle wydatków.
Chyba nie byłabym w stanie zwrócić ci za nie pieniędzy.
- Jakich wydatków? – dziwiła się ciotka. – Przecież mama wszystko ma. Zjada
tyle, co ptaszek, a za gaz i światło i tak mama nie płaci, bo robi to dziadek i
dokładamy się wspólnie z Krzysiem.
- Już zapomniałaś moja droga, ile będzie musiała wysłać do Torunia? –
Wtrącił się dziadek, który akurat przypadkowo usłyszał rozmowę kobiet. –
Przecież koniecznie musi zamówić za was mszę, bo inaczej nie dostąpicie
rozgrzeszenia – żartował, nieco drwiąc z babci.
- Dałbyś już spokój! Znowu podniesie mi się ciśnienie.
- Jeśli nawet, to Marysia coś w tej swojej apteczce na pewno dla ciebie
znajdzie – przekonywał ją, drocząc się z biedną babcią. – Wieść niesie, że jej
domowa apteczka jest lepiej zaopatrzona niż największa apteka w miasteczku.
- Ażeby tato wiedział! – uniosła się honorem ciotka.
- A czy wy wiecie, moje drogie, jakie są cztery najgroźniejsze odmiany
białej śmierci? – pytał uśmiechając się pod nosem.
- Nie – zdziwili się niemal wszyscy.
- Heroina, cukier, sól i lekarz pierwszego kontaktu – zachichotał, a
chwilę później niemal wszyscy mu zawtórowali.
Dziadek znał się na rzeczy. W końcu, jakby nie było, trochę już pożył i
wiedział, co mówi. Ale, czy to samo można było powiedzieć o jego synu
Krzysztofie i zięciu Konradzie? Chyba nie zawsze.
Krzysiek często plótł coś od rzeczy, puszczając wodze fantazji.
Zwłaszcza, kiedy wziął wuja pod swoje opiekuńcze skrzydła. Wuj Konrad na ogół
nie odmawiał alkoholu, ale na szczęście, w przeciwieństwie do Krzysia miał o
wiele mocniejszą głowę.
W międzyczasie Darek uznał, że przebywanie w odosobnieniu na dłuższą
metę mimo wszystko mu nie służy i ku dezaprobacie swojej matki znów znalazł się
wśród gości. Jak się potem okazało w samą porę, bowiem panowie doszli do
wniosku, że czas najwyższy porozmawiać na bardzo ważny męski temat.
Wujek
bezradnie rozkłada ręce
Teraz siedząc w towarzystwie kilku panów, prowadził niezmiernie
interesującą konwersację. Rzecz dotyczyła pieniędzy. A kiedy mowa jest o
pieniądzach, a zwłaszcza o ich braku, temat jest niezwykle frapujący.
Podobno prawdziwi mężczyźni o pieniądzach nie rozmawiają. Prawdziwi
mężczyźni, podobno je mają. Podobno. Ale w tym wypadku wyglądało na to, że
większość z nich jest namacalnym wyjątkiem od reguły. A jako że alkohol
potęguje szczerość, toteż panowie poszli na całego.
- Witek, ty mi lepiej powiedz, jak dorobić się szmalu – pierwszy
przystąpił do rzeczy wujek. – Ty się podobno na tym znasz.
- No tak, ale, żeby dorobić się kasy, to trzeba jej trochę mieć na
początek.
- No tak! Pamiętaj cholero, że nie mnoży się przez zero! – wyrwało się
podpitemu Krzysiowi. – Tak mnie uczyli jeszcze w podstawówce. – Tłumaczył się,
albo raczej chwalił swoją niezwykłą bystrością umysłu.
- No, troszkę grosza, to ja mam. Ale tylko troszkę – przyznał się wujek
Konrad.
- Troszkę, to za mało. Jak się ma troszkę, to zarobić na giełdzie też
można tylko troszkę. To się musi opłacać – tłumaczył znawca od akcji i
obligacji, oblatany finansista Witek.
- No, ale grosz do grosza…
- I będzie trochę więcej grosza, ale wciąż za mało, żeby porządnie
zarobić.
Wujek pokręcił z niezadowoleniem głową.
- Ale ja nie mam skąd wziąć więcej. Żebym chociaż miał co sprzedać, ale
nie mam. Chyba, że moją starą, ale kto by ją tam chciał – zarechotał.
- To trzeba otworzyć jakiś interesik. Niektórzy otwierając firmę zaczynają
od kredytów – doradził ktoś inny z grupki słuchaczy.
Wujek jednak nie był skory skorzystać z jego rady. Miał na to swoje
wytłumaczenie, przetestowane wcześniej na własnej skórze.
- I potem długi ciągną się za nimi przez cały czas – ripostował.
- Niekoniecznie. Kiedyś je się spłaci – odezwał się jeden z panów o
dźwięcznym imieniu Czaruś, zapominając o tym, że to „kiedyś” nie definiuje
niczego ostatecznie. Przeciwnie, jest na tyle płynne i może doprowadzić do
jeszcze większych kłopotów i frustracji.
Panowie popisywali się swoją wiedzą w tym temacie dłuższą chwilę. Trudno
się dziwić, temat był rozwojowy. I kto wie, kiedy zakończono by tę wielce
frapującą i zarazem pouczającą dyskusję, gdy wuj nie zaczął nagle wzdychać z
rozrzewnieniem.
- Interes, interes – powtarzał wuj. – Mnie to by się marzyła duża
bimbrownia.
- O tak! Tata zna się na rzeczy. Z pewnością by wypaliła! – podchwycił
temat niepokorny syn Darek.
- A ty się nie śmiej! A co! W końcu przydałoby się złamać wreszcie ten
monopol państwowy.
Darek starał się robić poważną minę, ale rozsadzał go śmiech.
- Śmiej się, śmiej! Na pewno więcej by z tego można było wyciągnąć niż z
tej twojej medycyny. Po kim ty to odziedziczyłeś? Chyba po matce. - Mój bimberek
szybciej postawiłby umarlaka na nogi, niż te twoje medykamenty.
- A inna opcja nie wchodzi w grę? – pytał syn, zaśmiewając się cały
czas.
- Jaka znowu opcja? Nie możesz wyrażać się normalnie?
- Pytam, czy ojciec nie mógłby rozkręcić jakiegoś innego interesu.
- Ale co? Przecież na to trzeba mieć jakiś lokal… wolne pomieszczenie. A
ty widzisz tu u nas gdzieś, jakieś wolne pomieszczenie?
- W piwnicy – odparł Darek żartując z ojca.
- W piwnicy można by zainstalować całą aparaturę, albo w kotłowni. O! W
kotłowni, jeszcze lepiej! – odezwał się Krzysio.
Krzysiowi jak zwykle było tylko jedno w głowie. Alkohol. W myślach już
widział jak drogocenne kropelki biegną sobie w gmatwaninie szklanych rurek, by
potem skroplić się i majestatycznie spłynąć wprost do półlitrówki.
- Ja zająłbym się reklamą – bełkotał pijacko. – Ewentualnie mogę
produkować nalepki. Mój syn ma przecież ksero…
- Spółka z tobą nie wchodzi w grę. Wybij to sobie z głowy! – Oburzył się
na wstępie wujek, i słusznie, bo choć wprawdzie Krzysiek mógłby służyć za żywą
reklamę, ale przy jego współpracy wujek musiałby dopłacić do interesu.
- Nawet taka ograniczona spółka, bez odpowiedzialności? – pytał
głupkowato.
Wuj jednak niezbyt go słuchał. Kiedy mowa była o pieniądzach, chętnie
założyłby każdy interes, byle tylko od razu dochrapać się kokosów. Nurtował go
jednak zawsze ten sam problem. Teraz też nie omieszkał o nim wspomnieć.
- Ale jak to zrobić, żeby się dorobić, a nie przepracować? – pytał
właściwie sam siebie.
- To proste. Muszą inni pracować za ciebie, albo jak wolisz, na ciebie –
tłumaczył mu Witek, choć i bez jego cennej wskazówki wujek wiedział o tym
doskonale.
- Wiem! Agencja towarzyska! – Odkrył nagle wujek, któremu już też nieźle
szumiało w głowie. – To jest to!
- Przecież nie masz lokalu – wtrącił się syn. – A co, może mama odstąpi
ci sypialnię?
- Ty zawsze musisz szukać dziury w całym. Ostatecznie, panie mogą
przecież pracować w terenie. To znaczy z dojazdem do klienta.
- Terenowa agencja towarzyska! – Rozległy się donośne śmiechy panów
przysłuchujących się wujowi Konradowi.
- Pod patronatem babci i jej ukochanego ojca dyrektora – ktoś pozwolił
sobie na drwinę.
- Ale z ciebie marzyciel! Czy ty słyszysz sam siebie? – pytał ubawiony
Witek. – Już by babcia i mama poradziły sobie z tobą i z tym całym podejrzanym
towarzystwem! Do strzału! Aż by iskry leciały!
- No fakt! Z Armią Zbawienia nie wygrasz. To co ja mam założyć? –
rozkładał bezradnie ręce.
Niestety, nikt nie był w stanie udzielić mu konkretnych i dostatecznie
dobrych informacji. I tradycyjnie już, wuj Konrad musiał pozostać przy swoich
marzeniach, które i tak nigdy nie doczekałyby się realizacji.
- Osobiście radziłbym ojcu założyć dobrą polisę ubezpieczeniową na życie
– odezwał się po chwili Darek. – Przynajmniej po twojej śmierci, ja miałbym z
czym zastartować.
W ten konstruktywny sposób Darek poniekąd zamknął usta własnemu ojcu.
Natychmiast wykorzystał to inny przedstawiciel męskiego gatunku, Marian.
Marian ma
głowę do polityki
Po wcześniejszej, przymusowej ewakuacji stryja, na horyzoncie nieco
przejaśniało. W każdym razie ubyło jednego gościa, który stale gadał od rzeczy
i nie dopuszczał biednego Mariana do głosu. A miał on wszystkim tyle do
powiedzenia. No, może nie tyle do powiedzenia, co raczej do przekonania.
Marian bowiem był święcie przekonany, podobnie zresztą jak połowa
naszych rodaków, że w kraju źle się dzieje i należy natychmiast temu
przeciwdziałać. Z tego też powodu zapisał się od razu do dwóch partii
politycznych. Niestety, z jednej z nich został wyrzucony niemal na wstępie.
Podobno za przekonania niezgodne z programem partii, ale Marian twierdził
inaczej.
- Oni się na niczym nie znają! Tylko wszystkich by rozliczali i
rozdawali kasę. A ja tłumaczę tym baranom, że najpierw trzeba ją gdzieś
zarobić, ale to głąby są! – Denerwował się na samo wspomnienie o dawnych
partyjnych kolegach.
- Czego ty się ich czepiasz? – pytał wuj Konrad. - Przecież oni dobrze
główkują. Mówili, że będą rozliczać. Odbiorą złodziejom, to będą ją mieli.
- Jakim złodziejom? Swoim kolegom? Czy ty widziałeś, żeby złodziej
okradał złodzieja?
- E, tak źle to chyba nie jest? Ktoś tam chyba jest uczciwy w tym
rządzie? – powiedział ktoś inny.
- A tak, jest! Jest! Dopóki nie zacznie kraść! – przekonywał go Marian,
zresztą nie tylko jego. Zwykł się wydzierać na cały głos, tak, by nawet
krasnoludki w mysich norkach mogły się zorientować w sytuacji politycznej
naszego kraju. W końcu biedne krasnoludki prasy nie czytają.
Przy czym Marian miał to do siebie, że nie uznawał żadnej krytyki swojej
osoby. Wszyscy bez wyjątku musieli się z nim zgadzać, bez względu na to, czy
akurat miał rację, czy też nie. Na dowód tego po kilka razy pytał każdego z
gości:
- No powiedz, mam rację. No nie?
Część gości odpowiadała mu w taki sposób, jak rozmawia się z męczącym
dzieciakiem, któremu usta się nie zamykają i stale chce coś wiedzieć, czyli:
- Uhu, aha, no tak.
Ta druga część, bardziej kontrowersyjna, od czasu do czasu starała się
wyciągać kontrargumenty, ale jak się szybko okazywało, całkiem niepotrzebnie.
Bezkrytyczny Maniuś i tak je zawsze obalał. Uważał, że wszystko wie najlepiej i
na wszystkim się zna. Krótko mówiąc, miał monopol na mądrość i rację, i nic nie
było w stanie tego zmienić.
Goście wprawdzie nie za bardzo mieli ochotę go słuchać, ale strategia
Mariana polegała na tym, żeby nie dopuszczać do głosu innych. W ten sposób był
pewien, że wszyscy bez wyjątku, od początku do końca będą zmuszeni wysłuchać
tego, co ma do powiedzenia.
A do powiedzenia miał sporo. Głównie na temat głupoty naszych polityków.
I choć niezaprzeczalnym faktem było, że w tym temacie trzeba było zgodzić się z
Maniusiem, bo gdzie jak gdzie, ale w polityce głupota razi najbardziej, to
jednak znalazło się kilku przekornych, którzy nawet wbrew sobie starali się udowodnić
mu, że jest inaczej.
Biedny Maniuś w takich sytuacjach pienił się jak beczkowe piwo i czerwieniał
na twarzy, niczym maki w ogródku cioci Marysi.
Najbardziej przekornym z gości był zwykle wuj Konrad, który nie lubił
takich Mądralińskich jak on i tępił nadętych bufonów, jak tylko było to
możliwe.
- No dobrze, Marian, ale ty mi lepiej powiedz, dlaczego ty już trzy razy
zmieniałeś partię. I z tego, co wiem, wciąż nie wiesz, czy teraz dobrą obrałeś.
Ładnie to tak? Jesteś jak chorągiewka na wietrze…
- Ależ nic podobnego! – oburzał się Maniuś. – Jak stwierdzę, że program
partii jest do niczego, to rezygnuję. Nie będę robił czegoś, co mi nie
odpowiada!
- A ty nie mógłbyś się zapoznać z tym programem przed wstąpieniem do
niej? - dopytywał się wuj.
- Przecież tak robię, tylko po drodze wynikają jakieś „hocki, klocki”.
- I wtedy, zamiast usiłować w jakiś sposób to naprawić, bierzesz nogi za
pas? – dokuczał mu. – Przecież po to tam jesteście, żeby radzić sobie z tym, co
jest złe.
- W każdej partii jest coś złego, to znaczy w jego programie – poprawił
się.
- No, skoro tak, to miałbyś pełne ręce roboty.
- Nie będę poprawiał czegoś, co inni spieprzyli!
- Nie? To, po co w ogóle zapisałeś się do partii?
- Oj! Tobie to się dobrze mówi. Co ja biedny szaraczek mogę tam zrobić?
- Na pewno nie spać z otwartymi oczami jak zając, skoro już użyłeś tego
porównania. Ale dobrze, że to powiedziałeś. Przynajmniej mam jasne rozeznanie
przyjętej przez ciebie postawy. – Po chwili dodał - Mówisz, że jesteś zwykłym
szarakiem z wielkimi uszami? Gotowym zawsze do ucieczki?
- Czemu się mnie czepiasz?! – Marian rozdarł się na tyle głośno, że słychać
go było pewnie na drugim kontynencie. Bez wątpienia jego głos z pewnością
musiał docierać dalej niż fale radiowe.
- Ja się nie czepiam, tylko usiłuję ci udowodnić, że polityka to grząski
grunt, a ty wbrew temu, co usiłujesz nam udowodnić, wcale nie radzisz sobie na
tym polu.
Uuu! Takiego afrontu nie przeżyłby nawet brązowy odlew Stalina, a cóż
dopiero nasz biedny Maniuś, któremu oczy o mało nie wyszły z orbit, a policzki przybrały
odcień purpurowy. Ręce Maniusia aż się prosiły, żeby natychmiast udowodnić
przekornemu i złośliwemu wujowi, kto tu rządzi, a nogi podrywały się do
skopania wszystkiego, co znalazłoby się na ich polu. I aż dziw, że jakoś siłą
woli udało mu się powstrzymać.
Kolejna wojna światowa wisiała w powietrzu. Właściwie była już
wypowiedziana. Ciężkie działa zostały wytoczone i teraz należało tylko
przystąpić do boju. Oj, polałaby się krew, oj, polała! A trup ścieliłby się
gęsto. Plac bitwy był już właściwie przygotowany, kiedy nieoczekiwanie ciocia
Marysia wkroczyła do salonu z wielkim półmiskiem rolad w sosie własnym i
wytrąciła wszystkim bojowe atuty z ręki.
- No to sztućce w dłoń i życzę smacznego! – Powiedziała rozpromieniona i
ruszyła do kuchni po kolejną wazę z roladami i półmisek ze śląskimi kluskami.
Co bardziej gorliwi rzucili się na pachnące rolady, zamiast na siebie, i
tym sposobem konflikt został zażegnany.
Po skonsumowaniu ich szybko okazało się, że na ewentualną walkę już nikt
nie ma siły, bo przecież nie wojuje się z pełnym brzuchem. W tej sytuacji, przy
kolejnym toaście uznano, że zaistniałe okoliczności należy potraktować raczej
jako manewry ćwiczebne. I chwała Bogu!
Myliłby się jednak każdy, kto myślałby, że Marian pogodził się z przegraną.
On był jak Napoleon: mały, apodyktyczny, hałaśliwy i nigdy nie przyznawał się
do swojej klęski.
Siedział za stołem zły jak wygłodniały wilk po srogiej zimie, a śląskie
kluski i rolady straciły całkowicie jego zainteresowanie. Kiedy już zdecydował
się na nie pokusić, co bystrzejsi zauważyli, jak przeżuwał je wolno i bardzo
dokładnie, i po cichu liczyli, że być może stępi sobie na nich zęby. Ale dla
Maniusia było to Preludium do kolejnego przedstawienia z serii pt. „Udowodnię
wam, że mam rację!”.
Wuj Konrad tymczasem obmyślał, jaką by tu polecić partię Maniusiowi,
tak, żeby wreszcie odpowiedni człowiek znalazł się na odpowiednim miejscu. Ale
skoro dotąd nikt nie założył jeszcze partii bufonów, ani tym bardziej partii
niezdecydowanych, ostatecznie uznał, że z tą radą powinien się wstrzymać.
Krzysiek
jest znawcą od monopoli
Na samym początku należy od razu wyjaśnić, że bezkonkurencyjnym! Nikt
nie miał też nigdy cienia wątpliwości, że brat cioci Marysi został zesłany na
ten świat jedynie po to, żeby odpokutować za grzechy swoich przodków. Trudno
było ustalić, który to z przodków Krzyśka tak bardzo naraził się Panu Bogu, ale
jedno było oczywiste. Krzysiek cierpiał za nie swoje grzechy. W każdym razie stale
tak powtarzał, zwłaszcza wtedy, kiedy był już w stanie mocno wskazującym, albo
kiedy budził się następnego dnia, najczęściej z głową w muszli. Nieustająco
słychać było wtedy dobrze wszystkim znane pytanie: „Za jakie grzechy?”,
zadawane sobie po stokroć przez samego Krzyśka.
Wieloletnie próby poszczególnych członków rodziny, usiłujących
sprowadzić go na dobrą drogę, spełzały na niczym.
Krzysiek był odporny nie tylko na wszelkie choroby, bo jak zawsze
twierdził, „alkohol zabija każdego bakcyla”, ale także na wszystkie perswazje i
dobre rady. Poza tym Krzysiek miał dobre serce, szeroki gest, „niewyparzoną
gębę” i całkowity brak wyczucia sytuacji.
Zjawiał się obowiązkowo na każdej imprezie rodzinnej i między nimi
również. Jak na rasowego menola przystało, stawiał flaszeczkę każdemu
napotkanemu koledze po fachu. Głównie w tym właśnie przejawiało się jego dobre
serce i szeroki gest. Z całkowitego braku wyczucia sytuacji i długiego jęzora
znali go zaś wszyscy pozostali.
Imieniny cioci Marysi lubił szczególnie. Tu mógł się najeść i napić do
woli, a kochająca siostra nigdy nie zapominała dodatkowo obdarzyć go wałówką na
drogę, kiedy już decydował się wyjść z imprezy. Czasem zdarzało się, że nie
udawało mu się donieść jej do domu, bo gubił ją gdzieś po drodze, ale nie
ubolewał szczególnie z tego powodu. Na kacu i tak zwykle nie był w stanie
niczego tknąć. Myliłby się każdy, kto myślałby, że jest mu obojętne, co pije i
jak pije. Wprost przeciwnie! Krzysiek dobierał alkohole w szczególny sposób, a
jeszcze ciekawiej je konsumował.
- Ty pijesz jak baba! – droczył się z nim niemal stale wuj Konrad. - Kto
to widział, żeby pić gorzałę drobnymi łyczkami?! – wuj był wręcz oburzony.
- Kochany, ja się tym delektuję…- odpowiadał stale w ten sam sposób.
- Kieliszek opróżnia się do dna! A nie po kropelce. Ty jakiś głupi
jesteś!
Ale Krzysiek bynajmniej nie przejmował się zgryźliwym szwagrem.
- W dodatku za każdym razem nalewasz sobie inną wódkę. Czy ty już
całkiem upadłeś na głowę?!
- Skądże znowu. Należy skosztować każdego trunku. Jest ich tyle
rodzajów. Jeden lepszy od drugiego. – Uczył go sztuki, a może kultury picia,
jeśli oczywiście można tu mówić o jakiejkolwiek kulturze.
- Jesteś kretyn! W ten sposób każdy się szybko zaprawi.
Wuj nie szczędził mu ostrych komentarzy ani dobrych rad, ale jak
wcześniej wspomniałam, Krzysiek był na nie dostatecznie odporny.
- E tam! Jeśli nawet, to co się stanie? Dam plamę i już! Jedni dają
plamę, a inni dają du…. – Wyrwał się z niecenzuralną odzywką akurat dokładnie w
tym momencie, kiedy do salonu zdecydowała się wrócić Mariola.
Natychmiast wszystkie pary ócz zwróciły się w jej stronę, aż biedna
Mariolka spłonęła rakiem, nerwowo poruszając rękami, niczym osika swoimi
listkami. Było oczywiste, że zatrzęsła się ze złości. Trudno było tylko dociec,
czy bardziej jest zła na siebie, czy na szczerego do bólu Krzysia.
A nasz Krzysio szczerość miał wpisaną w naturę. Chwilę później uznał za
stosowne podroczyć się trochę z Marianem. I to bynajmniej nie z powodu
polityki, ale tym razem poszło o kobiety
- Ty, stary! A ty mi powiedz, ty już przeleciałeś tą Anastazję? –
dopytywał się.
- Jaką Anastazję? Co ty chrzanisz?
- No tą, co to podobno urzęduje tam w tych kuluarach sejmowych.
Krzysiek mówił nieskładnie i bełkotliwie. Czasem trudno było go
zrozumieć. Ale ostatnie jego pytanie od razu wszyscy zrozumieli i co gorsza,
nie spuszczając wzroku z dręczonego Mariana, oczekiwali wyjaśnień, i to w miarę
szybko, szczerze i dostatecznie jasno.
- Weź się, odczep! Nie wiem nic o żadnej Anastazji! – bronił się Marian
nieco poirytowany.
- A! No fakt! Pomyliłem ekipy rządzące. Tamta była za poprzedniej… -
zorientował się. – A ta nowa, jaką ma ksywkę?
- Jaka znowu nowa? Nie wiem nic o żadnych prostytutkach w sejmie.
- Stary, nie gniewaj się, ja tylko tak spytałem. Może jeszcze po jednym?
Marian rozluźnił krawat pod szyją, choć wcześniej robił to już
przynajmniej ze dwa razy.
Swoją drogą, niezrozumiałym jest, dlaczego tak się dzieje, że
mężczyznom, kiedy tylko coś nie idzie po ich myśli, prawie zawsze wydaje się,
że ta przeklinana przez nich, wątpliwa ozdoba męskich szyi i torsów, samoistnie
wraca do pozycji wyjściowej?
A tak właśnie stało się w tym momencie. Nieszczęsny krawat Maniusia
niemal zamienił się w boa dusiciela. Pewnie nie byłoby sprawy, gdyby nie
zazdrosna małżonka Mariana, gotowa zawsze i wszędzie dopaść go w swoje szpony i
przypomnieć mu punkt po punkcie cały dekalog. Teraz też spojrzała na niego
niezbyt sympatycznym wzrokiem, co mniej więcej miało oznaczać: „Czekaj no ty!
Jeszcze sobie pogadamy na ten temat!”. I choć biedny Maniuś nigdy nie odważyłby
się nagabywać żadnej innej kobiety, a co dopiero prostytutki, to i tak zawsze
był przez żonę o coś podejrzewany.
- Skoro ludzie coś sugerują, to widocznie coś w tym musi być! – mawiała
zwykle Jadzia, żona Mariana.
Krzysiek doskonale znał charakter Jadzi, ale uwielbiał się nad nią
pastwić. Zapominał zwykle, że w takich momentach znęca się też psychicznie i to
po stokroć bardziej nad samym Marianem. Jednak wypita spora ilość alkoholu nie
pozwalała mu zwykle na trzeźwą ocenę sytuacji. Zdawał sobie z tego sprawę,
kiedy było już za późno.
- Dzięki ci, stary! – zdenerwował się Marian. – Ty zawsze musisz coś
wymyślić, żeby zepsuć nam humor.
- Przecież tylko żartowałem.
- A może jednak nie? – natychmiast włączyła się w dyskusję Jadźka. –
Myślę, że ty wiesz coś, o czym ja nie wiem.
- O rany! Tylko głupio palnąłem! Nie musisz zaraz robić z igły widły.
Tak mi się tylko powiedziało…
Tej bezsensownej dyskusji nie było końca. W każdym razie za sprawą
Krzysia, żona Mariana miała przed sobą kilka nieprzespanych nocy, spędzonych
zapewne na rozpamiętywaniu, czy szanowny małżonek już ją zdradził, czy dopiero
stanie się to w niedalekiej przyszłości.
- Jesteś kompletnym kretynem! Po co w ogóle zaczynałeś taki temat? Teraz
przed każdym moim wyjazdem do Warszawy będzie się zastanawiała, czy powinna mi
pozwolić tam jechać – oburzał się Marian, kiedy Jadzia na chwilę ich opuściła.
– Daję głowę, że prędzej, czy później będzie chciała, żebym zrezygnował z
polityki.
- A może wyszłoby ci to na dobre? – bełkotał Krzysiek. – Przecież i tak
nic nie potrafisz tam w tym sejmie przeforsować, żadnej ustawy – jąkał się.
- Zastanów się, co ty za bzdury opowiadasz! Ty nie masz pojęcia jak to
wszystko się kręci!
- O wypraszam sobie! Myślisz, że jestem zwykły burak? Ja swój rozum mam!
- Wątpię! Gorzała ci go zżarła!
- Ty mnie nie obrażaj! Myślisz, że jak cię ludzie wybrali, ty, ty…-
Krzysiek nie mógł znaleźć odpowiednio obraźliwego epitetu, który dostatecznie
oddawałby to, co chciał mu powiedzieć. – Myślisz, że jesteś wielkim panem?!
Taki jesteś malutki, o taki!
Tu pokazał mu kawałek kciuka starając się go poniżyć.
- Odczep się, kmiocie jeden! - Marian tracił zimną krew.
- Co?! Jak ty mnie nazwałeś? Królu złoty się mówi! Zapamiętaj to sobie:
Królu!
Ale Marian ani myślał ustępować natrętnemu Krzyśkowi, a cóż dopiero
tytułować swojego krewniaka królem. Zresztą nikt z obecnych nie traktował słów
Krzyśka prawie nigdy na poważnie. Nie zasługiwał na to, żeby mu ufać, szanować
go, a tym bardziej hołubić w jakiś szczególny sposób, choć Krzysiek stale się
tego domagał.
Zadziorny krewniak, co jakiś czas wszczynał o coś awantury. Tak to już
jest, kiedy nie ma się umiaru w piciu i traci kontrolę nad swoim zachowaniem.
Ale czasem niekoniecznie trzeba wypić morze alkoholu, żeby pogubić się w swoich
myślach czy zamiarach. Wystarczyło przypomnieć sobie Mariolkę, Darka, Zosię. A
to przecież jeszcze nie koniec listy nieszczęśników.
Niech się
nie mądrzą ci w Telewizji
Wśród zaproszonych gości sporo było takich, którzy mieli coś do zaprezentowania.
Niektórzy z nich przyjechali tu prawie wyłącznie po to. Imieniny cioci, czy
urodziny wujka, to przecież doskonała okazja do pokazania tego, czego na co
dzień inni nie dostrzegają, albo dostrzec zwyczajnie nie chcą.
Nowy samochód, kreacja, fryzura – każdy powód jest dobry, żeby pokazać
innym, na co ich stać, albo co sobą reprezentują. Trzeba się przecież czasem
pochwalić, zwłaszcza, kiedy można wzbudzić zazdrość w oczach innych. To
naturalna potrzeba każdego człowieka.
To jest jak ładowanie akumulatorów. Tyle że nie prądem, a własną
satysfakcją.
Chwalić jednak można się nie tylko rzeczami nabytymi, często za jakieś
tam wcale niemałe pieniądze. Pochwalić można się też swoimi mądrościami
życiowymi i to wyniesionymi niekoniecznie ze swojego życia. Ważne, żeby być na
bieżąco w tym, co się dzieje wokół nas, na świecie, w polityce, u sąsiadów.
Przy takich jednak okazjach prawie zawsze zapominamy o tym, że oprócz
swoich wdzięków i rzeczy, które zdołaliśmy zdobyć, gromadząc je wokół siebie
jak coś niezbędnego i bezcennego, prezentujemy też swoje wady. Bywa, że
skrzętnie przez nas ukrywane wychodzą na wierzch z znienacka w najmniej
oczekiwanym momencie. Innym razem wcale przez nas niezauważane, nagle zostają
dostrzeżone przez kogoś innego. Niestety, są przypisane do każdego z nas.
Goście cioci Marysi nie byli pod tym względem ani lepsi, ani gorsi. Ot,
taki cały przekrój ludzkich charakterów, ich zdolności, mądrości, ale też i
zwykłych ułomności i wad.
Jednym słowem było na co popatrzeć!
I wcale niekoniecznie trzeba usiąść przed telewizorem, żeby obejrzeć
jakiś wymyślony od początku do końca film, czy serial, stworzony wyłącznie po
to, żeby zaciekawić widzów tym, co robią i jak żyją inni ludzie. Wystarczyło
wpaść tu na jednego!
Imieninowe przyjęcie u cioci Marysi z czasem dobiegło końca. Być może
trwałoby jeszcze dłużej, a nawet do białego rana, ale większość gości
zdecydowała się go opuścić, ponieważ niebawem w telewizji można było obejrzeć
kolejny odcinek reality show. A czego jak czego, ale podglądania tego, jak
zachowują się inni, większość gości nie mogła sobie odpuścić.
Dom wujostwa powoli zaczął się wyludniać. Po uroczystości pozostało
kilka stołów zniesionych tu ze wszystkich pokoi i od okolicznych sąsiadów, a
także sterta naczyń do zmywania. Tu i ówdzie zalegały też nie skonsumowane
potrawy, które ciotka przygotowywała przez kilka dni. Była jednak na tyle
zmęczona, że nie zamierzała już tego dnia brać się za uporządkowanie domu i
brudnych garów.
- Gościom powinno się podawać jednorazowe talerze i sztućce. Co za
idiota wymyślił te wszystkie zastawy, szklanki, talerzyki i inne bzdury! –
irytowała się ciotka Marysia. – Bez tego byłoby połowę pracy mniej.
- Jutro też jest dzień. Jakoś się z tym uporasz. – Przekonywał ją wuj
Konrad, któremu wcale nie spieszno było z pomocą.
Zresztą, jego pomoc i tak mogłaby się okazać zbyteczną, bo wypita ilość
alkoholu kwalifikowała go jedynie na izbę wytrzeźwień, a nie do pomocy w
kuchni.
- Chyba pójdę w ślady innych i sama wyłożę się na kanapie i obejrzę to
reality show. Podobno to beznadzieja, ale przynajmniej będę w temacie, kiedy
inni nawzajem będą sobie o tym opowiadać – stwierdziła ciocia po głębszym
namyśle.
- Ja to bym nie chciał, żeby wszyscy mnie oglądali i komentowali moje
zachowanie. Tak dobrowolnie się wystawiać na oglądanie przez innych, to
głupota. – wtrącił swoje trzy grosze wujek.
- Jesteś pewien? To, dlaczego jeszcze parę minut temu popisywałeś się
przed gośćmi?
- Ja? – dziwił się wujek.
- Tak, ty. Opowiadałeś takie niestworzone rzeczy. W dodatku nieźle
chwiejesz się na nogach. Myślisz, że inni tego nie zauważyli?
- Mieli lepsze obiekty do obserwacji niż ja. Taką na przykład Mariolkę…
- Albo naszego syna. To też. Niech ci się jednak nie wydaje, że ty
akurat byłeś niewidzialny.
- Tak, naszego syna też. I Mariana, i Witka… - wyliczał wujek chcąc za
wszelką cenę odwrócić uwagę cioci od swojej osoby.
- I całą resztę! Takie nasze prywatne reality show!
- Masz rację. W dodatku obeszło się bez kamer.
- Swoją drogą, chociaż jedna ukryta kamera by się przydała –
zasugerowała ciocia. – Może pomyślimy o tym następnym razem? Kto wie, czy
przypadek Marioli i Darka był tylko jedynym godnym uwagi?
- Zawsze możesz następnym razem poprosić wścibskiego Kamila, żeby się
bardziej postarał – podpowiedział wuj Konrad.
Ciocia oglądała jakiś czas kolejny odcinek reality, ale niezbyt długo.
Po kilku minutach wyłączyła telewizor.
- To śmiertelnie nudne. Nasze reality było o wiele lepsze – uznała. –
Zupełnie nie rozumiem, za co telewizja płaci tamtym taką wielką kasę?
- No popatrz! A naszym nikt za to krocie nie płaci. A im i tak się
zawsze opłaci – odezwał się wujek ziewając. – Chyba pójdę już się położyć.
- Zaprezentowali swe wdzięki, wady. Wszak głowy mają nie od parady! –
dodała ciocia Marysia.
I nie było w tym krzty przesady. Każdy chciał się pokazać z jak
najlepszej strony, tylko nie wszystkim to się udało.
Nieoczekiwane
skutki picia wódki
Dzień po imprezie na ogół zawsze bywa trudny. Każdy na swój sposób jakoś
tam odreagowuje. Jeśli akurat nie jest to kac alkoholowy, to bywa, że moralny.
W najlepszym razie odczuwa się zmęczenie.
Czasu, niestety, nie da się cofnąć. Tak jak nie da się cofnąć niepotrzebnie
wypowiedzianych słów, zbyt wielu wypitych kieliszków alkoholu, czy choćby za
dużo skonsumowanego jedzenia.
Ale ciocię Marysię nie męczyła niestrawność, ani żaden z rodzajów kaca,
tylko najzwyklejsze zmęczenie. I trudno się było dziwić. Po tygodniu
przygotowań do tak wystawnego przyjęcia, jakie miała w zwyczaju urządzać i
podjęciu gości w dniu imienin, była maksymalnie wykończona. Niemal w każdym
mięśniu i w każdej kostce w swoim ciele odczuwała ból. Nic więc dziwnego, że
następnego dnia rankiem z trudem udało jej się opuścić łóżko i powędrować do
łazienki. Niestety, o tym, by z powrotem do niego wrócić mogła zapomnieć.
Czekała na nią sterta naczyń do umycia i przywrócenie porządku w całym domu. I
choć dom nie był zbytnio okazały, to jednak posiadał kilka pomieszczeń, które
wymagały natychmiastowego uprzątnięcia.
Oczywiście wuj na ten czas zawsze znalazł sobie jakieś zajęcie, które
pochłaniało go bez reszty, byle tylko trzymać się z daleka od tego całego
bałaganu. Niechętnie pomagał w domowych pracach, jakby na to nie spojrzeć,
swojej niemłodej już małżonce. Tak więc biedaczka zostawała z tym wszystkim
sama. Kiedy już zdołała się z tym uporać
i łudząc się, że od tej chwili będzie mogła cieszyć się spokojem, ktoś
nieoczekiwanie zadzwonił do drzwi.
Jakby przeczuwając, że za nimi nie czeka na nią nic dobrego, podeszła do
nich z niepokojem.
- Dzień dobry, Marysiu! – usłyszała niebawem nieco piskliwy głos,
należący do jej bratowej Teresy.
- Dzień dobry. Wejdź – odpowiedziała. – Zapraszam do środka.
- Ja tylko na moment. Jestem strasznie zdenerwowana – zakomunikowała,
zanim na dobre przekroczyła próg domu.
- Czy coś się stało? – spytała ciotka widząc, że Teresę aż nosi ze
złości.
Nawet wuj zaalarmowany jej piskliwym głosem, zjawił się jak na
zawołanie, chowając się nieco za plecami ciotki. Zupełnie jakby czuł, że jego
szwagierka od razu przystąpi do zmasowanego ataku. I tak się stało.
- Jeszcze pytasz? – Teresa niemal krzyknęła, zapominając, że do dobrego
tonu należy zacząć od złożenia życzeń solenizantce.
- O co chodzi? Dlaczego wczoraj nie przyszłaś na moje imieniny? Krzysiek
wprawdzie wspominał, że podobno źle się czułaś, ale widzę…
Nie dało się ukryć, że bratowa na schorowaną bynajmniej nie wyglądała,
ale nie była w stanie podzielić z nią tym odkryciem, bowiem nie dopuściła jej
do słowa.
- Żeby potem się za niego wstydzić?! – rozkrzyczała się na dobre.
- Ach, to o to chodzi. Krzysiek zbyt dużo pije i po trosze cię rozumiem,
ale przecież robi to od zawsze – dziwiła się ciocia Marysia.
- Może, gdybyś z nim przyszła, miałabyś go po kontrolą – odważył się
wtrącić wujek.
- Jasne! Jego pod kontrolą! Jak mogliście go wczoraj wypuścić z domu?! –
uniosła się kolejny raz..
- Ależ moja droga, przecież do domu miał zaledwie kilkaset metrów – nie
mogła ukryć swojego zdziwienia ciotka. – Całe życie zewsząd sam wracał i nieraz
w jeszcze gorszym stanie. Czy wczoraj po drodze coś mu się przydarzyło? –
trochę się zaniepokoiła.
- Właściwie nic. Tylko zabrała go policja – odparła drwiącym tonem
Teresa, kładąc nacisk na wyrazie tylko.
- Coś narozrabiał? – dopytywała się jej szwagierka.
- Nie musiał. Był tak pijany, że nie byłby w stanie. Zasnął w rowie.
- Jak to? Przecież do domu miał kilkaset kroków…
- I wałówkę, którą dałaś mu na drogę – dopowiedziała z pretensją w głosie.
Ciotka kręciła tylko z niedowierzaniem głową, bo nijak nie mogła
zrozumieć, co do tego wszystkiego ma wałówka, ale szybko się wyjaśniło.
- Wracając, przysiadł na poboczu drogi i zabrał się za jej
skonsumowanie. Potem zasnął i stoczył się do rowu. Nad ranem znalazł go
policyjny patrol. I odwiózł prosto na izbę wytrzeźwień – wyjaśniła
niezadowolona bratowa.
- Ja mu źle nie życzę, ale to akurat mu się przydało – roześmiał się
wuj.
- Ty sobie nie kpij! To wszystko przez was! Gdyby nie zachciało wam się
robić imprezę, wszystko byłoby inaczej!
- No, to już przesada, moja droga! Nie możesz obwiniać nas za jego
grzechy. Nikt mu nie kazał się upić! – zdenerwowała się ciocia. – A zresztą!
Czy to u niego pierwszyzna? Stale sobie pozwala. Trzeba było przyjść razem z
nim!
- Pewnie! Jeszcze czego! – oburzyła się Teresa.
- No to nie możesz mieć do nas pretensji – ciotka zdenerwowała się
jeszcze bardziej, wytykając jej, że co prawda jest jego starszą siostrą, ale
nie ma zamiaru niańczyć go do końca życia.
Każdy przecież odpowiada za siebie. A Krzysiek od kilkudziesięciu lat
był już pełnoletni i nie miała obowiązku mu matkować. Inna rzecz, że tak
naprawdę stale potrzebował, żeby ktoś nad nim czuwał. Tymczasem Teresa uznała
za stosowne pozwolić sobie na więcej.
- A właśnie, że mogę! I mam do nas żal! Gdyby nie wasze przyjęcie, nie
musiałabym teraz płacić za pobyt w izbie wytrzeźwień! Wiesz, ile to kosztuje?!
– krzycząc rzuciła jej rachunek na stół.
- O! Słono! – zgodził się z nią wuj, który pierwszy wziął fakturę do
ręki.
- No widzisz! To sobie wliczcie w koszty imprezy. Zawsze wymyślacie
jakieś wariactwa, a potem nam przychodzi za to płacić!
- Zaraz, zaraz! Co ty za bzdury wygadujesz! Jak Boga kocham, sama się
prosisz, żeby ci przyłożyć – na jej słowa w miarę spokojny dotąd wuj uniósł się
nie na żarty. – Jak możesz przychodzić do nas z pretensjami? To twój mąż i
twoje zmartwienie. Zabieraj ten rachunek i bądź tak miła opuścić nasz dom.
Możesz tu wrócić, jak już trochę ochłoniesz i połapiesz się w rozumie.
Teresa nie od razu dała się wyrzucić z domu wujostwa. Jej pretensjom nie
było końca. Dopiero, kiedy biedna ciotka miała już jej serdecznie dość i z tego
wszystkiego się rozpłakała, uznała, że już nic tu po niej i wyszła.
- Dziurawiec, czy od razu podwójny prozak – spytał wujek, zamykając za
nią drzwi, równie wściekły jak ciocia.
- Daj spokój. Co za wredna baba! Ona do nas ma pretensję!
- To może zrobię dziurawiec – nie czekał na odpowiedź cioci i zabrał się
za parzenie ulubionych ziółek swojej żony.
- Swoją drogą, jak ja go dopadnę, to mu nogi z d.. powyrywam! Żebym
jeszcze musiała się przez niego denerwować!
- Ale ma tupet ta twoja bratowa. Co za kapiszon jeden!
Wujek był rad, że może sobie przy okazji na nią powymyślać, bo wcześniej
zwykle ciocia stawała w jej obronie. Teraz był pewien, że tego nie zrobi.
I inne
konsekwencje
Wzburzenia ciotki tym razem nie był w stanie uleczyć nawet jej osławiony
dziurawiec. Ciocia Marysia potrzebowała końskiej dawki i to środków uspokajających,
a nie jakichś ziółek. Po całym tygodniu przygotowań i wczorajszej imprezie
zamierzała wreszcie odpocząć, a tu jeszcze następna porcja adrenaliny.
- Jak ona może mieć do nas pretensję – żaliła się stale przed wujkiem.
- A tam! Głupia i tyle! – komentował wszystko jej mąż. – Nie zadręczaj
się gadaniem tej idiotki. Lepiej się przygotuj na wizytę swojej mamy. Niebawem
się tu pewnie zjawi. Myślisz, że odpuściłaby sobie te bukiety, które jej
wczoraj obiecałaś?
- No nie. Nie sądzę – zgodziła się z nim.
- Wiesz doskonale, że twoja matka jest równie męcząca jak Teresa, tylko
w inny sposób.
- Oj, wiem, wiem – jęknęła ciotka.
Babcia zjawiła się szybciej niż się spodziewali.
Święty Józef na obrazie w parafialnym kościółku już nie mógł się
doczekać, kiedy wiekowa staruszka wreszcie padnie mu do nóg i złoży wiązankę
białych lilii, które podobno niezmiernie do niego pasowały. Pani Matylda zaś, z
pewnością obracała się w grobie kolejny raz, zaniepokojona tym, że dostawa
czerwonych gerberów obiecanych przez babcię nie następuje tak szybko, jakby
sobie życzyła. Toteż babcia wolała nie narażać się ani Matyldzie, ani świętemu
Józefowi i zjawić się u swojej córki wczesnym przedpołudniem. Na szczęście babcia
zabrała, co miała zabrać i szybko wyszła.
- Nie masz pojęcia jak się cieszę, że sobie od razu poszła – jęknęła
ciocia kolejny raz tego dnia. – Nie miałabym dzisiaj siły na rozmowę z nią.
Niestety, ciocia z reguły cieszyła się przedwcześnie, co było właściwie
zmorą jej życia. Ledwo tylko udało jej się odetchnąć pełną piersią po kolejnych
życiowych perypetiach i odkryć, że mimo wszystko, świat jest piękny, jakimś
dziwnym zbiegiem okoliczności natychmiast była zmuszona do zweryfikowania
swoich poglądów. I tak przez całe życie. Tym razem nie mogło przecież być
inaczej, choć bardzo marzył jej się choćby jeden maleńki wyjątek od reguły.
Gdyby posłuchała swojego męża, który radził jej zamknąć drzwi na klucz i
udawać, że nikogo nie ma w domu, z pewnością uniknęłaby kolejnej porcji
niepotrzebnego stresu. Ale ciocia Marysia daleka była od słuchania męża, nawet
w takich okolicznościach. Prawie zawsze mu się przeciwstawiała. Tak dla zasady,
jak mawiała. Dzisiaj jednak tego pożałowała. Nie minęło bowiem kilka minut od
wyjścia babci, a już w ich domu, tym razem na odmianę zjawił się dziadek. Gołym
okiem widać było, że też ma zły dzień, co nie wróżyło nic dobrego.
- Niedawno wyszła – przywitała go od progu ciocia, domyślając się, że z
pewnością jej szuka.
- To dobrze – odetchnął z ulgą dziadek, ale nie potrafił ukryć
zdenerwowania.
- Jak to? - zdziwiła się.
- Już nie mam siły! – Przekroczywszy próg domu, natychmiast skierował
się w kierunku kanapy, na którą opadł z bezsilności. – Co ja mam z nią zrobić?
– żalił się.
- Coś się stało? – dopytywał się zaniepokojony zięć Konrad, a jego żona
mu zawtórowała.
- Dzisiaj jest dzień, w którym twoja mama odbiera emeryturę na poczcie –
zaczął po krótce wyjaśniać, zwracając się do swojej córki Marii.
- No tak. W istocie, to jej termin – przypomniała sobie.
- Jak zwykle wtedy podwożę ją samochodem pod samą pocztę – ciągnął swoją
opowieść dziadek. - No i okazało się, że jestem kretynem!
- Nie rozumiem – zdziwili się oboje.
Tymczasem dziadek kontynuował.
- Zamiast iść z nią po te pieniądze na pocztę, zostałem w samochodzie.
- I co, ktoś ją okradł? – jeszcze bardziej zaniepokoił się wuj.
- W pewnym sensie tak.
- Jak to, w pewnym sensie?
- Ano, zwyczajnie. Pobrała pieniądze i od razu wpłaciła – wyjaśnił,
robiąc przy tym niewąską minę.
- Nie mów! Czy ja się dobrze domyślam?
- Tak. Na konto toruńskiej rozgłośni.
- O matko! – jęknęła ciocia a w ślad za nią wujek.
- I co teraz? Ile wpłaciła? – dopytywali się.
- Prawie dwie trzecie emerytury. Przecież obiecała wam wczoraj, że za
każdego z was zamówi mszę…
- Matko przenajświętsza! – rozległo się biadolenie ciotki. – I co teraz
zrobicie? Przecież nie wystarczy wam na życie.
- Pewnie, że nie wystarczy, a w dodatku jeszcze poprzednie recepty są nie
wykupione. Nie mam już siły – martwił się dziadek.
- Trzeba coś z tym zrobić. Może ją ubezwłasnowolnić? W końcu ma przecież
sklerozę i czasem nie wie, co robi, nie pamięta tylu rzeczy…
- Moi drodzy, ale jak ja mam to zrobić? Nie potrafię.
- Ja to bym się zwróciła z pisemną prośbą do ojca dyrektora, żeby wam
oddał te pieniądze – podpowiadała ciocia, ale panowie parsknęli tylko śmiechem.
- Wierzysz w cuda, Marysiu?
- No nie…
Ciocia Marysia, choć osoba bardzo religijna, w cuda jednak nie wierzyła
i bardzo słusznie, bo cudów nie ma. Ale kolejna porcja nieprzyjemnych
wiadomości tego dnia, zdołowała ją jeszcze bardziej.
- Będziemy musieli im jakoś pomóc – zwróciła się do męża po wyjściu
ojca. – Nie dadzą sobie rady.
- Jasne. Tylko zdaje mi się, że będziemy robić to co miesiąc. I tym
sposobem, bynajmniej nie dobrowolnie, będziemy współfinansować ojca dyrektora!
Że też nie ma siły na takich jak oni – narzekał wujek. – Jak im nie wstyd żyć z
ludzkiego nieszczęścia! Bo w końcu tak to trzeba nazwać. Po imieniu.
Doprowadzają ludzi do takich sytuacji, a potem skrzętnie to wykorzystują.
- Mój drogi, może jesteś niesprawiedliwy. Skąd niby mają wiedzieć, że
babcia ma sklerozę, albo cierpi na jakąś fobię?
- Słusznie to ujęłaś moja droga. To jest pewnego rodzaju fobia. Inaczej
natręctwo. Mama stale musi posyłać im kasę, bo w przeciwnym razie boi się, że
nie dostąpi łask nieba. Tyle że to oni ją do tej fobii doprowadzili.
- Co ty mówisz? Jak to oni? Ona sama przecież…
- Nie. Uważam, że oni. Głoszonymi hasłami zastraszyli biedną, starą
kobietę – twierdził wujek.
- Jesteś pewien? Może to jednak nie ich wina – broniła toruńskiej
rozgłośni ciocia, choć w gruncie rzeczy sama była skłonna przyznać rację
mężowi.
Ani ciocia Marysia, ani wuj Konrad nie przeczuwali, że to nie koniec
kłopotów tego dnia. W dodatku związanych bezpośrednio z wczorajszymi
imieninami.
Wieść się
niesie jak echo po lesie
Obiad udało im się zjeść w spokoju, ale w zasadzie tylko obiad. W momencie,
kiedy ciotka przymierzała się do pozmywania naczyń po obiedzie, wpadła do nich
z furią Mariolka.
- Udało ci się dzisiaj urwać wcześniej z pracy? – przywitała ją ciocia,
siląc się na uśmiech.
Jej widok nie wzbudził w niej entuzjazmu. Poza tym ogólnie było wiadomo,
że Mariolka z reguły zawsze jest strasznie zapracowana. Przynajmniej takie
stwarzała pozory. Ciocia nie znosiła Marioli właściwie od zawsze, a jej
wczorajsze ekscesy z synem Darkiem, tylko pogłębiły w niej antypatię do niej.
Dziś była do niej wyjątkowo bojowo nastawiona. Starała się jednak opanować
wszelkimi siłami. Na kolejną kłótnię nie miała ochoty. Ale kolejna kłótnia
wisiała w powietrzu i była nieunikniona. Biedna ciotka, jakby to przeczuwając,
nabrała tylko głęboko powietrza. To na wypadek, gdyby w ferworze kłótni nagle
jej go zabrakło. Wolała się zabezpieczyć.
- Udało? Wcale do niej nie poszłam! Po tym, co wczoraj zrobił mi Kamil,
nie byłam w stanie! – wypaliła z wielkim oburzeniem, rzucając swoją czerwoną
torebkę w kąt kanapy. – Zostało wam jeszcze od wczoraj coś mocniejszego do
picia? – spytała rozglądając się, czy oby nie ma w pobliżu jakiejś butelki.
- I owszem – odparł gospodarz domu.
Był jednak zdezorientowany, podobnie jak ciocia. Oboje najchętniej
zapakowali by jej cały transporter wódki, pod warunkiem, że natychmiast ulotni
się z ich domu i wróci na własne śmieci. Mariolka jednak miała całkiem inne
plany.
- Co za obciach! - wściekała się. – Dzisiaj z samego rana telefonowała
moja znajoma z pracy i wyobraźcie sobie, że już ktoś zdążył ją o tym wszystkim
poinformować. Jak ja się teraz pokażę w firmie? – narzekała, siadając za
stołem.
Wuj tymczasem nalał jej i sobie lampkę wina. Ciocia zrezygnowała.
- Zaraz, moja droga, ale czegoś tu nie rozumiem – dziwiła się ciocia,
nie mając bynajmniej zamiaru dać jej się zapędzić w kozi róg. – Czy to nie ty
byłaś wczoraj w tych krzakach z moim synem? Chyba już to ustaliliśmy? - spytała
poirytowana.
- Bzdura! Napadliście na mnie i tyle! Nawet nie mogłam się bronić!
- Przed nami, czy przed Darkiem w krzakach? – dopiekł jej wuj.
- No widzicie! Nawet teraz nie chcecie słuchać, co mam do powiedzenia.
- A może nas to nie ciekawi, bo nasz syn do wszystkiego się przyznał -
wuj postanowił przyjść w sukurs żonie.
- Głupot wam naopowiadał i tyle! Mężczyźni często tak robią. Opowiadają
niestworzone rzeczy, żeby tylko potem w oczach kolegów wyjść na niezłego
ogiera. Im się więcej marzy, niż się zdarza!
- A Kamil, to niby miał przewidzenia, co? - uniósł się wuj.
- Oczywiście, że tak! Myślicie, że ja nie wiem, ile kasy zarobił sprzedając
wam tą wymyśloną historię? Powinien w przyszłości zostać redaktorem jakiegoś
brukowca. Z pewnością tak!
- Daj spokój! Przecież wiemy, jak było. A nasz Darek nie kłamie.
Przynajmniej w takich sprawach – odezwała się ciotka.
- Jasne! Bronicie swojego synalka, a mnie zepsuliście opinię! Witek się
do mnie nie odzywa. I w ogóle, jak ja teraz wyglądam?
- Pytasz o twoje włosy, czy o swoje zachowanie? – kolejny raz zadrwił z
niej wujek. – Jedno i drugie jest fatalne – powiedział ostentacyjnie.
- Wiedziałam! Po co ja tu przyszłam? Gdyby nie te durne imieniny,
żyłabym sobie spokojnie.
- No proszę! Następna! – Zdenerwowała się na dobre ciotka, choć trzeba
przyznać, że zdenerwowanie towarzyszyło jej już dzisiaj od samego rana, a jedynie
z każdą godziną potęgowało się coraz bardziej.
- Jak to następna? To ja nie jestem jedyną, której spieprzyliście życie?
- rzuciła im w twarz z furią.
Tego było już za wiele. Ciotka była w stanie sporo znieść, ale nawet jak
na nią, tego dnia wyjątkowo za dużo spadło na jej skołataną głowę.
Poczerwieniała na twarzy ze złości i bijąc się z myślami, czy oby nie złapać za
wrzątek, który akurat stał w garnku na piecu i nie potraktować ją nim z całej
siły, z trudem się hamowała. Tym bardziej, że Mariolka nie zamierzała odpuścić,
wyznając zasadę obrony przez atak.
Trudno było ocenić, która z kobiet była w tej chwili bardziej wściekła,
ale wuj powoli zaczynał się obawiać, że jeszcze moment, a rozniosą dom w drobny pył. Były jak dwie bomby
zegarowe i tylko czekać, która z nich pierwsza pociągnie za zawleczkę. Krążył
koło nich niespokojnie jak saper, gotów je natychmiast rozbroić, tyle że nie
bardzo wiedział, jak tego dokonać.
- Dziurawiec czy prozak? – Pytał głupkowato obu pań, chcąc rozładować
sytuację, ale żadna z nich nie zwracała na niego uwagi.
Tymczasem Mariola w swojej słownej potyczce uznała za stosowne naładować
akumulatory i nie zważając na nikogo, nalała sobie kolejną lampkę wina.
Oczywiście nie pytając o pozwolenie. Wujek przyglądał jej się tylko badawczym
wzrokiem, oczywiście z wielkim niezadowoleniem, i z pewnością w głębi duszy
życzył jej, żeby to nieszczęsne wino, nie inaczej, tylko jej zaszkodziło.
Ale czy Marioli coś jeszcze było w stanie bardziej zaszkodzić? Według
wujostwa, już nie. Według Marioli, tak.
Po kilku wypitych lampkach rozkleiła się na dobre. Usiadła na kanapie i
roniąc łzy wielkości fasoli, zaczęła się martwić, a raczej narzekać, że przez
ciocię i wujka szef z pewnością wyleje ją z pracy.
- Dzisiaj miał być bardzo ważny dzień w pracy, rozumiecie? Przyjeżdża inwestor z Holandii, a ja nawaliłam
– ryczała. – Szef mnie zabije. Na pewno z pracą mogę się pożegnać.
Ani wujek, ani tym bardziej ciotka nijak nie mogli zrozumieć, jak się
miała wczorajsza wpadka z Darkiem do jej pracy, ani do zagranicznego inwestora,
ale według Marioli, miała.
Kiedy wreszcie zdecydowała się opuścić gościnne progi wujostwa, ciotka z
ciężkim sercem opadła bezsilnie na kanapie.
- Żeby ten dzień już się skończył. W czym ja zawiniłam? – pytała ni to
siebie, ni to wujka. - W tym, że naharowałam się jak wół, naskakałam koło nich
z talerzami? A może w tym, że wydałam na nich dwie pensje, żeby ich ugościć?
Ciotka przysłoniła rękami twarz i w bezruchu tkwiła tak dłuższy czas.
Sprawiała wrażenie, jakby nie miała najmniejszej ochoty oglądać więcej tego
świata, a tym bardziej swojej pokręconej rodzinki.
Bywało, że nieraz po imprezie komuś coś zaszkodziło, albo coś się nie podobało.
Czasem jedzenie, które zjadł ten ktoś w nadmiarze, czasem zbyt wielka ilość
wypitego alkoholu, albo nietaktowna uwaga kogoś z gości. Ale jak dotąd, jeszcze
nigdy nie zdarzyło jej się wysłuchać jednego dnia aż tylu pretensji i jeszcze
nic aż tak bardzo nie wytrąciło ją z równowagi.
- Wiesz, Konradzie, nie mieliśmy racji mówiąc, że aktorom reality w
telewizji słono płacą, a nasi krewniacy robią to za darmo – powiedziała ciotka
po chwili.
- Jak to? – zdziwił się wujek.
- Zwyczajnie. Gdyby policzyć pieniądze wydane na ugoszczenie ich, plus
nasza praca, wyszłaby niezła średnia na jednego gościa. Na swój sposób sami
zapłaciliśmy im za to, że zrobili z siebie widowisko.
Wuj Konrad nieco się zasępił.
- Coś w tym jest, moja droga, coś w tym jest – powtórzył kręcąc głową z
dezaprobatą.
Późnym popołudniem ciocia wyszła do ogrodu nieco odetchnąć. Zmęczenie ją
nie opuszczało, na dodatek ciągle nie mogła się uspokoić. Echa wczorajszego
dnia stale do niej wracały. Nie przestawała myśleć o tym, co dzisiaj usłyszała.
Miała żal do Teresy, Marioli, Krzysia, Darka, swojej matki, ale najbardziej do
siebie samej. Za to, że w pewnym sensie sama się w to wpakowała.
Zaprosiła ich, bo chciała spotkać się z rodziną, zobaczyć jak im się
wiedzie. Krótko mówiąc, dowiedzieć się, jak żyją. No i się dowiedziała. Więcej
niż się spodziewała. A teraz bardzo tego żałowała. Miała swoje małe reality
show, za które w dodatku sporo zapłaciła.
Usiadła na małej ławeczce w cieniu rozłożystej jabłoni, ale nie zagrzała
na niej zbyt długo miejsca. Rozglądając się wkoło po swoim ogrodzie zauważyła,
że kilka kwiatów jest nieco stratowanych. Trudno było zgadnąć, czy było to
zasługą rudego kocura, czy któregoś z dzieciaków biegających wczoraj beztrosko
niemal wszędzie. Podeszła bliżej, żeby sprawdzić, czy jeszcze coś da się
uratować. I wtedy pod jednym z nich dostrzegła czyjś portfel. Z pewnością nie
należał on do wujka Konrada.
- Konrad, spójrz, ktoś go chyba zgubił! – krzyknęła do swego męża, który
akurat wyglądał przez okno. - Czyje to może być?
- Nie wiem – odparł wujek, który zaciekawiony znaleziskiem opuścił swoją
kryjówkę i przybiegł sprawdzić.
W portfelu nie było żadnych dokumentów, które by w jednoznaczny sposób
pozwalałyby zidentyfikować potencjalnego właściciela. Za to było całkiem sporo
pieniędzy.
- Musimy obdzwonić wszystkich. Pewnie ktoś już się nieźle zamartwia –
stwierdziła dobrotliwa ciocia, gotowa natychmiast pobiec do telefonu.
Ale za nim na dobre doczołgała się do swojego domu, usłyszała przed
ogrodzeniem odgłos parkującego samochodu. Przystanęła chwilę na schodach i
zamarła. To był policyjny radiowóz. Wysiadł z niego dzielnicowy w towarzystwie
drugiego nieznanego im policjanta.
- Dzień dobry państwu! – usłyszeli oboje z wujkiem bardzo zaskoczeni ich
przyjazdem.
- Dzień dobry. Czemuż to zawdzięczamy panów wizytę – spytał podając im
ręce. Dobrze znał się z dzielnicowym. Był niemal jego kolegą.
- Panie Konradzie, przykro mi, ale otrzymaliśmy doniesienie, że wczoraj
u państwa, podczas przyjęcia został okradziony pan Witold Mynarski. Pewnie pan
wie, o co chodzi? My właśnie w tej sprawie.
- No to mamy i wątek kryminalny – oznajmił wujek, któremu opadły ręce w
geście bezsilności. – Tyle że ja nic o tym nie wiem.
- Chyba że chodzi panom o ten portfel – ciocia podniosła do góry
najnowsze znalezisko, które niemal paliło ją w rękę. – Właśnie znalazłam go na
grządce z kwiatami. Pewnie go zgubił.
Przez moment poczuła się, jakby to ona była tą winowajczynią, której
poszukiwali policjanci. W końcu przyłapali ją, kiedy akurat trzymała go w ręce.
Była pewna, że to o to chodzi.
- Pan Mynarski twierdzi, że go okradziono. Być może ktoś mu go ukradł, a
potem wyrzucił w zarośla.
- O przepraszam, moje kwiaty, to nie żadne zarośla. Dbam o nie jak tylko
mogę najbardziej – oburzyła się ciocia.
- Nie chciałem pani urazić. To taki nasz policyjny żargon…
- Akurat! Ktoś go okradł i wyrzucił portfel! – zdenerwował się wujek. –
I nie zabrał pieniędzy?!
- Pan Mynarski złożył też doniesienie, że oprócz portfela ukradziono mu
parasol i marynarkę.
- Kretyn jeden! Jedno i drugie wisi na wieszaku w przedpokoju. Sklerotyk
jeden! Zwyczajnie ich zapomniał – pokrzykiwał wuj ze złości.
- Proszę wybaczyć, ale ja muszę to wszystko spisać – tłumaczył się
dzielnicowy. – I oczywiście wyjaśnić.
- Panie, co tu jest do wyjaśnienia! Wszystko jest oczywiste! – pieklił
się wujek. – Niech no dorwę tego łazęgę! Będzie mi tu policję sprowadzał!
Na szczęście policjanci byli wyrozumiali i nie podejrzewali wujka ani
cioci, ale zabrali im trochę czasu. Kiedy już wreszcie sobie odjechali, wuj
spojrzał na ciotkę wymownym wzrokiem i powiedział:
- Zamykamy drzwi na klucz i wyłączamy telefon – zdecydował całkiem na
serio. – Nie chcę oglądać ani słuchać nikogo z rodziny! Choćby się waliło,
paliło, wszystko mi jedno! Nie ma nas dla nikogo.
- A co z twoim ojcem i matką? Przecież obiecaliśmy im pomóc. –
przypomniała sobie małżonka.
- A tam! Niech jedzą korzonki! Skoro matka jest taka głupia.
- Konrad, ona po prostu jest stara.
- Ja też! Przez tą naszą rodzinkę lata lecą mi podwójnie. Potrafią
wykończyć człowieka.
- Wierz mi, ja też mam ochotę się od nich odizolować, ale przecież to
niemożliwe.
- Kiedy zatęsknię za innymi ludźmi, to sobie włączę telewizor.
- Co? – zdziwiła się ciotka.
- Obejrzę sobie reality show. Za darmo i bez stresu!
- Hm. Przynajmniej nikt na ciebie nie naskoczy z pretensjami. Jakby na
to nie spojrzeć, masz sporo racji – powiedziała ciotka. – Ale co to za życie? –
dodała.
- Wymarzone! Błogie! Najspokojniejsze pod słońcem! Nazwij to jak chcesz
– starał się przedstawić wszystkie plusy.
Po chwili wziął kartkę papieru i skreślił na niej parę słów.
- Co ty robisz? – dopytywała się ciotka.
- Piszę list do Telewizji.
- …
- Muszę tylko zdobyć namiary na tego producenta.
- Nie…
- Tak, moja droga! Tak! Tego od reality… Może zdecyduje się zrobić swój
program u nas. Sporo by zaoszczędził, nie musząc zatrudniać scenarzysty, a
marnym aktorzynom nie trzeba zbyt wiele płacić…