wtorek, 25 czerwca 2019

KAŻDY MA SWOJEGO ANIOŁA – opowiadanie.


Kobieta była wyjątkowo niemiła. Zgorzkniała i rozczeniowa. Pokrzykiwała na pielęgniarki, czyniła wyrzuty lekarzom. Nikt i nic jej się nie podobało. Na domiar złego wszystko jej przeszkadzało. Gdy więc kolejny raz upomniała jedną ze współpacjentek ze szpitalnej sali, na której i ja się znalazłam, że za głośno, oczywiście jej zdaniem, przewraca stronice gazety, nie wytrzymałam i trochę jej wygarnęłam.
- A wie pani, że i ja kiedyś byłam taka wredna jak pani! Wstrętna małpa! Też usiłowałam wszystkimi manipulować i sobie ich podporządkować . Ale już nie jestem. Bo nie warto! – pokrzykiwałam, nie licząc się z konsekwencjami.
A konsekwencje jak najbardziej mogły być. Za takie słowa w najlepszym wypadku mogłam trafić na dywanik u ordynatora. W najgorszym, przed oblicze Temidy. Jednak nie przejmowałam się tym zbytnio. Wszystkie miałyśmy już dość owej kobiety i ktoś w końcu powinien utrzeć jej nosa.
Ale dlaczego akurat ja, pomyślałam trochę przestraszywszy się własnej reakcji. Już dawno do nikogo tak się nie zwracałam. Poza tym kobieta była ze dwadzieścia lat ode mnie starsza. Choćby z tego względu należało zachować umiar.
- Może dlatego ty, bo sama taka byłaś i wiesz jak odczarować ten stan - jakiś wewnętrzny głos nie tyle podpowiadał mi, co raczej przypominał pewien epizod z życia, który sprawił, że przestałam być zołzą, od której wszyscy znajomi się odwracali. Poza tym za sprawą opinii, jaka w związku z tym do mnie przylgnęła, potencjalni ludzie, którzy stawali na mojej drodze, też nie chcieli mieć ze mną do czynienia.
Jak dużo na tym straciłam, wiedziałam tylko ja.
Tymczasem kobieta zaskoczona moją reakcją, której zapewne się nie spodziewała, wodziła oczami po bladoróżowych ścianach szpitalnej sali, jakby szukała na niej jakiejś podpowiedzi. Nie doszukawszy się jej jednak, zaczęła na mnie warczeć, niczym zły pies.
- Jak pani może! Nikt pani nie nauczył, że starszych trzeba szanować?! – krzyczała.
- Owszem. Uczono mnie, że wszystkich trzeba szanować – podkreśliłam słowo wszystkich. - Nie wyłączając samego siebie – odparłam nieco wyprowadzona z równowagi. – Ale pani zdaje się o tym nie pamięta. Tylko proszę nie zasłaniać się starością, niepamięcią, i tak dalej – dodałam. – Pomiata pani każdym, przez co jest tu chyba najbardziej znienawidzonym człowiekiem. I obawiam się, że nie tylko tutaj.
Kobieta wyraźnie przycichła, ale za to współpacjentki nabrały odwagi i kolejno wyrzucały z siebie całą nagromadzoną w związku z tym gorycz.
Zrobiło się nieprzyjemnie. Na tyle, że musiał interweniować ordynator, wezwany na polecenie owej kobiety.
- Proszę natychmiast przenieść mnie do pojedynczej sali! – dyrygowała.
Mężczyzna jednak najwyraźniej wcale nie był skory spełniać każde jej żądanie i postawił sprawę jasno.
- Droga pani, nie mamy wolnej pojedynczej sali, ani nawet wolnego łóżka w salach wieloosobowych. Tu pani będzie najlepiej. Sala jest jasna, posiada nowoczesny sprzęt, blisko stąd do dyżurki pielęgniarek – starał się ją jakoś udobruchać, ale było to niezwykle trudne. Pacjentka była uparta i odgrażała się.
- Proszę natychmiast mnie gdzieś przenieść! Może pan po prostu zamienić łóżka…! Bo jeśli nie, to sprowadzę wam tu media! Już oni sobie z wami poradzą!
- Teoretycznie mógłbym wziąć pod uwagę zamianę łóżek, to znaczy pacjentek, ale nigdzie pani nie chcą. Przepraszam, ale dołożyła pani starań, żeby tak się stało. A jeśli chodzi o media… Jest pani pewna, że potrzebna jest pani taka sława? – spytał, sugerując, iż  nikt nie stanie po jej stronie.
To była jej wielka przegrana. Na tyle wielka, że tuż przed kolacją kobieta położyła się, odmówiwszy jej zjedzenia, a po chwili zaczęła cicho łkać w poduszkę.
Zrobiło mi się jej trochę żal. Ale tylko trochę, bo wziąwszy pod uwagę fakt, że wielu ludziom wokół dała się we znaki, nieszczególnie zasłużyła sobie na litość. W gruncie rzeczy powinna za to ponieść jakąś karę. Choćby tylko symboliczną, ale jednak karę. Najlepszą karą byłoby ignorowanie jej, pomyślałam. Są jednakże ludzie, którzy nic sobie z tego nie robią i wręcz jeszcze bardziej są przez to upierdliwi. Obawiałam się, że to może być ten właśnie przypadek.
nieoczekiwanie z pomocą przyszła mi inna współpacjentka, pani Aniela, która przypomniawszy sobie moje wcześniejsze słowa, spytała:
- Co takiego się wydarzyło, że przestała pani być zołzą? Jest na to jakaś recepta?
- Hmn, może i jest, ale w moim przypadku był to pewien przypadkowy człowiek. A może nie był przypadkowy? – zaczęłam się w myślach zastanawiać.
- Spotkałam go na przystanku autobusowym na peryferiach miasta – zaczęłam opowiadać swoją historię. Tamtego dnia okropnie lało, było zimno, a na dodatek autobus miał niemałe spóźnienie. Byliśmy tam tylko we dwójkę, ja i może ze dwadzieścia lat ode mnie straszy mężczyzna. Tak go oceniłam. On siedział spokojnie na ławeczce, ja nie mogłam sobie na niej zagrzać miejsca. Spieszyłam się do pracy. Byłam zła, bo mój szef nie tolerował spóźnień, a w dodatku z natury do miłych osób nie należał. Można by rzec, że wręcz stosował w pracy mobbing .Spodziewałam się więc, że zostanę za to połajana, a kto wie, może i pozbawiona części premii. Poza tym tego dnia czekało mnie jeszcze kilka innych niemiłych „atrakcji”, więc nerwy mocno dawały o sobie znać. Nieustająco spoglądałam na zegarek, co raz to pod nosem pozwalając sobie na jakieś echy i achy, które miały wyrażać moje niezadowolenie z zaistniałej sytuacji. Mężczyzna obserwował mnie ze stoickim spokojem, co mnie jeszcze bardziej denerwowało.
- Będzie następny – próbował coś tłumaczyć. – A potem następny, i następny…
- Łatwo panu mówić, bo pan już pewnie na emeryturze i nie musi obawiać się o utratę zaufania szefa ani o miejsce pracy.
- Tak, jestem na emeryturze. Nie muszę martwić się o pracę, ale o inne sprawy, i owszem – odparł tym swoim spokojnym głosem.
W ogóle odnosiłam wrażenie, jakby był oazą spokoju.
- Przecież nie mamy wpływu na to, kiedy przyjedzie autobus. Po co więc się denerwować? – pytał próbując coś mi uświadomić.
Tyle że do mnie nic nie docierało. Z minuty na minutę byłam coraz bardziej zła. Na domiar złego zadzwoniła sąsiadka z wiadomością, że powinnam pojawić się w domu, bo przyjechały do mnie jakieś dwie panie i uznały, że będą czekać do skutku, czyli aż wrócę z pracy. Nikogo się nie spodziewałam, a w firmie tego dnia wcześniejsze wyjście mogłam sobie darować, więc pojawił się kolejny kłopot.
Kłopot miał na imię Jolka i Jadzia, dawne koleżanki z lat szkolnych, których, nawiasem mówiąc, nienawidziłam. Panie uznały sobie jednakże, że muszą porozmawiać ze mną o jakimś interesie. Szczegółów niestety nie chciały zdradzić, ani tym bardziej dać się odesłać z przysłowiowym kwitkiem.
Uraczona tą informacją pozwoliłam sobie z bezsilności zakląć. Nie spodobało się to mężczyźnie na przystanku. Z niezadowolenia aż wykrzywił usta.
- Po co od razu takie okropne słowa? Świat jest taki piękny, a pani ciągle w nerwach i z przekleństwem na ustach? Po co?
Mężczyzna wzbudzał we mnie coraz gorsze emocje i coraz gorsze słowa cisnęły mi się na usta.
- Panie! Nie pie….l pan! Szef mi nawtyka! Stracę premię i czym zapłacę rachunek za prąd? Już i tak mam długi. A co będzie, jeśli mnie zwolni? Na moje miejsce od zaraz znajdzie się kilku chętnych. I gdzie ja znajdę pracę? I jeszcze te dwie idiotki! Musiały przyjechać akurat dzisiaj! I jak je znam, nie pozbędę się ich tak łatwo! Będą mi truły d…ę przez następny tydzień! Czy moje mieszkanie to hotel?! A mąż? Mąż to już w ogóle wyprowadzi się z domu. On nie znosi moich koleżanek. Zresztą ja też nie! Małpy jedne!
Byłam kłębkiem nerwów, podczas, gdy mój towarzysz drogi uosobieniem spokoju. Zaczęłam się zastanawiać, jak on to osiąga. Czy w ogóle jest to możliwe, żeby się nie denerwować? I gdzie ten piękny świat, który próbuje mi wmówić. Przecież pada, autobus ma już niemal godzinę spóźnienia, trzęsę się z zimna, jeszcze, nie daj Boże, zachoruję! A wtedy to już na pewno mogę pożegnać się z pracą! W dodatku jakiś samochód poruszający się blisko chodnika wjechał w kałużę i nieźle mnie ochlapał. Kolejne siarczyste przekleństwo poleciało za niefortunnym kierowcą, i kolejny powód do narzekania i złości.
- Proszę się tym nie przejmować – mówił mężczyzna, patrząc jak zmagam się z otrzepywaniem ze spodni plam z wody i błota. – To przecież nic wielkiego. To się wypierze. A jeśli nawet się nie spierze, to ma to swoje plusy.
- Tak?! Ciekawe jakie? – niemal darłam się ze złości.
- Będzie okazja, żeby sobie kupić nowy ciuch… - podpowiadał.
- Trzeba mieć jeszcze za co. Przez ten durny autobus niedługo nie będę miała co do garnka włożyć, a pan mi tu gada o nowych ciuchach! Wyleją mnie z pracy jak nic!
- Może to i dobrze? Skoro obecna praca jest taka stresująca… Może w innej nie będzie pani tracić zdrowia – powiedział, a jakże (!) opanowanym tonem.
Kolejny raz spojrzałam na zegarek, a potem w stronę nieznajomego mężczyzny. Ze złości za to jego gadanie miałam ochotę przyłożyć mu z liścia. W ogóle byłam ostatnio jakaś strasznie nerwowa i agresywna. Taka, jak to mówią, bez kija do niej nie podchodź. Nie pamiętałam już, kiedy ostatnio powiedziałam komuś coś miłego. A zresztą po co, skoro wszystko i wszyscy w koło są tacy irytujący…
Najbardziej byłam ja sama, ale to zrozumiałam dopiero później. Tymczasem ów mężczyzna, widząc apogeum mojego zdenerwowania, nie ustawał w tłumaczeniach.
- Nie trzeba od razu zakładać, że szef panią zwolni, ba, nawet zbeszta. Może akurat będzie miał dobry dzień i przymknie na to oko. A jeśli nawet dzisiaj będzie miał zły dzień, to może jutro okaże się lepsze… A może koleżanki mają dla pani jakąś fantastyczną propozycję? A jeśli nawet nie, to przecież zawsze fajnie spędzić ze sobą kilka miłych chwil. A mąż? Jeśli nawet dojdzie do tego, że wyprowadzi się z domu na jakiś czas, to kto wie, może waszemu związkowi wyjdzie to na dobre? Czasem dobrze jest od siebie odpocząć na kilka dni.
Nawet w złości, która opanowała mnie do maksimum trudno było nie zauważyć, że w przeciwieństwie do mnie, mężczyzna we wszystkim widzi dobre strony. Drażnił mnie ten spokój wymalowany na jego twarzy, to godzenie się z tym, co przynosi los, i jednocześnie frapował.
Autobus nie nadjeżdżał. Wyglądało na to, że być może z powodu awarii albo jakichś innych nieprzewidzianych sytuacji po prostu wypadł z kursu. Nie miałam już co liczyć, że nadjedzie. Trzeba było zaczekać na następny. Próbowałam więc wypełnić czymś chwilę oczekiwania. Tyle że nie bardzo miałam czym. Okolica była nieciekawa. Po drugiej stronie ulicy znajdowały się jakieś magazyny. Chyba nieczynne, bo nikt się wokół nich nie kręcił.  Z tyłu za przystankiem natomiast tyły szpitala. Równie nieciekawy widok, który na dodatek źle mi się kojarzył. Niedaleko przystanku znajdowało się mało ruchliwe skrzyżowanie dróg. Nic specjalnego tam się nie działo. W każdym razie nic, co zaprzątnęłoby moje myśli. Postanowiłam więc w międzyczasie spytać mojego towarzysza, jak udaje mu się utrzymywać spokój ducha i to całe jego optymistyczne patrzenie na świat. Bo przecież ciągle, a przynajmniej często dzieje się coś, co z pozoru jest w stanie wyprowadzić nas z równowagi. Nawet, gdy jesteśmy spokojni i opanowani, to coś jest w stanie skutecznie popsuć nam nastrój. Odparł w sposób, którego w zasadzie się spodziewałam, choć w moim odczuciu było to nazbyt filozoficzne podejście do sprawy.
- Staram się nie marnować żadnej chwili, bo przecież nigdy nie wiadomo, czy dane nam będzie jutro przeżyć kolejny dzień. A może nawet jeszcze ten wieczór. Szkoda byłoby je zmarnować na coś niemiłego, skoro wokół nas tyle piękna i tyle dzieje się niesamowitych rzeczy.
Niemal w tym samym momencie usłyszeliśmy pisk opon, a potem ogromny huk. Oboje spojrzeliśmy w kierunku skrzyżowania, skąd dochodził. Samochody zaczęły się zatrzymywać. Kierowcy je opuszczali, a potem biegli z pomocą, jak się potem okazało motocykliście, który uległ wypadkowi. Szybko pojawiło się pogotowie ratunkowe i wóz policyjny. Z niewielkiej odległości obserwowałam akcję ratunkową, ale niestety kierowcy nie udało się uratować.
Odwróciłam się w kierunku mężczyzny, chcąc niejako zareagować na jego słowa i powiedzieć, że ten osobnik (motocyklista) niestety nie dożył jutra, gdy nagle zobaczyłam, że na przystanku jestem sama. Rozejrzałam się, myśląc, że być może gdzieś się oddalił, albo podszedł bliżej miejsca wypadku, ale nigdzie nie było po nim śladu. Przecież nie mógł się rozpłynąć. I nagle zimny dreszcz przeszył moje ciało.
Nie miałam zbytnio czasu, żeby zastanawiać się nad całą tą sytuacją, bo akurat podjechał tak wyczekiwany przez mnie autobus. Wsiadłam więc czym prędzej i usiłując znaleźć sobie miejsce siedzące, zaczęłam się rozglądać po jego wnętrzu. Niemal wszystkie miejsca były zajęte. Ostatecznie jednak znalazłam w nim jedno wolne koło starszej pani.
Kobieta siedziała milcząca i smutna, taka bez wyrazu. Na kolanach trzymała niewielkich rozmiarów torbę podróżną. Uśmiechnęłam się do niej delikatnie. Odwzajemniła mi się tym samym. Chwilkę później, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, powiedziała coś, co właściwie było punktem zwrotnym w moich zachowaniu.
- Dziękuję za ten uśmiech – powiedziała. – Od razu cieplej się robi człowiekowi na duszy. Już dawno nikt się do mnie nie uśmiechnął.
- Jak to? – zdziwiłam się.
- Jestem już stara. Nikt nie zwraca uwagi na starych ludzi, a tym bardziej nie uśmiecha się do nich – mówiła jakby trochę rozżalona.
Całkiem nieoczekiwanie nawiązała się między nami rozmowa. Zdradziła, że wraca ze szpitala. Właśnie wypisano ją do domu.
- Ale jak to? O tej porze? Zwykle wypisują po śniadaniu… - zdziwiłam się.
- Tak, to prawda. Nie chciało mi się tam już dłużej być… Choć z drugiej strony patrząc, nie wiem, gdzie mi się tak spieszyło. Mogłam zostać do śniadania. W domu nikt na mnie nie czeka. Po co ja tam właściwie jadę…
- Jak to po co? Dom to dom. W domu zawsze najlepiej – teraz ja na odmianę próbowałam znaleźć dobrą stronę medalu. Nawet się temu zdziwiłam, bo jeszcze kilka chwil temu miałam całkiem inne nastawienie do świata i ludzi. Trudno było mi zapanować nad swoim rozdrażnieniem i niechęcią do wszystkiego i wszystkich. Teraz nagle weszłam w role owego nieznajomego mężczyzny, na myśl którego znów dostałam gęsiej skórki. Kto to mógł być, pytałam siebie w myślach.
- To nie dom, to tylko moje cztery ściany – kobieta w międzyczasie zaczęła opowiadać o swojej samotności.
- Na pewno ktoś panią tam odwiedza. Może sąsiadka? – spytałam mimochodem.
Starsza pani jednak tylko kiwnęła przecząco głową.
- W takim razie ja panią jutro odwiedzę. Proszę mi podać swój adres, jeśli pani oczywiście zechce. Koło siedemnastej, może być? – Spytałam na odchodnym, gdyż autobus zbliżał się już do miejsca, w którym zmuszona byłam wysiąść.
Wysiadłam jakby odmieniona. Zadowolona, że mogłam komuś przynieść małą chwilkę radości. Do firmy wkroczyłam pewna siebie, jakby nic się nie stało. Szef co prawda na mój widok otwarł szeroko usta, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo mu na to nie pozwoliłam.
- Dzień dobry, szefie! Cieszę się, że pana widzę! Takiego fantastycznego szefa to w całej okolicy ze świecą szukać! Przepraszam za spóźnienie, ale to nie z mojej winy. Zaraz nadrobię wszystkie zaległości. Dzisiaj taki cudowny, radosny dzień!
Dałabym głowę, że na te słowa szef się nieco zarumienił i jeszcze bardziej zdziwił.
- Ale przecież leje jak z cebra - ręką wskazywał w stronę okna.
- No i co z tego? Deszcz też może być czymś fantastycznym.
- Może jeszcze pani każe włożyć mi pelerynę i kalosze, i brodzić w kałuży jak dziecko? – spytał, budząc tym śmiech pośród reszty pracowników biura.
- A czemu nie? Ja w każdym razie miałabym na to ochotę!
- Ja też. Ja też! - inni koledzy zaczęli mi wtórować.
Tamtego dnia moje koleżanki, te, które złożyły mi niezapowiedzianą wizytę rzeczywiście miały dla mnie dobre wiadomości. I nie zabawiły zbyt długo. Niepotrzebnie więc z góry się denerwowałam, szargałam sobie nerwy. W ogóle wszystkie sprawy układały się dobrze. Z panią Moniką, tą starszą panią z autobusu, zaprzyjaźniłam się na dobre. Czasem ją odwiedzam. Nie czuje się już taka samotna. Ma świadomość tego, że w razie jakiegoś kłopotu ma do kogo zadzwonić i może poprosić o pomoc. A  ja… gdy mąż lub ktoś inny tak na dobre mnie zdenerwuje, mam dokąd choć na chwilę uciec, poskarżyć się, coś przepracować (przemyśleć). Biegnę wtedy do pani Moniki. Wysłucha mnie, czasem coś doradzi albo odradzi.
- I proszę mi wierzyć – kontynuowałam swoja opowieść - od tamtego czasu nikogo nie zganiłam, a tym bardziej nie obraziłam. Aż do dzisiaj. Byłam dla pani niemiła. Przepraszam, ale to chyba było konieczne.
W ramach konkretnych przeprosin zaproponowałam kobiecie, że póki co jesteśmy zdane na swoje towarzystwo, razem szukać dobrej strony w każdej sytuacji. Tamtego dnia odburknęła tylko coś pod nosem. Następnego jednak, kiedy jedna z pacjentek przez nieuwagę upuściła w łazience kostkę mydła, a owa kobieta się o nią potknęła i przewróciła, nie nawrzeszczała na nią, jak się można było tego wcześniej spodziewać. Podkasała tylko koszulę i pokazała siniak, jakiego się na skutek tego dorobiła, jedynie wykrzywiając trochę usta z niezadowolenia.
- Tyle lat i takie piękne, zgrabne ma pani nogi! Tylko pozazdrościć – trochę z niej żartowałyśmy.
- Oczywiście, że piękne! W młodości tańczyłam w zespole tanecznym – pochwaliła się.
- Wow! Proszę nam o tym opowiedzieć. Chętnie posłuchamy.
- Naprawdę? Pół wieku już o tym nie rozprawiałam…
Nie zagrzałam długo miejsca w szpitalu. I dobrze! Opuszczając go cieszyłam się, że moja opowieść na coś się przydała, bo wyraźnie było widać zmianę w zachowaniu kobiety. A ja do dzisiaj zastanawiam się, kim był nieznajomy mężczyzna na przystanku. I tylko jedno przychodzi mi do głowy.
To nie mógł być nikt inny, jak tylko Anioł Stróż, który wyprowadził mnie na dobrą drogę…

Opowiadanie oparte na prawdziwych wydarzeniach.

niedziela, 9 czerwca 2019

PRZYTUL MNIE, BOŻE


A gdy się kiedyś
pogubię w myślach
wiatr poprzestawia mi drogowskazy
życie jak pręgież
całkiem niesłusznie
znów mi wymierzy dotkliwe razy
weź mnie za rękę
otul ramieniem
ukołysz do snu zmęczoną głowę
niech śni sen piękny
o lepszym świecie
odgarnij z czoła kosmyki płowe
i uproś gwiazdę
mą we Wszechświecie
niech mi przyświeca kosmicznym blaskiem
drogę oprószy
wzdłuż gwiezdnym pyłem
bym ją znalazła przed słońca brzaskiem


sobota, 8 czerwca 2019

Trup w szafie


Gdy ktoś ma coś złego na sumieniu, dokłada wszelkich starań, by nie wyszło to na światło dzienne. Będzie więc dbał o to, aby wszystko, co robi, a w szczególności to, czym się zajmuje zawodowo, było przejrzyste i w miarę udokumentowane. Grzecznie płaci podatki, wpłaca pieniądze na różne dobroczynne cele i fundacje, chodzi do kościoła, bywa że wręcz nawiązuje bliskie kontakty z proboszczem i innymi duchownymi. Za wszelką cenę chce uchodzić za człowieka nieskazitelnego. Wszystkie te działania są oczywiście po to, by nie sprowadzić na siebie żadnych kontroli z urzędów. A jeśli już z jakichś powodów do nich dochodzi i sąsiedzkie oko to przyuważy, tym bardziej stara się udowodnić wszystkim dookoła, że kontrola była tylko wynikiem złośliwości nieżyczliwych mu ludzi, a on sam jest absolutnie czysty jak łza.
Takich ludzi jest całkiem sporo. Wręcz ludzie ideały (!), pomyślałby ktoś, bo w gruncie rzeczy chodzi o to, żeby tak myślano. Tyle że ideałów nie ma. Każdy człowiek ma lub w przeszłości miał coś na sumieniu, czego żałuje lub się wstydzi. Mniej lub bardziej, ale jednak.
Żeby nie być gołosłowną przytoczę dwa przykłady.
Miałam kiedyś kolegę, dobrego znajomego, którego poznałam niemal pół wieku temu. Był, i nadal jest, przystojny, dobrze sytuowany, towarzyski i hojny z natury. Żonie nigdy nie szczędził pieniędzy na kosmetyki i najnowsze kreacje, dzięki czemu mogła błyszczeć w pracy i „na salonach”. Dzieci były zadbane, wykształcone, zawsze dostawały od niego wszystko, czego zapragnęły. Prowadził organizację charytatywną, udzielał się w polityce, był zawsze tam, gdzie pojawiały się jakieś korzyści materialne i… dziennikarze. Lubił być na świeczniku. Chełpił się swoją sławą i rozlicznymi znajomościami. Na tym nie koniec. Każdy kto zwrócił się do niego o pomoc, nie został odesłany z przysłowiowym kwitkiem. Bardzo dbał o to, by postrzegano go w jak najlepszym świetle. Czasem wręcz do przesady. Co w tym złego? Teoretycznie nic. Dlaczego tak bardzo mu na tym zależało? Ano właśnie! Bo w szafie był trup.
Któregoś dnia nagle gruchnęła wiadomość, że ów kolega się rozwodzi. Rozwód? Nic nadzwyczajnego. Przecież wiele małżeństw się rozwodzi. W zasadzie tak. Ale on? Przecież to człowiek anioł! Żona zresztą też. Czy anioły się rozwodzą? W opinii przeciętnego człowieka, w żadnym wypadku!
Jak się potem okazało, ten rzekomy anioł w domowym zaciszu pił i wszczynał awantury. Miał na swoim koncie próbę samobójczą. Tłumaczył to nadmiarem spożytego wówczas alkoholu. Być może tak było. Ale z biegiem lat coraz częściej można było dostrzec, że ten „nieskazitelny” człowiek ma problemy emocjonalne, i to całkiem spore. Jednak, by odwrócić od nich uwagę innych osób, co niedzielę biegał do kościoła i przystępował do komunii św., usiłując wmówić wszystkim, wręcz oszukać, iż jest gorliwym i praktykującym katolikiem, przykładnym mężem i ojcem.
Jak nietrudno się domyślić, cała ta świętobliwość, charytatywna otoczka, a także  wizerunek niezmordowanego działacza społecznego, człowieka na wskroś dobrotliwego, miały na celu tylko jedno. Ukryć jego prawdziwą twarz.
Każdy trup prędzej czy później zaczyna śmierdzieć. Jego przykry zapach rozchodzi się wokół, aż w końcu jest nie do ukrycia. Tak było i w przypadku owego kolegi.
Gdy wszystko się wydało, większość znajomych się od niego odwróciła. Ale zawsze znajdą się tacy, którzy bez względu na okoliczności chcą się ogrzać w czyimś blasku. W tym wypadku w politycznym blasku, bo nasz bohater coraz bardziej się w nią angażował.
Jak wiadomo, polityka to bagno. Jest takie powiedzenie: „Kto z bagnem ma do czynienia, nie może mieć czystych rąk”. Powiedzenia nie biorą się znikąd. Jakby na to nie spojrzeć, ten akurat przypadek doskonale wpisywał się w owe twierdzenie. Niektórzy jednak dobrze czują się w bagnie. A skoro tak, niech mają to co lubią. Każdy ma prawo wyboru własnej życiowej drogi. Nawet do piekła… po trupach.
Drugi przypadek, który chcę przytoczyć jest nieco inny, choć momentami można doszukać się analogii.
On i Ona, proszę wybaczyć, ale nie przytoczę tu imion, nawet zmienionych, byli i nadal są przykładnym (choć to słowo na wyrost) małżeństwem. Obojga bohaterów znam od dawien dawna, właściwie od zawsze. I tak jak w poprzednim przypadku ich sytuacja rodzinna i materialna przedstawia się podobnie. On zawsze był łasy na pieniądze. Chyba ma to po ojcu, który jeszcze za czasów peerelu, żeby móc otworzyć własny warsztat rzemieślniczy, co w tamtych czasach było prawie nie do pomyślenia, i dorobić się majątku, nieźle przysłużył się komunistom. Co prawda dowody na to zostały zniszczone, ale pamięć ludzka jest niezawodna. Co poniektórzy mieszkańcy miejscowości, w której żył, nadal to pamiętają. Pamiętają też, że aby ukryć swoje niegodziwe postępowanie, wykonywał mnóstwo prac na rzecz parafialnego kościoła, ponadto nieustająco do niego uczęszczając, nawet w dni powszechne, i przyjaźnił się z okolicznymi proboszczami. Wszystko to bynajmniej nie z pobożności, a raczej z przebiegłości. Dla zmylenia opinii publicznej.
Mniejsza o jego ojca.
Pewne odziedziczone po nim cechy genetyczne po czasie ujawniły się u naszego bohatera, bo nieoczekiwanie tego cichego i niby skromnego człowieka porwały odmęty lokalnego politycznego światka. Co prawda nie piastował żadnego poważnego urzędu, ale miał wpływ na większość decyzji podejmowanych przez lokalne władze. Był i nadal jest świetnym manipulatorem. Sterował zza pleców swojego mocodawcy, nazwijmy to oględnie, politycznymi kolegami, ale przede wszystkim nim samym. Tak długo, dopóki nie osiągnął tego, czego chciał. Czyli dla żony dobrej posady, a dla siebie intratnych kontraktów w branży, w której pracował zawodowo. Prócz tego istniało podejrzenie, że luksusy, na które składały się dwa zakupione w dużych i drogich miastach komfortowe mieszkania dla dwójki dzieci, kosztowne samochody, rozbudowa domu i warsztatu oraz coroczne drogie wczasy i podróże zagraniczne, nie są zasługą jedynie pracy ich rak, czyli jego i żony. Przebąkiwano, że musiał mieć jeszcze jakieś lewe dochody, bo nawet pracując 24 godziny na dobę i zatrudniając kilku pracowników nie byłby w stanie tego osiągnąć, gdy tymczasem w jego warsztacie pracowało tylko dwóch pracowników, i to nie zawsze, a jedynie w okresach wzmożonej pracy. Innymi słowami mówiąc, podejrzewano, że główne profity wyciągał ze swojej, nie zawsze zgodnej z prawem, politycznej działalności. Ile w tym było prawdy, trudno dociec. W okolicy jednak przylgnęła do niego łatka człowieka skorumpowanego. Do tego stopnia, że któregoś dnia u jego drzwi pojawiła się specjalna brygada do walki z korupcją. Sąsiedzi opowiadali potem, jak to cały dzień przeszukiwano im posesję. Mieli przy tym niezłe używanie, bowiem znienawidzony przez nich człowiek wreszcie został odpowiednio potraktowany przez organy ścigania i sprawiedliwości stało się zadość. Nikt nie wiedział, czy owa kontrola zainicjowana została przez jego politycznych oponentów, czy też przez zawistnych sąsiadów, ale wszyscy życzyli mu jej z całego serca. Co przyniosła kontrola, pozostało tajemnicą. Nasz bohater był ustawiony w politycznym światku, więc właściwie można się było domyślić, iż ktoś pomógł mu skutecznie wyjść z opresji.
Gdzie tutaj trup w szafie? Ano trupa dopiero trzeba było do niej włożyć i na tyle skutecznie ukryć, by nikt, ale to absolutnie nikt nie miał wątpliwości, że tam jest.
Po owej osławionej kontroli nasz bohater, albo jak go zwali co poniektórzy, Bohaterowicz, odsunął się od polityki. Nie wiadomo, dobrowolnie, czy został od niej odsunięty. Myliłby się jednak każdy, kto sądziłby, że na zawsze. Absolutnie nie! Zmienił tylko barwy… na czarne.
Poza tym, a może przede wszystkim, trzeba było koniecznie i skutecznie się wybielić, i odzyskać dobre imię. Nie było to łatwe, mając wielu wrogów politycznych i tych wokół siebie, sąsiadów.
Ludzie już to do siebie mają, że nie pamiętają dobrych uczynków, które ten ktoś zrobił, za to świetnie pamiętają każde potknięcie danej osoby, a co dopiero główne grzechy. W tym wypadku było podobnie. On miał tego świadomość. I kto wie, być może znów odezwały się w nim geny ojca, bo w pewnym sensie wziął z niego przykład. Albo też zainspirował się historią jego życia. Do końca nie wiadomo…
Wiadomo za to, że najlepiej wybielić się i ponownie zyskać w oczach mieszkańców i znajomych… gorliwie uczęszczając i angażując się w sprawy kościoła. Czyli historia zatoczyła koło. Odtąd przy każdej uroczystości kościelnej królował wręcz On. Nosił sztandary, żarliwie się modlił, służył do mszy, był członkiem Rady Parafialnej, decydował o wszystkim, co działo się w obrębie murów kościoła i poza nim. Pouczał wiernych, jak mają postępować. Udzielał reprymendy, gdy coś mu się nie podobało. Wtrącał się nawet do spraw porządkowych na parafialnym cmentarzu. Wszystko było w zasadzie w jego gestii. Na dobrą sprawę proboszcz był tu niepotrzebny.
Żona wtórowała mu we wszystkim. Nie było pielgrzymki, w której nie brałaby udziału. Umieszczała na portalach internetowych zdjęcia dewocjonaliów i żarliwe modlitwy oraz fotografie swojej rzekomo przykładnej rodziny, najczęściej związane z religijnymi obrządkami i z wielkim patriotyzmem wobec swojego kraju…. I nietolerancją wobec innych religii i narodowości.
Od tego wszystkiego nawet człowiek głęboko wierzący mógł dostać mdłości, a cóż dopiero agnostycy i osoby niewierzące.
A gdzie ten osławiony trup w szafie? Poniekąd przykryty został płaszczykiem religijności. Poniekąd, bo w pełni nie dało się go przykryć, ale o tym jeszcze prawie nikt nie wiedział. Ale powoli zaczynał śmierdzieć.
Okazało się bowiem, że On zawarł wiele kontraktów handlowych oraz prywatnych znajomości z ludźmi, którymi w gruncie rzeczy pogardzał, opluwając i szydząc z nich na każdym kroku. Z Żydami i wyznawcami Islamu. Ludzie ci mają pieniądze, a on ich potrzebuje. Jest bowiem chciwy jak mało kto. Pazerny hipokryta w masce przykładnego katolika, wiernego sługi Bożego.
O jego kontaktach z tamtymi ludźmi nie wiedział i pewnie nadal nie ma o tym pojęcia miejscowy ksiądz oraz wielu członków jego rodziny, ani okolicznych mieszkańców.
I nie byłoby w tym nic złego, bo przecież mamy dwudziesty pierwszy wiek i takie działania są dziś normą, gdyby nie jego obłuda. Jego oraz jego żony. Obłudni ludzie rodzą dzieci, wychowując ich na ludzi podobnych sobie. I tak lawinowo przybywa obłudników i hipokrytów. Mnożą się trupy w szafach. Kiedyś zabraknie dla nich miejsca. Szkoda tylko, że ludzie ci nie rozumieją jak bardzo szkodzą innym ludziom, Kościołowi, a przede wszystkim samym sobie.