Czasem tylko
mgliste wspomnienie, ale jednak coś pozostaje.
Żółte chryzantemy w doniczce, które niosłam w rękach na grób zmarłej, bliskiej
mi osoby, roztaczały pod moim nosem
specyficzny zapach. Lubię go, choć nie ukrywam, sprawia, że pod jego wpływem
zwykle wpadam w zadumę. Błądzę wtedy myślami gdzieś w odległych czasach,
przypominających mi to, co już za nami.
Nie zawsze to rozsądne, zwłaszcza, kiedy zmierza się cmentarną alejką. Można
wtedy niechcąco kogoś potrącić. Albo nie
zauważyć znajomych, których widuje się zwykle tylko jeden raz w roku. W święto
zmarłych. Wielu z nich na ten czas zjeżdża przecież z odległych zakątków
Polski, a bywa że i świata.
Idąc w zamyśleniu o mały włos nie zauważyłabym dawnego znajomego, kiedyś bardzo
lubianego kolegi. I gdyby nie dobrze znany mi głos…
- Cześć Józek! – Usłyszałam tuż obok mnie pospiesznie rzucone zawołanie, jak
się szybko okazało, do jakiegoś obcego mężczyzny.
Wyrwana z zadumy, natychmiast oprzytomniałam. Zaciekawionym wzrokiem
rozglądałam się wokół, by wyłowić z pośród tłumu ludzi przemieszczających się
po cmentarzu, tą właściwą osobę. I gdy się to w końcu udało, na jego widok aż
coś ukłuło mnie pod sercem. Żal było patrzeć. Kilka kroków dalej stał niemłody
już mężczyzna, posiwiały i zmanierowany, z oznakami kompletnego braku
zainteresowania swoim wyglądem, a zwłaszcza ubraniem. Nie wyglądał na
schorowanego. Bardziej przypominał zwykłego menela. Nie zwykłam jednak oceniać
ludzi po wyglądzie. Można się przecież bardzo pomylić, ale… No właśnie, było w
jego wyglądzie coś niepokojącego.
Przez ułamek sekundy przyglądałam mu się ukradkiem z pewnej odległości. Jakiś
wewnętrzny głos podpowiadał mi, żeby do niego podejść i się przywitać. Ale
gdzieś z głębi mnie wyłaniał się jeszcze jeden głos, który na odmianę stanowczo
mi to odradzał. Zawieszona pomiędzy nimi nie potrafiłam się zdecydować. Udając,
że poprawiam donicę z chryzantemami, która
ciąży mi nadmiernie, męcząc tym samym rękę, próbowałam pozbierać myśli.
Stanęłam więc na chwilkę, przy okazji kładąc na chodniku obok siebie niewielką
torbę. Kilka szklanych zniczy, które się w niej znajdowały, wydały z siebie
specyficzny odgłos. Nie przejęłam się zbytnio tym, że ktoś nieuważny niechcąco
kopnął w torbę. Zaglądanie do środka, czy oby któryś ze zniczy na tym nie
ucierpiał, wydawało mi się bez znaczenia. Było coś o wiele ważniejszego.
Rozmowa kolegi z nieznajomym, której zaczęłam się przysłuchiwać. Stali blisko.
Trudno było więc ich nie usłyszeć.
Sama nie wiem dlaczego, mimowolnie wtuliłam głowę głębiej w kołnierz jesiennego
płaszcza. Chyba nie chciałam być przez nich dostrzeżona. Tak, na pewno nie
chciałam. Całkiem sporych rozmiarów kołnierz, tudzież granatowy, ciepły beret
miał mi w tym pomóc.
- Jak się masz, Józek? – kolega zasypywał go pytaniami.
Nic konkretnego z tego dialogu nie wynikało. Józek sprawiał wrażenie, że nie
bardzo ma czas i ochotę na rozmowę z Mariankiem. Tak go dawniej nazywaliśmy,
jeszcze w szkole podstawowej. Może po prostu wstydził się znajomości z nim.
Sama nie wiem. I pewnie szybko obaj panowie by ją zakończyli, ale nagle
Marianek wysunął, nie powiem że zaskakującą myśl.
- Spójrz no, stary, rozejrzyj się wokoło! Pozostaną po nas tylko nagrobki z
wypisanymi imionami i nazwiskami.
Mężczyzna chyba nie podzielał jego zdania, bo wyraźnie wykrzywił usta. Spojrzał
na swojego rozmówcę nieco litościwie i z pewną rezerwą. Spoglądając zza
wielkiego kołnierza, którym się zasłaniałam, nie mogłam zbyt dobrze ocenić, czy
jego odzież była z górnej półki, czy z sieciówki. A tym samym, co sobą
reprezentuje. Wiedziona jednak siódmym zmysłem stawiałam na to pierwsze. I
chyba nie pomyliłam się, bo moje wątpliwości szybko zostały rozwiane.
- To też – rzekł ów Józek. – Nagrobki też – powtórzył za kolegą, a potem głośnym,
radosnym głosem dodał:
- Ale ja mam jeszcze dwa domy, dwa samochody, sporo oszczędności na koncie, no
i – tu się na chwilę zawahał, jakby nie do końca wiedział, czy Marianek
zrozumie, w czym rzecz. – Stary! Wreszcie otrzymałem tytuł doktora nauk
społecznych!
Przechwałki Józka chyba nie zrobiły na jego koledze wrażenia, bo machnął tylko
ręką w geście obojętności. Znając wrodzoną niechęć do nauki naszego wspólnego
znajomego, zdziwiłabym się, gdyby zareagował inaczej.
Mężczyzna nieoczekiwanie, zapewne na wspomnienie swojego majątku i naukowych
tytułów, jakby nagle nabrał ochoty na dalszą rozmowę. Począł odpytywać swojego
koleżkę.
- A ty? Czego się dorobiłeś? Przyznaj się!
Marianek kolejny raz machnął ręką, próbując skierować rozmowę na inne tory,
choć nadal jednak w tym temacie.
- I tak niczego nie zabierzemy z sobą do grobu. Zresztą, ja nawet nie mam czego
zabrać…
- Co nie co na ten temat słyszałem ostatnio. Podobno masz sporo problemów…
- No tak. Choruję – odparł wbijając swój wzrok w zimne, betonowe płyty
chodnikowe, którymi pokryta była cmentarna ścieżka.
Nie mogłam w nieskończoność stać w przejściu i udawać, że próbuję jakoś
poradzić sobie jednocześnie z torbą pełną zniczy i donicą z kwiatami. Nie mniej
nadal pozostawałam przez nich niezauważona. Ale gdy w pewnym momencie Marianek odwrócił
się w moją stronę, zadrżałam.
Wykonałam więc dwa kroki do przodu, przystając przy jakimś obcym grobie.
Ciekawość jednak wzięła górę. Bardzo interesowała mnie dalsza historia. Zawsze
mogłam podejść, przywitać się i dopytać, ale nie zrobiłam tego. Zamiast tego,
moje uszy zmieniły się na moment w wielkie radary. Urządzenia te najwyraźniej
jednak nie spełniały należycie swojej funkcji, bo dobiegały do nich tylko
strzępy rozmowy. Mężczyzna zwany Józkiem mówił dość głośno. Ale nie Marianek. Jego odpowiedź więc pozostała dla
mnie tajemnicą. Usłyszałam za to to, czego być może nie powinnam usłyszeć.
- Nie gadaj, że nic po nas nie zostanie! Po mnie sporo pozostanie. A po tobie
tylko puste butelki! I pewnie jeszcze jakieś długi.
Na koniec mężczyzna rzucił zdawkowe: „no to cześć!” i oddalił się energicznym
krokiem.
Zdezorientowany takim zakończeniem rozmowy, pozostawiony sam sobie Marianek
stał jeszcze przez chwilkę na chodniku. Tłum przechodzących tędy osób co jakiś
czas dawał mu się we znaki. Co raz to ktoś go trącił. Wpatrywałam się w jego
plecy, wyraźnie pochylone do przodu. Posiwiała głowa z nieco przydługimi
włosami, od dawna proszącymi się o wizytę u fryzjera, zwisała bezwiednie.
Pomięta reklamówka, w której jak się domyśliłam, znajdowały się znicze,
dopełniała jego niechlujnego wizerunku. Żal ścisnął mnie za gardło. Niegdyś
fantastyczny kumpel, przystojny młodzieniec, a potem równie atrakcyjny
mężczyzna nie przypominał siebie z dawnych lat. Właściwie nic go nie
przypominało, za wyjątkiem tembru głosu.
- Jak to ludzie potrafią się zmienić – pomyślałam ze smutkiem w duchu. – I co
potem po nich pozostaje? Tylko pamięć. Szkoda, że czasem tylko taka.
Imię i nazwisko. Data urodzenia i śmierci. I wszystko wypisane na nagrobku. A
co z resztą? Przecież życie takie długie… Wypełnione od a do z naszymi czynami.
Dlaczego nikt nigdy nie dopisuje na nagrobku naszych najważniejszych życiowych
osiągnięć i błędów? Bo może lista jednych albo drugich byłaby zbyt długa? Albo
na odmianę zbyt krótka? Bo może
niektórzy z nas po prostu zmarnowali swoje życie? Tak jak Marianek.
Nie przestawałam spoglądać w jego stronę. Jego ciało wydawało mi się skulone.
Jakby niebawem, może powoli, ale jednak, coraz bardziej zbliżało się do ziemi.
Tej samej, w której niebawem spocznie na dobre. Ale przecież jeszcze nie teraz.
Nie dziś, nie jutro… Może jest jeszcze czas, by zrobić coś dobrego ze swoim
życiem. On musi to wiedzieć. Powiem mu, może mnie posłucha.
Na chwilę odwróciłam głowę. Kolejny raz poprawiłam donicę z chryzantemami w
ręce i torbę ze zniczami. Co prawda już
dawno powinnam była dotrzeć z tym wszystkim we wskazane miejsce, ale przecież
Marianek… Sumienie podpowiadało mi , żeby do niego podejść i porozmawiać. Tyle
że wtedy nieoczekiwanie spostrzegłam, że kolega z dawnych lat nagle gdzieś
przepadł. Rozpłynął się jak we mgle.
- Boże, jęknęłam w duchu. Muszę go odnaleźć. Zanim na dobre pochłonie nas, jego
albo mnie, mgła. Dosłownie i w przenośni. Mgła. Ta wiekuista.