- Co to jest coach? – Zapytała starsza pani, trącając mnie delikatnie łokciem,
w trakcie spotkania autorskiego jednej z poczytnych pisarek młodszego pokolenia. Siedzącą koło mnie przy stoliku kobietę wyraźnie drażniły co jakiś czas wtrącane przez autorkę anglojęzyczne słówka. Nie spodobało jej się również to, że gdy wymieniała nazwę uczelni, na której studiowała, wyraźnie podkreśliła, że to renomowana uczelnia, kładąc nacisk na trudną do zapamiętania nazwę w języku angielskim, oczywiście z tymże językiem wykładowym. Słysząc to starsza pani kiwnęła z dezaprobatą głową, na wznak, że mogłaby sobie darować te przechwałki. I cicho szepnęła pod nosem:
- Teraz mamy zatrzęsienie prywatnych uczelni o angielskich nazwach, co nie znaczy, że kończący je studenci są lepiej wykształceni. Z reguły bywa odwrotnie – dodała prawie niedosłyszalnym głosem.
No tak, pomyślałam sobie. Kto to sprawdzi, gdzie i kiedy studiowała. Zresztą, po co?
W odczuciu pisarki wywodzącej się z Trójmiasta podkreślenie tego było niewątpliwie plusem. W odczuciu jej czytelniczek siedzących tego dnia w małej, gminnej bibliotece, niekoniecznie. Nie zauważyła, czy nie chciała zauważyć, że za wyjątkiem jej recenzentki, która przybyła na spotkanie wraz ze swoim chłopakiem, a którą nie omieszkała przedstawić i stale komplementować, na sali nie było nikogo poniżej czterdziestego roku życia? Przeważała bowiem publiczność w wieku jej rodziców. I raczej wątpliwe, by znała jęz. angielski. Jeśli już, to jęz. rosyjski, który w czasach ich młodości obowiązywał w szkołach jako dodatkowy. Chwalenie się przez pisarkę tym, że posiada osobistego coacha i między innymi liczne znajomości w wydawnictwie, w którym wydawała swoje książki, moim skromnym zdaniem nie było na miejscu. Co poniektórzy bowiem mogli to źle odebrać.
Wracając do coacha, przyznanie się do tego, że ktoś nami steruje, przez niektórych poczytywane jest jako wyjątkowy akt odwagi, przez innych, akt desperacji. Jakby tego nie ubrać w słowa i jakiej by nie przypisać coachowi roli, świadczy to przecież o naszej słabości. O tym, że nie stać nas na indywidualność… albo boimy się ją okazywać. Że wstydzimy się swojej niedoskonałości, która w jakiejś części w każdym człowieku przecież jest. Nie ma ludzi idealnych.
- Coach to taki wielki manipulator – odpowiedziałam ściszonym głosem pytającej mnie pani. – To takie kilka w jednym: rodzice, ksiądz, nauczyciel, psycholog, sąsiadka. W wielkim skrócie to ktoś, kto mówi nam, jak mamy wyglądać i jak się zachowywać.
Pani obrzuciła mnie zdziwionym i pytającym wzrokiem, jakby czekała na dalsze wyjaśnienia, ale nie doczekawszy się ich, cicho westchnęła.
- Ooo! To ja dziękuje bardzo! Mam ich koło siebie wystarczająco dużo – niemal jęknęła moja rozmówczyni, dodając: - Nie chciałabym mieć jeszcze kolejnego. I w dodatku słono płacić mu za usługę.
Wieczór autorski pani Magdaleny przebiegał w miłej atmosferze. Pani opowiadała o sobie, swoich rodzicach, mężu, dzieciach i znajomych w sposób bardzo zabawny, przez co atmosfera na sali była luźna i przyjemna. Na swoim koncie miała całkiem sporo wydanych książek. Jak się potem okazało, pisanych prostym, dowcipnym językiem, co też poczytałam jej za plus. We współczesnym świecie, ludzi zagonionych i zapracowanych, jest to bardzo ważne. Mało kto bowiem ma ochotę sięgnąć po ciężką, dołującą lekturę. Czytelnicy mają dość własnych zmartwień i nie chcą żyć jeszcze zmartwieniami obcych, w dodatku wymyślonych osób. Nie chcą zastanawiać się, co autor miał na myśli. Nie mają na to czasu ani chęci. A poza tym, przecież i tak niekoniecznie są w stanie odgadnąć, co tak naprawdę autor czuł i jaki chciał, bądź nie, pozostawić przekaz. Większość z nich pisze jedynie dla pieniędzy. I nie należy gorszyć się z tego powodu. Trzeba przecież z czegoś żyć.
Pani Magda też coś o tym wspomniała. W moich oczach dostała za to kolejny plus. Nie lubię, gdy ktoś ściemnia. Pani Magda nie ściemniała. Także w sowich książkach. Pisze jak jest. Przy czym lekko i przyjemnie. Zadowolona więc wróciłam do domu i jeszcze tego samego dnia zagłębiałam się w lekturę, „Awarię małżeńską”, napisaną przez ową autorkę wspólnie z jej koleżanką. Było już trochę późno, więc wiele nie zdążyłam przeczytać, ale postanowiłam wrócić do lektury zaraz następnego dnia z rana. Zanim jednak na dobre rano zdołałam pozbierać się po niezbyt dobrze przespanej nocy i „rozkręcić się”, zadzwoniła do mnie jedna ze znajomych, która też tego dnia była na spotkaniu autorskim z panią Magdą.
- Zwróciłaś uwagę, co powiedziała do mnie pisarka, kiedy kupowałam u niej „Szkołę żon” i wpisywała mi dedykację? – spytała jakimś dziwnym, jakby niezadowolonym głosem.
- Tak, pamiętam. Spytała, czy oby na pewno chcesz kupić tę książkę – odparłam. – Bo jej zdaniem jest mocno erotyczna…
- No tak. A ja przecież jestem już stara baba!
- Może bała się, że będziesz zgorszona…
- Właśnie! A niby czemu miałabym być zgorszona? Fakt, że jestem, być może, starsza od jej matki, nie znaczy jeszcze, że nie jestem już kobietą i nie czuję tego samego, co wszystkie inne kobiety – moja znajoma sprawiała wrażenie wyraźnie oburzonej.
Pamiętam, że na pytanie autorki, odpowiedziała wtedy żartobliwie, iż niby chce sobie przypomnieć, jak to dawniej było. Bo co niby miała jej odpowiedzieć? Młodym ludziom wydaje się, że na starość ludzie nie mają już żadnych uczuć ani chęci, przynajmniej w tej dziedzinie życia. Ale patrząc na to z boku, skąd mają to wiedzieć, skoro jeszcze nie są starzy.
Sama nie jestem już młoda, ale z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że w tej kwestii nic się nie zmienia z biegiem lat. Czasem wręcz bywa odwrotnie. Kiedy już pewne rzeczy z jakichś powodów nie są osiągalne, ma się na nie jeszcze większą ochotę. Albo przynajmniej myśli się o nich z nostalgią. Nasza pani Magda będzie musiała pożyć jeszcze parę lat, żeby to zrozumieć. Tymczasem moja znajoma kontynuowała swoją rozmowę:
- To, że w czasach naszej młodości nie wolno było nam o tych sprawach mówić, nie znaczy, że jesteśmy z innego świata. A tak odbiera nas młodsze pokolenie.
Na koniec przyczepiła się do ubioru biednej pani Magdy, choć ja nie widziałam w tym nic złego.
- Na wieczór autorski mogłaby założyć coś elegantszego – stwierdziła znajoma. – Czy przystoi ubrać się na taką okazję w czarny, powyciągany tshert? I w buty adidasy? – pytała.
- Moja droga, wspomniała, że od tygodnia jest w trasie i ma po kilka spotkań dziennie. Nie dziw się więc, że wybrała luźny strój – próbowałam ostudzić krytykę znajomej. – Chyba nie byłaby w stanie od świtu do nocy biegać w szpilkach i eleganckich ciuchach. To strasznie niewygodne.
- Może i masz rację, ale irytuje mnie to – przyznała. – To jest lekceważenie czytelników…
- A tam! Zaraz lekceważenie – powoli zaczynała irytować mnie ta rozmowa.
- A nie? Nawet nie była w stanie wymienić nazwy miejscowości, w której obecnie się znajdowała – dodała.
Akurat w tej kwestii trudno było się z nią nie zgodzić. Czasem można pomylić się w wymowie nazwy miejscowości i jest to jak najbardziej wybaczalne. Ale niewybaczalnym jest, kiedy zaproszony gość myli się kilka razy z rzędu. „Brenna, Górki, Skoczów” – w pewnym momencie autorka usiłowałaś sobie przypomnieć, gdzie aktualnie się znajduje.
- Jasienica – podpowiedziała jej któraś z czytelniczek na sali.
Znajoma nadal nie odpuszczała.
- Nie powiesz mi, że to jest zwykłe bieganie za pieniądzem – mówiła do słuchawki. – A poza tym one, te pisarki, wszystkie teraz są takie same!
- Jak to? – nie rozumiałam, do czego zmierza.
- Nie mogłam spać w nocy. Jak to na starość – szybko mi wyjaśniła. - Przeczytałam więc tę książkę od deski do deski.
- I? – Spytałam, oczekując, że w końcu usłyszę coś dobrego, co prawda po niewyspanej koleżance nie należało się wiele spodziewać, ale jednak.
- Fajna – skwitowała krótko. – W sumie podoba mi się. Taka trochę w stylu chichichi - chachacha, ale może być. Tyle że jutro nie będę pamiętała, czy napisała ją pani Witkiewicz, czy pani Michalak, czy też pani Grochola, albo jeszcze ktoś inny, im podobny, równie uchachany. W ogóle nie będę pamiętała, o czym była ta książka. One wszystkie piszą tak samo i o tym samym. Grochola przetarła im ścieżki i teraz wszystkie tak piszą.
- To się nazywa naśladownictwo – tłukłam jej do głowy. - Funkcjonuje od lat w każdej dziedzinie, nie tylko w sztuce. W życiu w ogóle. - Grunt, że fajnie piszą i chce się sięgać po ich książki – podsumowałam znajomą i tym samym wszystkie panie pisarki.
- A wracając do twoich zarzutów, każdy ma jakiś sposób na życie. Jedni szyją buty, inni piszą książki. Zawsze znajdzie się ktoś, kogo coś będzie uwierać – powiedziałam na koniec rozmowy ze znajomą, malkontentką.
No cóż, niestety tak już jest, że jak ktoś chce się do czegoś doczepić, to zawsze znajdzie sobie jakiś powód. Grunt, to nie szukać dziury w całym. I pozwolić ludziom robić to, co lubią.
w trakcie spotkania autorskiego jednej z poczytnych pisarek młodszego pokolenia. Siedzącą koło mnie przy stoliku kobietę wyraźnie drażniły co jakiś czas wtrącane przez autorkę anglojęzyczne słówka. Nie spodobało jej się również to, że gdy wymieniała nazwę uczelni, na której studiowała, wyraźnie podkreśliła, że to renomowana uczelnia, kładąc nacisk na trudną do zapamiętania nazwę w języku angielskim, oczywiście z tymże językiem wykładowym. Słysząc to starsza pani kiwnęła z dezaprobatą głową, na wznak, że mogłaby sobie darować te przechwałki. I cicho szepnęła pod nosem:
- Teraz mamy zatrzęsienie prywatnych uczelni o angielskich nazwach, co nie znaczy, że kończący je studenci są lepiej wykształceni. Z reguły bywa odwrotnie – dodała prawie niedosłyszalnym głosem.
No tak, pomyślałam sobie. Kto to sprawdzi, gdzie i kiedy studiowała. Zresztą, po co?
W odczuciu pisarki wywodzącej się z Trójmiasta podkreślenie tego było niewątpliwie plusem. W odczuciu jej czytelniczek siedzących tego dnia w małej, gminnej bibliotece, niekoniecznie. Nie zauważyła, czy nie chciała zauważyć, że za wyjątkiem jej recenzentki, która przybyła na spotkanie wraz ze swoim chłopakiem, a którą nie omieszkała przedstawić i stale komplementować, na sali nie było nikogo poniżej czterdziestego roku życia? Przeważała bowiem publiczność w wieku jej rodziców. I raczej wątpliwe, by znała jęz. angielski. Jeśli już, to jęz. rosyjski, który w czasach ich młodości obowiązywał w szkołach jako dodatkowy. Chwalenie się przez pisarkę tym, że posiada osobistego coacha i między innymi liczne znajomości w wydawnictwie, w którym wydawała swoje książki, moim skromnym zdaniem nie było na miejscu. Co poniektórzy bowiem mogli to źle odebrać.
Wracając do coacha, przyznanie się do tego, że ktoś nami steruje, przez niektórych poczytywane jest jako wyjątkowy akt odwagi, przez innych, akt desperacji. Jakby tego nie ubrać w słowa i jakiej by nie przypisać coachowi roli, świadczy to przecież o naszej słabości. O tym, że nie stać nas na indywidualność… albo boimy się ją okazywać. Że wstydzimy się swojej niedoskonałości, która w jakiejś części w każdym człowieku przecież jest. Nie ma ludzi idealnych.
- Coach to taki wielki manipulator – odpowiedziałam ściszonym głosem pytającej mnie pani. – To takie kilka w jednym: rodzice, ksiądz, nauczyciel, psycholog, sąsiadka. W wielkim skrócie to ktoś, kto mówi nam, jak mamy wyglądać i jak się zachowywać.
Pani obrzuciła mnie zdziwionym i pytającym wzrokiem, jakby czekała na dalsze wyjaśnienia, ale nie doczekawszy się ich, cicho westchnęła.
- Ooo! To ja dziękuje bardzo! Mam ich koło siebie wystarczająco dużo – niemal jęknęła moja rozmówczyni, dodając: - Nie chciałabym mieć jeszcze kolejnego. I w dodatku słono płacić mu za usługę.
Wieczór autorski pani Magdaleny przebiegał w miłej atmosferze. Pani opowiadała o sobie, swoich rodzicach, mężu, dzieciach i znajomych w sposób bardzo zabawny, przez co atmosfera na sali była luźna i przyjemna. Na swoim koncie miała całkiem sporo wydanych książek. Jak się potem okazało, pisanych prostym, dowcipnym językiem, co też poczytałam jej za plus. We współczesnym świecie, ludzi zagonionych i zapracowanych, jest to bardzo ważne. Mało kto bowiem ma ochotę sięgnąć po ciężką, dołującą lekturę. Czytelnicy mają dość własnych zmartwień i nie chcą żyć jeszcze zmartwieniami obcych, w dodatku wymyślonych osób. Nie chcą zastanawiać się, co autor miał na myśli. Nie mają na to czasu ani chęci. A poza tym, przecież i tak niekoniecznie są w stanie odgadnąć, co tak naprawdę autor czuł i jaki chciał, bądź nie, pozostawić przekaz. Większość z nich pisze jedynie dla pieniędzy. I nie należy gorszyć się z tego powodu. Trzeba przecież z czegoś żyć.
Pani Magda też coś o tym wspomniała. W moich oczach dostała za to kolejny plus. Nie lubię, gdy ktoś ściemnia. Pani Magda nie ściemniała. Także w sowich książkach. Pisze jak jest. Przy czym lekko i przyjemnie. Zadowolona więc wróciłam do domu i jeszcze tego samego dnia zagłębiałam się w lekturę, „Awarię małżeńską”, napisaną przez ową autorkę wspólnie z jej koleżanką. Było już trochę późno, więc wiele nie zdążyłam przeczytać, ale postanowiłam wrócić do lektury zaraz następnego dnia z rana. Zanim jednak na dobre rano zdołałam pozbierać się po niezbyt dobrze przespanej nocy i „rozkręcić się”, zadzwoniła do mnie jedna ze znajomych, która też tego dnia była na spotkaniu autorskim z panią Magdą.
- Zwróciłaś uwagę, co powiedziała do mnie pisarka, kiedy kupowałam u niej „Szkołę żon” i wpisywała mi dedykację? – spytała jakimś dziwnym, jakby niezadowolonym głosem.
- Tak, pamiętam. Spytała, czy oby na pewno chcesz kupić tę książkę – odparłam. – Bo jej zdaniem jest mocno erotyczna…
- No tak. A ja przecież jestem już stara baba!
- Może bała się, że będziesz zgorszona…
- Właśnie! A niby czemu miałabym być zgorszona? Fakt, że jestem, być może, starsza od jej matki, nie znaczy jeszcze, że nie jestem już kobietą i nie czuję tego samego, co wszystkie inne kobiety – moja znajoma sprawiała wrażenie wyraźnie oburzonej.
Pamiętam, że na pytanie autorki, odpowiedziała wtedy żartobliwie, iż niby chce sobie przypomnieć, jak to dawniej było. Bo co niby miała jej odpowiedzieć? Młodym ludziom wydaje się, że na starość ludzie nie mają już żadnych uczuć ani chęci, przynajmniej w tej dziedzinie życia. Ale patrząc na to z boku, skąd mają to wiedzieć, skoro jeszcze nie są starzy.
Sama nie jestem już młoda, ale z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że w tej kwestii nic się nie zmienia z biegiem lat. Czasem wręcz bywa odwrotnie. Kiedy już pewne rzeczy z jakichś powodów nie są osiągalne, ma się na nie jeszcze większą ochotę. Albo przynajmniej myśli się o nich z nostalgią. Nasza pani Magda będzie musiała pożyć jeszcze parę lat, żeby to zrozumieć. Tymczasem moja znajoma kontynuowała swoją rozmowę:
- To, że w czasach naszej młodości nie wolno było nam o tych sprawach mówić, nie znaczy, że jesteśmy z innego świata. A tak odbiera nas młodsze pokolenie.
Na koniec przyczepiła się do ubioru biednej pani Magdy, choć ja nie widziałam w tym nic złego.
- Na wieczór autorski mogłaby założyć coś elegantszego – stwierdziła znajoma. – Czy przystoi ubrać się na taką okazję w czarny, powyciągany tshert? I w buty adidasy? – pytała.
- Moja droga, wspomniała, że od tygodnia jest w trasie i ma po kilka spotkań dziennie. Nie dziw się więc, że wybrała luźny strój – próbowałam ostudzić krytykę znajomej. – Chyba nie byłaby w stanie od świtu do nocy biegać w szpilkach i eleganckich ciuchach. To strasznie niewygodne.
- Może i masz rację, ale irytuje mnie to – przyznała. – To jest lekceważenie czytelników…
- A tam! Zaraz lekceważenie – powoli zaczynała irytować mnie ta rozmowa.
- A nie? Nawet nie była w stanie wymienić nazwy miejscowości, w której obecnie się znajdowała – dodała.
Akurat w tej kwestii trudno było się z nią nie zgodzić. Czasem można pomylić się w wymowie nazwy miejscowości i jest to jak najbardziej wybaczalne. Ale niewybaczalnym jest, kiedy zaproszony gość myli się kilka razy z rzędu. „Brenna, Górki, Skoczów” – w pewnym momencie autorka usiłowałaś sobie przypomnieć, gdzie aktualnie się znajduje.
- Jasienica – podpowiedziała jej któraś z czytelniczek na sali.
Znajoma nadal nie odpuszczała.
- Nie powiesz mi, że to jest zwykłe bieganie za pieniądzem – mówiła do słuchawki. – A poza tym one, te pisarki, wszystkie teraz są takie same!
- Jak to? – nie rozumiałam, do czego zmierza.
- Nie mogłam spać w nocy. Jak to na starość – szybko mi wyjaśniła. - Przeczytałam więc tę książkę od deski do deski.
- I? – Spytałam, oczekując, że w końcu usłyszę coś dobrego, co prawda po niewyspanej koleżance nie należało się wiele spodziewać, ale jednak.
- Fajna – skwitowała krótko. – W sumie podoba mi się. Taka trochę w stylu chichichi - chachacha, ale może być. Tyle że jutro nie będę pamiętała, czy napisała ją pani Witkiewicz, czy pani Michalak, czy też pani Grochola, albo jeszcze ktoś inny, im podobny, równie uchachany. W ogóle nie będę pamiętała, o czym była ta książka. One wszystkie piszą tak samo i o tym samym. Grochola przetarła im ścieżki i teraz wszystkie tak piszą.
- To się nazywa naśladownictwo – tłukłam jej do głowy. - Funkcjonuje od lat w każdej dziedzinie, nie tylko w sztuce. W życiu w ogóle. - Grunt, że fajnie piszą i chce się sięgać po ich książki – podsumowałam znajomą i tym samym wszystkie panie pisarki.
- A wracając do twoich zarzutów, każdy ma jakiś sposób na życie. Jedni szyją buty, inni piszą książki. Zawsze znajdzie się ktoś, kogo coś będzie uwierać – powiedziałam na koniec rozmowy ze znajomą, malkontentką.
No cóż, niestety tak już jest, że jak ktoś chce się do czegoś doczepić, to zawsze znajdzie sobie jakiś powód. Grunt, to nie szukać dziury w całym. I pozwolić ludziom robić to, co lubią.