poniedziałek, 23 maja 2016

Grocholopodobne - felieton

- Co to jest coach? – Zapytała starsza pani, trącając mnie delikatnie łokciem,
w trakcie spotkania autorskiego jednej z poczytnych pisarek młodszego pokolenia. Siedzącą koło mnie przy stoliku kobietę wyraźnie drażniły co jakiś czas wtrącane przez autorkę anglojęzyczne słówka. Nie spodobało jej się również to, że gdy wymieniała nazwę uczelni, na której studiowała, wyraźnie podkreśliła, że to renomowana uczelnia, kładąc nacisk na trudną do zapamiętania nazwę w języku angielskim, oczywiście z tymże językiem wykładowym. Słysząc to starsza pani kiwnęła z dezaprobatą głową, na wznak, że mogłaby sobie darować te przechwałki. I cicho szepnęła pod nosem:
- Teraz mamy zatrzęsienie prywatnych uczelni o angielskich nazwach, co nie znaczy, że kończący je studenci są lepiej wykształceni. Z reguły bywa odwrotnie – dodała prawie niedosłyszalnym głosem.
No tak, pomyślałam sobie. Kto to sprawdzi, gdzie i kiedy studiowała. Zresztą, po co?
W odczuciu pisarki wywodzącej się z Trójmiasta podkreślenie tego było niewątpliwie plusem. W odczuciu jej czytelniczek siedzących tego dnia w małej, gminnej bibliotece, niekoniecznie. Nie zauważyła, czy nie chciała zauważyć, że za wyjątkiem jej recenzentki, która przybyła na spotkanie wraz ze swoim chłopakiem, a którą nie omieszkała przedstawić i stale komplementować, na sali nie było nikogo poniżej czterdziestego roku życia? Przeważała bowiem publiczność w wieku jej rodziców. I raczej wątpliwe, by znała jęz. angielski. Jeśli już, to jęz. rosyjski, który w czasach ich młodości obowiązywał w szkołach jako dodatkowy. Chwalenie się przez pisarkę tym, że posiada osobistego coacha i między innymi liczne znajomości w wydawnictwie, w którym wydawała swoje książki, moim skromnym zdaniem nie było na miejscu. Co poniektórzy bowiem mogli to źle odebrać.
Wracając do coacha, przyznanie się do tego, że ktoś nami steruje, przez niektórych poczytywane jest jako wyjątkowy akt odwagi, przez innych, akt desperacji. Jakby tego nie ubrać w słowa i jakiej by nie przypisać coachowi roli, świadczy to przecież o naszej słabości. O tym, że nie stać nas na indywidualność… albo boimy się ją okazywać. Że wstydzimy się swojej niedoskonałości, która w jakiejś części w każdym człowieku przecież jest. Nie ma ludzi idealnych.
- Coach to taki wielki manipulator – odpowiedziałam ściszonym głosem pytającej mnie pani. – To takie kilka w jednym: rodzice, ksiądz, nauczyciel, psycholog, sąsiadka. W wielkim skrócie to ktoś, kto mówi nam, jak mamy wyglądać i jak się zachowywać.
Pani obrzuciła mnie zdziwionym i pytającym wzrokiem, jakby czekała na dalsze wyjaśnienia, ale nie doczekawszy się ich, cicho westchnęła.
- Ooo! To ja dziękuje bardzo! Mam ich koło siebie wystarczająco dużo – niemal jęknęła moja rozmówczyni, dodając: -  Nie chciałabym mieć jeszcze kolejnego. I w dodatku słono płacić mu za usługę.
Wieczór autorski pani Magdaleny przebiegał w miłej atmosferze. Pani opowiadała o sobie, swoich rodzicach, mężu, dzieciach i znajomych w sposób bardzo zabawny, przez co atmosfera na sali była luźna i przyjemna. Na swoim koncie miała całkiem sporo wydanych książek. Jak się potem okazało, pisanych prostym, dowcipnym językiem, co też poczytałam jej za plus. We współczesnym świecie, ludzi zagonionych i zapracowanych, jest to bardzo ważne. Mało kto bowiem ma ochotę sięgnąć po ciężką, dołującą lekturę. Czytelnicy mają dość własnych zmartwień i nie chcą żyć jeszcze zmartwieniami obcych, w dodatku wymyślonych osób. Nie chcą zastanawiać się, co autor miał na myśli. Nie mają na to czasu ani chęci. A poza tym, przecież i tak niekoniecznie są w stanie odgadnąć, co tak naprawdę autor czuł i jaki chciał, bądź nie, pozostawić przekaz. Większość z nich pisze jedynie dla pieniędzy. I nie należy gorszyć się z tego powodu. Trzeba przecież z czegoś żyć.
Pani Magda też coś o tym wspomniała. W moich oczach dostała za to kolejny plus. Nie lubię, gdy ktoś ściemnia. Pani Magda nie ściemniała. Także w sowich książkach. Pisze jak jest. Przy czym lekko i przyjemnie. Zadowolona więc wróciłam do domu i jeszcze tego samego dnia zagłębiałam się w lekturę, „Awarię małżeńską”, napisaną przez ową autorkę wspólnie z jej koleżanką. Było już trochę późno, więc wiele nie zdążyłam przeczytać, ale postanowiłam wrócić do lektury zaraz następnego dnia z rana. Zanim jednak na dobre rano zdołałam pozbierać się po niezbyt dobrze przespanej nocy i „rozkręcić się”, zadzwoniła do mnie jedna ze znajomych, która też tego dnia była na spotkaniu autorskim z panią Magdą.
- Zwróciłaś uwagę, co powiedziała do mnie pisarka, kiedy kupowałam u niej „Szkołę żon” i wpisywała mi dedykację? – spytała jakimś dziwnym, jakby niezadowolonym głosem.
- Tak, pamiętam. Spytała, czy oby na pewno chcesz kupić tę książkę – odparłam. – Bo jej zdaniem jest mocno erotyczna…
- No tak. A ja przecież jestem już stara baba!
- Może bała się, że będziesz zgorszona…
- Właśnie! A niby czemu miałabym być zgorszona? Fakt, że jestem, być może, starsza od jej matki, nie znaczy jeszcze, że nie jestem już kobietą i nie czuję tego samego, co wszystkie inne kobiety – moja znajoma sprawiała wrażenie wyraźnie oburzonej.
Pamiętam, że na pytanie autorki, odpowiedziała wtedy żartobliwie, iż niby chce sobie przypomnieć, jak to dawniej było. Bo co niby miała jej odpowiedzieć? Młodym ludziom wydaje się, że na starość ludzie nie mają już żadnych uczuć ani chęci, przynajmniej w tej dziedzinie życia. Ale patrząc na to z boku, skąd mają to wiedzieć, skoro jeszcze nie są starzy.
Sama nie jestem już młoda, ale z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że w tej kwestii nic się nie zmienia z biegiem lat. Czasem wręcz bywa odwrotnie. Kiedy już pewne rzeczy z jakichś powodów nie są osiągalne, ma się na nie jeszcze większą ochotę. Albo przynajmniej myśli się o nich z nostalgią. Nasza pani Magda będzie musiała pożyć jeszcze parę lat, żeby to zrozumieć. Tymczasem moja znajoma kontynuowała swoją rozmowę:
- To, że w czasach naszej młodości nie wolno było nam o tych sprawach mówić, nie znaczy, że jesteśmy z innego świata. A tak odbiera nas młodsze pokolenie.
Na koniec przyczepiła się do ubioru biednej pani Magdy, choć ja nie widziałam w tym nic złego.
- Na wieczór autorski mogłaby założyć coś elegantszego – stwierdziła znajoma. – Czy przystoi ubrać się na taką okazję w czarny, powyciągany tshert? I w buty adidasy? – pytała.
- Moja droga, wspomniała, że od tygodnia jest w trasie i ma po kilka spotkań dziennie. Nie dziw się więc, że wybrała luźny strój – próbowałam ostudzić krytykę znajomej. – Chyba nie byłaby w stanie od świtu do nocy biegać w szpilkach i eleganckich ciuchach. To strasznie niewygodne.
- Może i masz rację, ale irytuje mnie to – przyznała. – To jest lekceważenie czytelników…
- A tam! Zaraz lekceważenie – powoli zaczynała irytować mnie ta rozmowa.
- A nie? Nawet nie była w stanie wymienić nazwy miejscowości, w której obecnie się znajdowała – dodała.
Akurat w tej kwestii trudno było się z nią nie zgodzić. Czasem można pomylić się w wymowie nazwy miejscowości i jest to jak najbardziej wybaczalne. Ale niewybaczalnym jest, kiedy zaproszony gość myli się kilka razy z rzędu. „Brenna, Górki, Skoczów” – w pewnym momencie autorka usiłowałaś sobie przypomnieć, gdzie aktualnie się znajduje.
- Jasienica – podpowiedziała jej któraś z czytelniczek na sali.
Znajoma nadal nie odpuszczała.
- Nie powiesz mi, że to jest zwykłe bieganie za pieniądzem – mówiła do słuchawki. – A poza tym one, te pisarki, wszystkie teraz są takie same!
- Jak to? – nie rozumiałam, do czego zmierza.
- Nie mogłam spać w nocy. Jak to na starość – szybko mi wyjaśniła. - Przeczytałam więc tę książkę od deski do deski.
- I? – Spytałam, oczekując, że w końcu usłyszę coś dobrego, co prawda po niewyspanej koleżance nie należało się wiele spodziewać, ale jednak.
- Fajna – skwitowała krótko. – W sumie podoba mi się. Taka trochę w stylu chichichi - chachacha, ale może być. Tyle że jutro nie będę pamiętała, czy napisała ją pani Witkiewicz, czy pani Michalak, czy też pani Grochola, albo jeszcze ktoś inny, im podobny, równie uchachany. W ogóle nie będę pamiętała, o czym była ta książka. One wszystkie piszą tak samo i o tym samym. Grochola przetarła im ścieżki i teraz wszystkie tak piszą.
- To się nazywa naśladownictwo – tłukłam jej do głowy. - Funkcjonuje od lat w każdej dziedzinie, nie tylko w sztuce. W życiu w ogóle. - Grunt, że fajnie piszą i chce się sięgać po ich książki – podsumowałam znajomą i tym samym wszystkie panie pisarki.
 - A wracając do twoich zarzutów, każdy ma jakiś sposób na życie. Jedni szyją buty, inni piszą książki. Zawsze znajdzie się ktoś, kogo coś będzie uwierać – powiedziałam na koniec rozmowy ze znajomą, malkontentką.
No cóż, niestety tak już jest, że jak ktoś chce się do czegoś doczepić, to zawsze znajdzie sobie jakiś powód. Grunt, to nie szukać dziury w całym. I pozwolić ludziom robić to, co lubią.

sobota, 7 maja 2016

Nie ozusowany tort - felieton

Czasem ręce same opadają. Zwłaszcza, kiedy słyszy się takie rozmowy jak ta, którą zmuszona byłam wysłuchać, czekając na swoją kolej do lekarki.
Pacjentów oczekujących w przyszpitalnej przychodni na przyjęcie do lekarki było sporo. Czyli norma. Nie to jednak mnie martwiło. O wiele gorsze, przynajmniej moim zdaniem, zwykle w takich przypadkach jest zgoła coś innego. Rozmowy o chorobach prowadzone pomiędzy oczekującymi. Czasem pacjenci z braku innego zajęcia czują przemożną chęć zwierzenia się komuś ze swoich trosk, tudzież dręczących ich chorób. Najczęściej sąsiadowi z kolejki, i to z detalami. Jest to dla mnie niezrozumiałe. Mało mnie obchodzi, że jakiś, dajmy na to starszy pan, co piętnaście minut musi biegać do toalety, bo ma chore nerki albo prostatę. Na Boga, nie chcę też wiedzieć, jak zakładano cewnik nieznanej mi pani podczas jej ostatniej operacji, albo jak przebiegała kolonoskopia jeszcze innej osoby. Są też opowieści o toczonej, bądź przegranej walce z rakiem i o tym, jak inni żegnali się z tym światem.
Tego dnia, widząc, że kolejka oczekujących jest dość spora, miałam prawo mieć słuszne obawy, że prawdopodobnie znów ktoś zechce pociągnąć ten temat, a bardzo nie miałam na to ochoty. Ucieszyłam się więc, kiedy siedzące obok mnie na krzesłach dwie panie w wieku sześćdziesiąt plus uznały za stosowne poruszyć inny temat. Tyle że ucieszyłam się przedwcześnie, bowiem szybko okazało się, iż ów temat był równie męczący. W poczekalni panowała względna cisza, ale kobiety rozmawiały na tyle głośno, że wszyscy w niej obecni bezwzględnie musieli ich usłyszeć. Jedna z nich koniecznie musiała ponarzekać, a właściwie pożalić się na pracodawcę swojego wnuczka.
- Patrz pani! – zwróciła się do swojej rozmówczyni. - Młody chłopak, dopiero co przysposabia się do życia, a już na starcie spotyka go tyle chamstwa i wyzysku – relacjonowała kobiecie obok niej, stopniując napięcie. – Na dzień dobry oskubali go z pieniędzy jak nic! Tych pracodawców to teraz powinno wieszać się na latarniach! – nie przebierała w słowach. – Oszukują na każdym kroku! Śmieciowe umowy, marne płace, Zusu nie płacą. A jak zapłacą to tylko za pół etatu. A drugie pół na czarno! Jednym słowem wyzysk przez duże W! Pani wie, ile dostał na godzinę mój wnuk, Jarek? – Pytała swojej sąsiadki, choć niby skąd kobieta miała wiedzieć, jak jeszcze nawet nie zdążyła dowiedzieć się, jaką wykonuje pracę.
- Dziesięć złotych na rękę! Pani słyszy?! Dziesięć złotych! Złodzieje jedne! – pokrzykiwała. – Reszta idzie do ich kiesy! I pewnie jeszcze podatków nie płacą!
Jakiś pan w sile wieku uznał za stosowne wtrącić się do rozmowy i uświadomić nieszczęsnej kobiecie, że gdyby ZUS i skarbówka nie ograbiliby pracodawcy, to jej biedny Jarek dostałby drugie tyle, a może i trzecie. Ale kobieta nie przyjmowała tego do wiadomości. Ktoś inny więc przyszedł w sukurs mężczyźnie. Dyskusja rozgorzała na dobre. Pewnie trwała by jeszcze długo, ale z gabinetu nieoczekiwanie pani wyszła doktor i ku niezadowoleniu wszystkim oznajmiła, że musi zrobić sobie małą przerwę, bo jest po nocnym dyżurze. Kawa miała postawić ją na nogi. Odpuszczono więc pracodawcom, a zajęto się rozmową na temat służby zdrowia. Dodam, że równie ciekawej. Ale że temat to ogólnie znany, więc niebawem rozmowy przycichły. Niestety, kobieta, babcia Jarka, chyba tego dnia była w transie, bo nie zamierzała ucichnąć. Szybko znalazła kolejny temat do rozmowy ze swoją sąsiadką z kolejki. Tym razem o pieczeniu ciast. Konkretnie przechwalała się, jakie to niby piecze przepyszne torty. Do głowy by mi nie przyszło, że taki z pozoru niewinny temat może okazać równie drażliwy. Tymczasem kobieta „nadawała”.
- Da pani wiarę, wszyscy w okolicy przychodzą do mnie i proszą, żeby upiec im tort. A to na imieniny, a to na urodziny, a to ślub, a to jakaś rocznica. Stale mam pełne ręce roboty.
Wynikało z tego, że siedząca na sąsiednim krześle pani nie znała owej kobiety, ale tamta była tak przekonująca, że chcąc nie chcąc musiała dać jej wiarę.
- Dobrze, że mam emeryturę i sporo wolnego czasu, bo gdyby nie to, to nie wiem, kiedy kładłabym się do łóżka, i czy w ogóle – kontynuowała babcia kucharka. – Od dwóch tygodni nie mam chwili odpoczynku. Codziennie piekę po kilka tortów. Tyle mam zamówień!
- Ma pani tyle siły? – spytała jej rozmówczyni, dziwiąc się, i całkiem słusznie, bo to przecież ogrom pracy.
- Mam i nie mam! – odparła. - Sąsiadka mi pomaga. Przychodzi codziennie na osiem godzin. Jak jest więcej zamówień, to zostaje dłużej.
- Tak bezinteresownie? – dopytywała się owa kobieta.
- No, nie całkiem – przyznała. – Nagradzam ją tortem, albo jakimś ciastem. Ma przecież rodzinę, czasem ktoś do niej wpada.
- O Boże! – wymsknęło mi się! – W życiu bym się tak nie poświęcała! Za jeden tort, cały tydzień pracy? Ile może kosztować taki tort? Sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt złotych? – pytałam bardziej siebie niż ją. - A ciasto jeszcze mniej… Przepraszam, to ile ona dostaje na godzinę? Jakieś dwa złote? – spytałam.
Moje pytanie było czysto retoryczne, ale nie była w stanie na nie opowiedzieć. Patrzyła na mnie swoimi wielkimi oczami, które zdawać by się mogło, zaraz wyskoczą z oczodołów i poszybują na orbitę. A potem upadną z impetem wprost na moją biedną głowę i wyparzą w niej dwie wielkie dziury. Żebym sobie zapamiętała raz na zawsze, że nie zadaje się takich kłopotliwych pytań. A już na pewno nie w obecności innych osób. Reakcja pacjentów była do przewidzenia. Ich oczy zrobiły się równie okrągłe i wielkie jak u kobiety. Na domiar tego, błyszczące z ciekawości. W poczekalni zapanowała przejmująca cisza. Ale tylko na chwilę, bowiem mężczyzna, ten sam, który wcześniej usiłował oświecić kobietę w kwestii ZUS-u i skarbówki, nagle wypalił jak z dwururki, bez ostrzeżenia.
- Rozumiem, że odprowadza pani ZUS, że nie wspomnę o pracownicy…
Tego było już za wiele dla kobiety. Nagle wstała, wyprostowała się jak strzała i ryknęła z całych sił:
- A co pan sobie myśli! Że, ile ja na tych tortach zarobię?! Że mnie stać na ZUS i skarbówkę? – krzyczała z całych sił. Wy, to byście wszystko ozusowali!
Trudno było zgadnąć, kogo konkretnie miała na myśli. „Wy” to taka dziwna bezosobowa forma. Niby bezosobowa, bo po drugiej stronie stoi zawsze ktoś, kto nam z reguły nie pasuje. Ale jego imienia najczęściej się nie wymienia. Wy w czymś przeszkadza. Czasem w zwykłym funkcjonowaniu. Innym razem tylko w myślach. Ale Wy musi być. Wy jest bardzo ważny. W przypadku kobiety posłużył do wylania swoich żali. Pod Wy z pewnością nie krył się ów mężczyzna, ale zdenerwowana kobieta mierzyła w niego palcem, jakby chciała przeszyć go nim na wylot.
- A co? Ze skarbówki pan jest?!
- Ależ nie… Ja tylko chciałem pani coś uświadomić…
- Lepiej się pan nie mieszaj!
Mężczyzna machnął tylko znacząco ręką i zakończył dialog, nie widząc w tym dalszego sensu.
Za to we mnie nagle wstąpił jakiś duch, którego też nie umiałam nazwać z imienia, ale duch podpowiadał mi, żeby uświadomić kobiecie to, czego ona nie jest w stanie zrozumieć. Próbowałam żartobliwym tonem, przywdziewając uśmiech na twarzy, który miał potwierdzać, że to nie jest napaść. Jedynie drobna uwaga.
- Nie ma pani zarejestrowanej firmy – wzruszyłam ramionami. -  Z pewnością nie płaci też Zusu ani podatków. Podobnie jak nie płaci pani swojej sąsiadce, która jak sama pani przyznała, pracuje po osiem, czasem i więcej godzin dziennie. Ale za upieczone torty zwija kasę do swojej kieszeni. Tylko i wyłącznie swojej – mój ton powoli z żartobliwego robił się coraz bardziej poważny. Uświadomiłam sobie bowiem, że w gruncie rzeczy mam do czynienia z niezwykle przebiegłą kobietą. W dodatku hipokrytką.
- Czyli okrada pani państwo i swoją sąsiadkę. Wynika z tego niezbicie, że jest pani jak ten pracodawca wnuczka. Tyle że o wiele gorsza – tłukłam do głowy kobiecie, przy ogólnym potakiwaniu i poparciu pozostałych słuchaczy.
Nie spodziewałam się, że słysząc to, kobieta wystrzeli z poczekalni jak torpeda. Ale nie powiem, żeby mnie to zmartwiło. Owszem, byłam niemiła. Może nawet bezwzględna. Ale musiałam jej to powiedzieć. Może w końcu coś zrozumie. Chociaż, kto wie. Może niekoniecznie.
Po chwili jednak poczułam wyrzuty sumienia. Jakby nie było, z pewnością miała marną emeryturę. Przynajmniej tak wspomniała. Trudno mieć jej za złe, że chciała jakoś do niej dorobić, żeby po prostu móc z czego żyć. Nawet podzieliłam się swoimi przemyśleniami z kobietą, która była jej bezpośrednią, cierpliwą słuchaczką. Usłyszeli to jeszcze inni oczekujący pacjenci.
- Przez ten ZUS i skarbówkę wszyscy zaczynamy powoli wariować – podchwycił temat jakiś młody mężczyzna. – Trudno już się czasem połapać, kto kogo bardziej okrada. Błędne koło. A tu ciągle słyszy się, że jeszcze to i jeszcze tamto trzeba ozusować! A baty zbierają pracodawcy… Zwłaszcza ci uczciwi, którym trudno związać koniec z końcem. Nieuczciwi i tak zawsze wyjdą na swoje. Mają przecież kasę i znajomości. Wiem, co mówię, bo sam prowadzę firmę. Trzeci rok. Jeszcze nie dorobiłem się na tyle, by móc zapłacić pracownikom tyle, ile by oczekiwali.
Po chwili druga z kobiet weszła do gabinetu lekarki. Kiedy go opuszczała, pożegnała się ze mną i z innymi zwyczajowym do widzenia. Na odchodnym wspomniała:
- No, to ja już spadam! Spieszę się. Muszę uszyć jeszcze dzisiaj trzy spódniczki.
- Wszystkie trzy dla pani? – spytał rozbrajająco młody człowiek.
- Nie. Znajome u mnie zamówiły. Kiedyś pracowałam jako krawcowa – powiedziała i wyszła.
- Pewnie też nie ozusowane – wtrącił żartem starszy jegomość.
A mnie doszedł kolejny temat do rozmów, którego należałoby unikać jak ognia. Zwłaszcza w kolejkach do lekarzy. Ale nie tylko. Między nim a opowieściach o czyichś chorobach postawiłam znak równości. Oba wywołują skrajne emocje.
Jakiś czas później potrzebowałam tort na pewną okoliczność. Sama nie umiem upiec, pomyślałam więc o mojej dobrej znajomej. Piecze wyśmienite. I zapłaciłabym o wiele taniej niż w cukierni. Na pewno by mi nie odmówiła. Ale jest jeden problem. Tym sposobem, cha, cha, dobre sobie (!), sama nakłaniałabym ją do pracy na czarno...