piątek, 15 marca 2019

Skoro nie ma piekła, to może nieba też nie ma?


Panią Katarzynę spotkałam w naszym wiejskim sklepiku w trakcie zakupów. Sięgałam właśnie ręką po świeży chleb, gdy kątem oka dostrzegłam jej szczupłą sylwetkę przed regałem z przyprawami. W dłoni trzymała jakąś torebkę z najprawdopodobniej sproszkowanymi ziołami, przynajmniej z dzielącej nas odległości tak to wyglądało. Zielonkawe opakowanie pochłonęło jej uwagę na tyle mocno, że nie dostrzegła mojej osoby, pomimo że usiłowałam pomachać do niej ręką. Chyba nie spodobała jej się zawartość owej torebki, bo spostrzegłam, że nagle jej twarz wykrzywia się niemiłosiernie. Nie zdziwiło mnie to, bo od dawna wiem, że bardzo zwraca uwagę na ekologiczne żywienie. Czasem aż do przesady. Pomyślałam, że kto wie, być może oprócz ziół, czy czegokolwiek, co było w torebce, znalazła tam także pół tablicy Mendelejewa. Stąd jej wyraz twarzy. Zdziwiło mnie za to co innego. Zamiast odłożyć ją na miejsce, rzuciła ziołami z impetem na półkę, doprowadzając do tego, iż kilkanaście innych opakowań przypraw upadło wprost na podłogę, robiąc przy tym małe zamieszanie.
Wtedy właśnie nasze spojrzenia spotkały się. Podeszłam w tamtym kierunku, próbując pomóc jej pozbierać to wszystko z posadzki.
- Zły dzień? – spytałam, chcąc nawiązać rozmowę.
- Raczej źli ludzie – odparła tonem wskazującym na to, że najwyraźniej ktoś mocno zalazł jej za skórę.
Szybko jednak pobiegła do kasy, pozostawiając mnie z niedokończonymi zakupami. Oprócz pieczywa, tego dnia kupowałam tylko masło i kilka bananów, więc niebawem i ja stanęłam w kolejce do kasy. Wychodząc ze sklepu znów natknęłam się na panią Kasię. Tym razem zbierającą jabłka, które rozsypały się przed wejściem, powodem czego była licha jednorazowa folia.
- A jednak zły dzień! – powtórzyłam, kolejny raz próbując przyjść jej z pomocą.
- Sama już nie wiem. Może zły dzień, ale ludzie jeszcze gorsi! – nie odpuszczała w swoich przekonaniach. A potem dodała:
- Gdyby pani wiedziała, z jaką falą hejtu musiałam się dzisiaj zmierzyć w Internecie…
- No tak!- pomyślałam sobie w głębi duszy. – Skąd ja to znam…
Okazało się, że komuś z jej znajomych nie spodobał komentarz, który umieściła pod postem nawiązującym do nadużyć w kościele, o których w ostatnim czasie tyle się słyszy.
- Napadła na panią pewnie cała armia zbawienia – próbowałam trochę zażartować, by poprawić kobiecie humor.
- Głównie tych, co klęczą pod figurą, a diabła mają za skórą! – przytoczyła ludowe porzekadło.
Okazało się, że powodem owego hejtu było jedno, w zasadzie niewinne, zdanie napisane przez panią Katarzynę, ot, tak po prostu, które brzmiało: „Złoczyńcy, w piekle będziecie się smażyć!”, skierowane pod adresem księży, którzy dopuścili się różnorakich przestępstw.
- Uuu! Grubo! – wydałam z siebie wyraz zrozumienia.
- Nie uwierzy pani! Poszło o to piekło – powiedziała kompletnie mnie zaskakując.
- Jak to?
- Podobno piekła nie ma! Podobno tak powiedział papież Franciszek. Zostałam więc wyśmiana, nazwana średniowiecznym zacofaniem, kretynką. Co poniektórzy zaś zarzucili mi coś zgoła odwrotnego. Mianowicie, że próbuję siać nienawiść i zniechęcać ludzi do religii katolickiej. No i oczywiście, jakże by inaczej, że mi za to zapłacono. Pani się domyśla kto? – pytała nie dopuszczając mnie do słowa. – Że jestem trollem PO, środowisk LGBT, żydokomuny i nie wiadomo kim jeszcze.
- Pani Kasiu – próbowałam ją uspokoić. – To norma. Gdyby pani wiedziała, ile razy mnie spotkało coś podobnego…
Okazało się jednak, że kobieta nie tyle przejęła się hejtem, co słowami papieża Franciszka, iż piekła nie ma.
- No bo skoro nie ma piekła, to może nieba też nie ma? – spytała.
Nie umiałam jej odpowiedzieć. To znaczy umiałam, ale nie byłam pewna, czy kobieta dobrze mnie zrozumie i jak to przyjmie. Tymczasem ona kontynuowała.
- A jeśli nie ma także nieba, to dokąd idziemy po śmierci? Po prostu kończymy się, i już… Tak zwyczajnie nie ma nas? A co z duszą? Jest, czy jej też nie ma? A może ta dusza to tylko wymyślony straszak na ludzi, by się bali… Tylko przez kogo? I kogo w takim razie mają się bać? Bo jeśli nie ma piekła i być może nie ma też nieba, to jaki ma sens życie?
Zalała mnie dosłownie potokiem słów, a właściwie pytań, na które nie znam odpowiedzi. Są jedynie domysły, ale przecież to nie to samo, co mieć pewność. W dodatku najlepiej udowodnioną naukowo.
Tymczasem pani Katarzyna zdążyła już pozbierać wszystkie rozsypane jabłka i umieścić je w innej torbie sklepowej, którą jak się okazało miała w zanadrzu, ale sądziła, że nie będzie musiała jej używać, więc upchnęła ją na dnie innej, wypełnionej po brzegi zakupami. Wyjęcie jej nastręczało nieco kłopotu, więc cała operacja, z moja pomocą, trochę trwała. Oczywiście cały czas nie przestawała mówić.
- I jeśli nigdzie nasza dusza nie idzie po śmierci, to przecież nie warto uczciwie żyć…
Przyznam, że wiele razy zastanawiałam się nad życiem doczesnym i tym pozagrobowym, ale tego dnia pani Katarzyna sprawiła, że ciarki przeszły po moim ciele. I jak nigdy dotąd miałam ochotę po prostu uciec stamtąd i zostawić ją z tymi jej rozważaniami.
To był klasyczny napad lęku. Nawet nie pamiętam, czy powiedziałem jej do widzenia. Drogi powrotnej ze sklepu do domu też nie zapamiętałam. Wiem, że mijałam po drodze jakichś ludzi. Ktoś mi się kłaniał, ktoś obdarzył nie podejrzliwym wzrokiem, ale kto to był, nie byłam w stanie sobie przypomnieć.
Gdzieś z tyłu głowy wciąż słyszałam jej słowa „ Nie warto być uczciwym, nie warto się starać”.
- Oczywiście, że nie warto – powiedział do mnie kuzyn Michał, który jak się okazało warował już pod zamkniętymi drzwiami mojego domu, a któremu niemal na przywitanie opowiedziałem o rozmowie z kobietą.
- Wszystko to wymyślili księża, żeby mieć w szachu głupi lud – tłukł mi do głowy chwilę później, siedząc przy stole i popijając aromatyczną kawę.
- Czyli co? Chcesz powiedzieć, że my, ty i ja, my wszyscy, jesteśmy po prostu głupim ludem? Że zostaliśmy okrutnie oszukani? – pytam Michała.
- Przecież widzisz, że kler wcale nie żyje zgodnie z regułami, które głosi. Czemu więc ma służyć ta ich cała nauka? Odpowiedz sobie sama.
Rzeczywiście, to co się ostatnio słyszy o rozwiązłości, politykowaniu i bogaceniu się kleru przyprawia  o zawrót głowy. Nie należy się zatem dziwić, że w społeczeństwie narasta złość i rozgoryczenie, następstwem czego bywa coraz częściej spotykana na ulicach i w domach agresja.
Pamiętam jak moja babcia mawiała kiedyś, że „księża to faryzeusze i nie ma dla nich miejsca w niebie”. Będąc jeszcze wtedy kilkunastoletnią dziewczynką nie rozumiałam, co miały znaczyć jej słowa. Sama nigdy nie chciała mi tego wyjaśnić. Zapytana, opowiadała tylko: „Kiedyś to zrozumiesz”.
To „kiedyś” okazało się nadejść bardzo późno. Zbyt późno, by zmienić swoje życie, które jak się okazało od początku swojego istnienia podporządkowane zostało jakimś grzesznym ludziom, mianującym się wysłannikami Boga.
Ale jeszcze nie jest za późno, by zmienić swoje myślenie.
Bo to prawda, że Piekła nie ma.
Chyba że sami zrobimy go tu na Ziemi. Rozpętując wojny, nienawidząc się nawzajem, okradając, gwałcąc i poniżając drugiego człowieka.
A co z tym Niebem?
Przy odrobinie dobrej woli moglibyśmy zapewnić go sobie tu na Ziemi. Trzeba tylko zmienić swoje myślenie…

niedziela, 10 marca 2019

Z dobrodziejstwem inwentarza - opowiadanie


Gdy matka Katarzyny, Anna, usłyszała w radiu, że Niemcy właśnie co dopuścili się inwazji na Polskę, był rok 1939 i już od kilku lat była wdową, a jej najstarsza córka miała zaledwie szesnaście lat. Pozostałe dwie córki, Romka i Karola, były znacznie młodsze. Był jeszcze syn Kryspin, duma rodziny i przyszły adept sztuki medycznej.
Po śmierci tragicznie zmarłego męża Anna radziła sobie jak mogła. A że była kobietą bardzo pracowitą i zaradną, i do tego prowadziła własny sklep, ogólnie rzecz ujmując, wiodło im się całkiem dobrze. Na prywatnym sklepie rzecz się nie kończyła, bowiem w posiadaniu rodziny były jeszcze dwa hektary pola, krowa, niewielka pasieka i mnóstwo drobnego domowego ptactwa. Był także niewielki sad, w którym rosły smaczne odmiany jabłoni, wiśni, grusz, śliw, a także całkiem sporo orzechowców.
W tym sadzie w zasadzie wszystko się zaczęło. Katarzyna, na długo jeszcze przed wybuchem II wojny światowej, często spotykała się z okoliczną wiejską młodzieżą. Młodzieńcy zazwyczaj popisywali się wspinaczką na drzewa, z których zrywali co dorodniejsze owoce, które potem wręczali swoim upatrzonym pannom. Głównie po to, by im się przypodobać. Był to też pewien rodzaj konkurencji pomiędzy dorastającymi chłopakami. Nie tylko o względy dziewczyn, ale także o to, kto zerwie największy owoc.
Matka Katarzyny nie protestowała, że okoliczna młodzież zbiera się w jej sadzie. Nie miała wystarczająco dużo czasu, by zająć się wychowaniem swoich dzieci, a co dopiero zaprzątać sobie tym głowę. W tej rodzinie dzieci w pewnym sensie wychowywały się same. Wydała ich na świat całkiem sporo, ale tylko czwórka została przy życiu. Zajęta rodzeniem dzieci, prowadzeniem sklepu i pracą na roli, na ogół pod koniec dnia padała ze zmęczenia, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ponadto  często chorowała.
Mąż Anny, zanim uległ śmiertelnemu wypadkowi, pracował na budowie z dala od rodzinnej wsi. I jak się można domyślić, na jego pomoc w domu nie można było liczyć. Dzielna i pracowita Anna mimo to się nie poddawała, każdego dnia mierząc się z przeciwnościami losu, który okazał się dla niej wyjątkowo okrutny.
Utrapieniem była jej najstarsza córka Katarzyna, a i syn Kryspin przysparzał zmartwień.
Kochliwa dziewczyna gromadziła wokół siebie wianuszek mężczyzn, co nie podobało się bogobojnej matce, a także kumom we wsi. Prócz tego Kaśka miała wielkie o sobie mniemanie i coraz to odrzucała kolejne względy zakochanych w niej młodych mężczyzn. Łamiąc im serca, sprowadzała na siebie gniew niejednego z nich, nie wspominając o ich matkach. Było do przewidzenia, że z czasem wykruszy się wianuszek adoratorów, zrażonych niestałą i wyniosłą postawą panny na wydaniu. I tak się stało.
Był jednak we wsi chłopak o imieniu Tobiasz, który, choć ubogi, zakochał się w niej do szaleństwa i nie zamierzał rezygnować z konkurów względem
dziewczyny, w gruncie rzeczy średniej urody i takoż samo inteligentnej. Miłość wszak swoje prawa ma i gdy wokół Katarzyny zrobiło się nieco „luźniej”, oświadczył się jej. Ale Kaśka nie marzyła bynajmniej o chłopcu z biednej rodziny, a o księciu z bajki, na którego ze względu na, umówmy się nienajlepszą reputację, nie zasługiwała. Toteż z marszu przegoniła biednego Tobiasza, szydząc z niego sromotnie:
- Ty?! Śmiesz mnie prosić o rękę? A kimże ty jesteś? Zwykłym gołodupcem! – nakrzyczała mu prosto w twarz.
Odrzucony Tobiasz przypłacił to chorobą. Co poniektórzy mieszkańcy wsi przebąkiwali, że próbował nawet z tego powodu popełnić samobójstwo. Na szczęście rodzicom udało się temu zapobiec. Pilnie też strzegli owej tajemnicy, w obawie, że po takim czynie lokalne środowisko się od niego odwróci, a w przyszłości o ewentualnej żonie mógłby sobie jedynie pomarzyć. Która kobieta chciałaby poślubić niezrównoważonego, słabego emocjonalnie mężczyznę? Żadna.
Wracając do naszej bohaterki… Katarzyna miała szczęście, albo może raczej, nieszczęście, że niedługo potem wybuchła wojna. W niedalekim lesie ulokowały się oddziały Armii Krajowej. Na wieść o tym, córka Anny postanowiła do nich dołączyć. Nie pomagały prośby i płacz matki. Uciekła z domu i odtąd jej domem stał się las, a rodziną… mężczyźni z oddziału AK. Co jakiś czas jednak pojawiała się w rodzinnym domu. Bynajmniej nie z tęsknoty za matką i rodzeństwem, a po prowiant dla kolegów z lasu. Potrafiła tak owinąć sobie wokół palca skołowaną matkę, wzbudzając w niej współczucie, że kobieta z czasem sama z dobroci serca zaczęła przygotowywać im jedzenie.
Podobno Kaśka była też łączniczką. Podobno, bo co poniektórzy nie dawali temu wiary. Sądzili, że jest z mężczyznami wyłącznie dlatego, bo to kobieta rozwiązła. Jak było naprawdę, wiedziała sama Katarzyna, która ową tajemnicę zabrała z sobą do grobu. Zmarła dożywszy niemal stu lat. Zanim jednak udała się na łono Abrahama, jeszcze sporo napsuła krwi matce i innym ludziom.
Po ucieczce z domu, jak mawiano, do lasu, szybko okazało się, że spodziewa się dziecka. Urodziła je i zostawiła na wychowanie swojej zapracowanej i schorowanej matce, jakby ta nie miała dość innych, związanych z czasem wojny kłopotów. Sama zaś szybko wróciła do lasu. Kilka miesięcy później, pozbawiony matczynej opieki kilkumiesięczny synek Kaśki rozchorował się i zmarł. Problemy, jeśli się pojawiają, to zazwyczaj całą gromadą. Tak też było w tym przypadku. Niebawem syn Kryspin, student pierwszego roku medycyny, został aresztowany przez Niemców, a niedługo potem rozstrzelany. W międzyczasie niejednokrotnie w domu Anny i w sklepie pojawiali się hitlerowcy z żądaniem  wydania im żywności, a bywało że i domagali się noclegu. Biedna Anna, by ratować rodzinę, zmuszona była godzić się na ich rozkazy, co z kolei mieszkańcy wsi mieli jej za złe. By jakoś załagodzić tę niekomfortową sytuację, czasem udzielała też schronienia… partyzantom. Nigdy do końca nie było wiadomo, kto aktualnie przebywa w jej domu, i na ile trzeba być ostrożnym, udając się po zakupy do sklepu.

Rodzinne tragedie nie zmieniły jednak Katarzyny. Dalej angażowała się w partyzantkę.
Mniej więcej w tym czasie pojawił się Antek. Dołączył do grupy akowców i od razu zakochał się w Kaśce. Kobieta była mu nawet przychylna i zaczęto wróżyć im rychłe małżeństwo. Być może, a nawet na pewno by do tego doszło, bo Antek nie grzeszył brakiem urody i jak się przechwalał, pochodził z bogatej rodziny. Był wysoki i bardzo przystojny, czarujący i miły. Był też myśliwym i często polował na zwierzynę. Tyle że któregoś dnia, zasadzając się na nią, całkiem nieoczekiwanie napatoczył się na Kaśkę uprawiającą seks w leśnych okowach z jednym z akowców. I to był w zasadzie koniec ich znajomości, gdyż Antek nie mogąc znieść takiego afrontu, postanowił zmienić oddział. Wyjechał w okolice Łodzi i tam walczył w szeregach AK, także jeszcze przez jakiś czas po zakończeniu wojny, przeciwko nowym władzom Polski Ludowej. W końcu jednak wrócił do rodzinnych stron. Prawdopodobnie za swoją działalność miał być aresztowany, przynajmniej tak utrzymywał, ale by tego uniknąć, zgodził się przystąpić do komunistów. Wkrótce też przysłużył im się niemało.
Niemal w tym samym czasie za działalność antypaństwową Katarzyna została osadzona na kilka lat w więzieniu. Antek dowiedział się o tym przez przypadek. Szybko postarał się o pozwolenie na widzenie z nią. Mimo żalu, jaki nadal nosił w sercu za haniebną zdradę swojej niedoszłej żony, wciąż coś jeszcze do niej czuł. Postanowił dopomóc kobiecie i wyciągnąć ją z więzienia.
Nie było to łatwe, ale było możliwe, gdyż w między czasie szybko awansował i szczycił się rozlicznymi znajomościami z towarzyszami z Komitetu Centralnego PZPR. Tyle że kobieta nie chciała z nim rozmawiać. Napluła mu w twarz, sądząc, że to za jego sprawą znalazła się za kratami, choć w gruncie rzeczy tak nie było. Wydał ją inny zawiedziony kochanek. Nawiasem mówiąc, jego nazwisko udało się Antkowi ustalić, choć wiedzą tą z niewiadomych powodów z nikim nie chciał się podzielić. Zanim jednak tamtego pamiętnego dnia Antek opuścił więzienie, w którym przebywała Katarzyna, spytał na koniec, czy chce coś przekazać matce. Wtedy nieoczekiwanie kobieta straciła całą swoją butę, wyraźnie się rozklejając. Płaczliwym głosem rzekła:
- Powiedz jej, że bardzo ją przepraszam, a córce, że wkrótce wrócę do domu i się nią zajmę…
- Jak to, córce? – zdziwił się mężczyzna.
Nie miał pojęcia, że tuż po wojnie Katarzyna urodziła córkę, którą starym zwyczajem musiała zająć się jej matka. Antek, choć twardziel, i jak typowy mężczyzna mający problem z okazywaniem uczuć, nie mógł nadziwić się jej słowom.
- Jak to, że się nią zajmiesz? Tylko tyle? Nic więcej? Nie chcesz jej powiedzieć, jak bardzo ją kochasz? – spytał nieco zaskoczony.
Nie doczekał się jednak odpowiedzi. Katarzyna ukryła twarz w dłoniach, a potem kazała mu się wynosić. Przyglądał jej się jeszcze przez chwilę. Tamten widok utkwił mu w pamięci na zawsze. Była  brudna, w jakichś więziennych łachmanach, rozczochrana, brakowało jej kilku zębów. Trudno było zgadnąć, czy utraciła je na wskutek braku odpowiedniej higieny , bądź jedzenia, czy też był to efekt rozlicznych przesłuchań przez milicjantów i straż więzienną. W każdym razie wyglądała jak jej własny cień. Tak zapamiętał ją z tamtego czasu.
- Naprawdę nie chcesz nic więcej jej przekazać? – Spytał ponownie, ale kobieta kolejny raz splunęła. Tym razem na jego buty.
- Chyba rozumiem. Wydałaś ją na świat, ale nie zdążyłaś jej pokochać… A może po prostu nie potrafisz?
Po chwili dodał:
- Chyba tak. Zawsze przytłaczała cię miłość własna…
Zanim na dobre opuścił pokój widzeń, zasugerował, że może pomóc w jej uwolnieniu, ale na pewnych zasadach. Katarzyna jednak odmówiła, nim je jeszcze poznała. Wulgarnymi słowami obrzucała mężczyznę, co spowodowało, że pilnujący ich rozmowy strażnik zabrał ją z powrotem do celi.
W rzeczywistości Antek przyczynił się do skrócenia jej wyroku, ale nikomu nie mógł tego zdradzić. Komunistyczny reżim rządził się swoimi prawami. Takie były to czasy.
Oboje, Antek i Katarzyna, mieszkali w sąsiednich wsiach do końca swoich dni. Nigdy potem nie spotkali się już na prywatnym gruncie. Czasem tylko przelotnie, najczęściej gdzieś w środkach komunikacji publicznej, albo przypadkowo na jakichś lokalnych zebraniach wpadali na siebie, ale na dyżurnym dzień dobry i do widzenia sprawa się kończyła.

Po wyjściu naszej bohaterki z więzienia, z wiadomych powodów, trudno było jej znaleźć jakąkolwiek pracę. Mimo że pracy przy odbudowie kraju nie brakowało, nie mogła na nią liczyć. Potrzebowała też dokończyć naukę w szkole handlowej, przerwaną przez wybuch wojny. Matka wystarała się więc dla niej o lokum u rodziny mieszkającej w mieście powiatowym, by córka mogła swobodnie, bez dojazdów, uczęszczać do szkoły. Katarzyna jednak do pilnych uczennic nie należała. Toteż dołożyła starań, by znaleźć pracę, a naukę kontynuować wieczorowo. W końcu jakimś cudem (różnie na ten temat szemrano) udało jej się zostać referentką w biurze, pomocą księgowej, w jednej z państwowych instytucji. Długo nie zagrzała tam miejsca, ale była to pewnego rodzaju przepustka, która otwierała jej kolejne drzwi, dotąd przed nią zamknięte. Niedługo potem opuściła miasto i kontynuowała pracę w jej rodzinnej wsi w pegeerowskim zakładzie. Przez cały czas niewiele wciąż interesowała się córką.
Równolegle z pracą w PGR-e Katarzyna prowadziła swoją działalność charytatywną. Tym sposobem w domu była niemal gościem. Wiecznie zajęta, kimś lub czymś, bardzo dbała o to, by przypochlebić się ludziom w okolicy. Mawiano wówczas we wsi, że postępuje tak nie tyle dla dobra innych, co raczej dla uspokojenia swojego sumienia. Czy miał to być rodzaj odkupienia win, nie wiadomo. Patrząc na to z boku, tak właśnie to wyglądało.
Katarzyna na tyle była pochłonięta życiem innych ludzi, potrzebujących wsparcia i różnego rodzaju pomocy, że dla rodziny nie miała kompletnie czasu. Był to swoisty paradoks, bo osobami, które najbardziej potrzebowały jej zainteresowania i pomocy, były właśnie córka i stara matka. Ale zadziałała tu jakaś dziwna blokada…
Działalność charytatywna ma to do siebie, że wolontariusze na swojej drodze spotykają zwykle wiele różnych ludzi. Nie tylko ubogich, chorych, czy poszkodowanych przez los, ale także ludzi dobrej woli, sponsorów i lekarzy. Poza tym, któż we wsi wie lepiej, komu należy się pomoc, jak nie lekarz czy ksiądz. Toteż poniekąd zmuszona była z nimi się kontaktować. O ile wiejski ksiądz nie wzbudzał w niej jakiegoś szczególnego zainteresowania, o tyle młody, bardzo przystojny lekarz z wiejskiego ośrodka zdrowia już tak. Co prawda był żonaty, ale jak się potem okazało, nie przeszkadzało to jej podkochiwać się w nim. Na początku, by móc jak najczęściej go widywać, zaprzyjaźniła się z jego żoną, która nie przeczuwając zagrożenia, co jakiś czas zapraszała ją do domu na kawę i mały poczęstunek. Na szczęście młody, przystojny lekarz bardzo zakochany był w swojej żonie i nie dał się wciągnąć Katrzynie w żadne intrygi. Dla Kasi jednak każdy dzień bez jego widoku, bez spotkania się z nim, był dniem straconym. Toteż pod pretekstem swojej działalności charytatywnej nieustająco zjawiała się w jego gabinecie w ośrodku zdrowia. Choćby tylko po to, żeby spytać, czy nie pojawiła się jakaś nowa osoba, bądź rodzina, które trzeba by otoczyć specjalną troską. A gdy już weszła do jego gabinetu, przesiadywała tam zwykle godzinę, albo i dłużej. Nie przejmowała się tym, że w poczekalni na swoją wizytę u lekarza czeka rzesza schorowanych, obolałych pacjentów. Zwykle, gdy już opuszczała gabinet, pod jej adresem leciało kilka niewybrednych słów i obelg. Kobieta jednak była na nie uodporniona i głucha.
Mała Grażynka, córka Katarzyny, z biegiem lat stała się dorosłą Grażyną, i wyszła za mąż. Na świecie pojawiły się wnuki, a wraz z nimi cień nadziei, że być może one wzbudzą w niej tak zwane babcine uczucia, co z kolei zatrzyma ją chociaż częściowo w domu. I kto wie, może poprawią się przez to rodzinne stosunki.
Nic bardziej błędnego. Zainteresowanie wnukami ograniczało się do wręczania im pieniędzy przy każdej okazji, a z czasem i bez okazji. Wnuki bowiem szybko nauczyły się wykorzystywać „babkę zbowidkę”, jak ją nazywały, co nierzadko można było usłyszeć z ich ust.

Cała ta heca, jak mawiali niektórzy, z jej charytatywnością, trwała tak długo, jak długo dopisywało jej zdrowie. A przyznać trzeba, miała go dostatecznie dużo, bo aż do końca swoich dziewięćdziesięciu ośmiu lat! Pod koniec życia, gdy już nogi odmawiały jej posłuszeństwa, kazała, ba(!), wręcz wymuszała na bliskich, by wozili ją po różnych zebraniach organizacji, do której należała, na spotkania osób niepełnosprawnych, emerytów, itp. A że emeryturę miała zbowidowską, czyli jak na tamte czasy całkiem wysoką, każdego z nich sowicie nagradzała pieniędzmi.
- Chociaż tyle od niej dostaliśmy – powiedziała kiedyś jej córka, Grażyna, do Zofii, która to w międzyczasie wyszła za mąż za jej krewnego. Tym samym stała się członkiem rodziny, trochę dalszym, ale jednak.
Zofia poznała historię jej matki bynajmniej nie dzięki niej, ale właśnie dzięki… Antkowi.
Sama Grażyna niechętnie mówiła o matce. Jeśli już, to nie ukrywała żalu o jej brak uczuć do własnego, jedynego dziecka.
- Nie opiekowała się mną, więc na dobrą sprawę nic nie jestem jej winna – mawiała, gdy matka u kresu swoich sił potrzebowała opieki dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Mimo to nie pozostawiła jej na łasce losu. Zachowała się jak na córkę przystało i do końca opiekowała się matką.
Przypadek sprawił, że wspomniany Antek, ten sam, który omal co nie został mężem Katarzyny, był… wujem Zofii z linii jej matki. To on opowiedział jej o skomplikowanych relacjach między nimi i trudnym charakterze matki Grażyny. To za jego sprawą poznała historię kobiety i nieco ciekawostek wiernie oddających klimat tamtych wojennych, a także późniejszych lat.
Zofia nie byłaby sobą, gdyby wtedy nie zadała mu tego najważniejszego pytania:
- Przyznaj się, wujku, nie potrafiłeś wybaczyć jej zdrady, dlatego przedstawiasz ją w niekorzystnym świetle. Może po prostu przemawia przez ciebie żal? Czasem tak bywa. Potrafię to zrozumieć.
A potem dodała:
- Musiała mieć przecież jakieś zalety… skoro się w niej zakochałeś.
- Pewnie miała. A nawet na pewno miała. Tyle że szala zalet i wad wyraźnie przechylała się w tę drugą stronę – odparł zdecydowanie.
Z natury nieufna Zofia spytała także, czy jego wersję mógłby ktoś potwierdzić.
- A jakże! Zapytaj Tobiasza.
- Mam pytać kolejnego zawiedzionego narzeczonego? Nie będzie obiektywny.
Na te słowa wuj Antoni wyprostował swoje nadwyrężone zębem czasu plecy, przyjmując postawę żołnierza gotowego do strzału. Odwrócił się na pięcie i sięgnął do szuflady sekretarzyka, w którym przechowywał pamiątki z czasów niemieckiej okupacji i radzieckiej dyktatury. Wyjął z niej zdjęcie wielkości pocztówki, po czym oznajmił:
- Weź! Pożyczam ci je. Niewielu z nich zostało przy życiu, ale kogoś na pewno odnajdziesz. Powiedzą ci to samo!
Na zdjęciu znajdowała się grupka młodych ludzi, żołnierzy AK. Na odwrocie wynotowane były ich nazwiska. Chwilę trzymała zdjęcie w dłoniach, przyglądając się każdemu z nich z osobna. Na czele, w pierwszym rzędzie stała Katarzyna. Młoda, wychudzona, niepodobna do tej, którą znała Zofia.
- Była jedyną kobietą w waszych szeregach? – nie mogła się nadziwić.
- Tak – przyznał wuj. – O takich kobietach mawiano wtedy, najdelikatniej mówiąc, markietanki. Markietanki ciągnęły zwykle za wojskiem. Po co? Można się domyślić. Czasem szykowały jedzenie, reperowały podarte mundury, ale przede wszystkim…
- Nie kończ, wuju! Chyba się domyślam.
W końcu zrozumiała, dlaczego Grażyna ani pozostała rodzina Katarzyny nie chcieli rozmawiać na ten temat. Zapewne ich marzeniem było, by historia zapomniała o niej. Tak byłoby dla nich najwygodniej. Tyle że do końca nie było to możliwe.
Błędy wpisane są w naturę każdego człowieka. Niektórych, niestety, nie da się naprawić, ani odkupić dobrymi czynami. One pozostają w naszych myślach i w myślach napotkanych po drodze osób. Na zawsze. Są jak skaza na twarzy, piętno na duszy i ciele, z którym trzeba żyć aż do ostatnich naszych dni.
Bywa że muszą mierzyć się z nimi kolejne pokolenia, które następstwa tych błędów dziedziczą po nas i chcąc nie chcąc, zmuszone są przyjąć spadek z tak zwanym „dobrodziejstwem inwentarza”. W tym przypadku nie działa prawo do odmowy jego przyjęcia…

Opowiadanie oparte jest na prawdziwych wydarzeniach. Imiona i inne nazwy własne zostały zmienione.