czwartek, 31 maja 2018

Ożenek - opowiadanie


Ciepły, majowy ranek nastrajał całkiem optymistycznie. Dorodny krzew bzu rosnący w bezpośrednim sąsiedztwie studni właśnie zakwitł w całej swej okazałości, ciesząc oczy domowników. Ponadto liliowe kwiaty wydobywały z siebie zniewalającą woń. Razem z innymi drobnymi kwiatami na przydomowej grządce stanowiły doskonałą oprawę mającej odbyć się tego dnia uroczystości. Przez uchylone okno w kuchni słychać było głośne rozmowy kucharki z pomocami kuchennymi. Co raz rozlegały się ich śmiechy na przemian z odgłosem klepanych kotletów i postukiwaniem kuchennych naczyń.
Pan młody, ubrany w śnieżnobiałą koszulę i ciemne spodnie, przez jakiś czas wyglądał z okna werandy. Zdawać by się mogło, lustrował plac przed domem i niewielki ogród, w którym miało odbyć się weselisko. W końcu opuściwszy swoje miejsce, a następnie ganek, przeciągnął się leniwie, a potem spojrzał w niebo, by niemal natychmiast odwrócić wzrok. Oślepiony promieniami słonecznym przetarł oczy, po czym ruszył w kierunku niewielkiego ogrodu, gdzie kilkanaście kroków dalej zamierzał zaczerpnąć wody ze studni. Eryk nie należał do osób uczynnych, ale w takiej chwili gotów był o tym zapomnieć. Głównie za sprawą matki, która go o to poprosiła. Z zapałem więc chwycił za żelazną korbkę i energicznie zaczął nią kręcić. Drewniany kołowrót przy studni wydał z siebie piszczące odgłosy wespół z metalowym łańcuchem, który nawijany na jego korpus z każdym okrężnym ruchem korbki stawał się coraz krótszy. Na jego końcu umocowane było emaliowane wiadro, mocno już podniszczone.
- Zostaw tą wodę! – Pokrzykiwał ojciec Eryka, Alojzy, dojrzawszy z oddali swojego synalka. – To robota dla bab! Zmoczysz sobie koszulę i portki!
- Kucharka prosiła, żeby jej pomóc, bo nie nadąża… - odpowiedział nieco zdezorientowany.
Nie bardzo wiedział, co w tej sytuacji uczynić. Słowo ojca przeciwko prośbie matki. Zdarzało się tak często. Zwykle wtedy słuchał jego, bo przecież ojciec był w tej rodzinie najważniejszy.
- Kucharka, Kucharka! – irytował się ojciec. – Głupia baba! Niech sobie sama nanosi wody! To twój dzień! Szanuj się, chłopie! Lepiej zajrzyj do komórki i policz, czy ktoś nie podprowadził jakiejś flaszki! – dyrygował.
Eryk słuchał go bezwzględnie, toteż słowa rodzica natychmiast wziął sobie do serca i powędrował we wskazane miejsce. W ogóle dla młodego żonkisia, który kilka godzin później miał wziąć ślub, ojciec był wyrocznią we wszystkich sprawach. Niekiedy odnosiło się wrażenie, że jest pod jego przemożnym urokiem i usiłuje we wszystkim go naśladować. Najmłodszy z czterech synów, wychowany w wiejskiej chałupie, w ubogiej rodzinie, poza nim nie znał żadnych innych autorytetów, za wyjątkiem może kierownika w fabryce, w której od niedawna pracował. Nie znał też świata. A ten, który był wokół niego nie przedstawiał się najkorzystniej i kończył się na mieście powiatowym. Ponadto pociąg do alkoholu, który stale dawał o sobie znać, mącił jego rozum na tyle skutecznie, iż często nie odróżniał on dobra od zła, przyjaciela od wroga, czy zwykłej ludzkiej głupoty. Nie wiedział, co to miłość i szacunek dla drugiej osoby. Latami patrzył, jak ojciec bezwzględnie odnosi się do jego matki, tudzież do braci, traktując ich wyłącznie instrumentalnie i niewolniczo, całkowicie ich sobie podporządkowując. Młodemu Erykowi najwyraźniej jednak taka postawa się podobała, bo wiernie naśladował swojego protoplastę we wszystkim, co sobą reprezentował.
- Zgadzają się! Nikt nie zwędził! – Krzyknął Eryk ponownie pojawiwszy się na podwórku przed domem.
Tymczasem napełnione po brzegi wodą wiadro stało sobie w najlepsze koło studni i czekało, aż ktoś się nad nim zlituje i dostarczy je do kuchni. Eryk nawet zrobił parę kroków w kierunku studni i zamachnął się, żeby je podnieść z ziemi, ale ojciec ostro go obsztorcował.
- Zawołaj tu swoją kobietę! Niech sama zaniesie! Może szybciej urodzi i nie będzie musiała iść do kościoła z brzuchem! – Drwił z jego przyszłej żony, Marty.
Nie mógł wtedy wiedzieć, że wypowiada to w złą godzinę.
Syn Alojzego nie był zadowolony z tego, że Marta jest w zaawansowanej ciąży, podobnie jak cała jego rodzina. Ale stało się i trzeba było stawić czoła przeznaczeniu. Rodzina Eryka długo nie chciała zgodzić się na ten ożenek. W końcu jednak uległa.
Były lata pięćdziesiąte ubiegłego stulecia. Zaledwie dziesięć lat po II wojnie światowej. Ludność z trudem radziła sobie z odbudową domów i zakładów pracy. Alojzemu udało się jednak znaleźć pracę dla czwórki swoich synów w pobliskiej fabryce i w miarę dobrze pożenić. Najmłodszy z nich jednak nie garnął się do założenia rodziny, a i kobiety do niego nie lgnęły. Nie cieszył się dobrą opinią. Zbyt często zaglądał do kieliszka i był człowiekiem bezwzględnym. Jakimś cudem jednak Marcie udało się do niego zbliżyć. Mężczyzna jednak nie zamierzał się z nią żenić. Wykorzystał i porzucił. Tyle że szybko okazało się, iż Marta jest w ciąży. Gdy we wsi gruchnęła o tym wiadomość, Alojzy był wściekły. Nie tak to sobie zaplanował. Marzył o lepszej przyszłości dla swojego najmłodszego synalka, a Marta była biedna jak mysz kościelna, średnio urodziwa i mawiano o niej wówczas, że „latała za mężczyznami”. Ile było w tym prawdy, trudno zgadnąć, ale stary Alojzy uznał to za obrazę stanu. Nic więc dziwnego, że jak tylko nadarzała się okazja, obrażał ją i pogardzał biedną przyszłą synową.
Ostatecznie Marta poszła z brzuchem do kościoła i oboje z Erykiem wzięli ślub. Wymuszony, ale zawsze to ślub. Skoro jest ślub, musi też być wesele. Choćby najskromniejsze ze skromnych, ale jednak wesele! Sproszono więc na nie najbliższą rodzinę i sąsiadów.
Był koniec maja. Ciepło i słonecznie. W ogrodzie rozstawiono kilka stołów pokrytych białymi obrusami. Alojzy nie zgodził się, by przybrać je kwiatami, ani nawet gałązkami mirty czy bukszpanu, jak to było w zwyczaju na wiejskich weselach. Walczył nawet z synem o ślubny bukiet. Kilka herbacianych róż było jego zdaniem wielką rozrzutnością.
- Pokrzywy! Tak, z nich powinna mieć bukiet! – wrzeszczał na Eryka. – Albo trzeba było nazbierać trawy na łące! Tak, trawa dla tej krowy byłaby najlepsza!
Alojzy był wściekły i nie przebierał w słowach. Zachowywał się niczym zły bulterier. Na wszystkich warczał i pokrzykiwał. I od samego ranka popijał wódkę, częstując nią także Eryka.
- To dla odwagi! Trzeba sporo odwagi, żeby poślubić coś takiego! Wstyd tylko przynosi rodzinie! No, pij! – Krzyczał, gdy ten wzbraniał się przed alkoholem, bo choć sam gorzałkę bardzo lubił, mimo wszystko do ołtarza zamierzał pójść trzeźwy.
Do końca jednak mu się to nie udało. Ksiądz wyczuł alkohol i po ceremonii zażądał, by ten natychmiast zjawił się w zakrystii. Podobno ganiąc młodego żonkisia, krzyczał na tyle głośno, iż słyszeli to niemal wszyscy goście weselni. On jednak był już wystarczająco wstawiony, że nic sobie z tego nie robić.
Matka Eryka, Maria, stała zawsze w cieniu swojego apodyktycznego męża i nie miała prawa w niczym mu się sprzeciwić. Teraz też, widząc jak sprawy się mają, bełkotała coś do siebie półgłosem, ale nie odważyła się skarcić syna. Ze wstydu chowała się za plecami innych, co i tak nie zmieniało sytuacji. Oczy gości skierowane były głównie na młodą panią, ale matka Eryka czuła ich palący wzrok także na sobie. Być może w głębi duszy poniekąd czuła się winna za to, że źle go wychowała.
Po powrocie z kościoła goście weselni zasiedli za stołami, oczekując na gorący rosół z makaronem i resztę przygotowanych na ten dzień smakołyków. I w chwili, gdy pierwsza waza z rosołem pojawiła się na stole, a za nią kolejne… skończyło się wesele. Dla panny młodej, niestety. Nieoczekiwanie zaczęła się akcja porodowa. Jak twierdziła Marta, grubo przed czasem, bo podobno niespełna dwa miesiące wcześniej. Co się potem działo, trudne było do opisania. W każdym razie zarówno ojciec pana młodego jak i sam Eryk nie mogli znieść takiej zniewagi, jak mawiali. I oboje zaczęli wlewać w siebie morze alkoholu.
Marta urodziła zdrowego syna i był to niewątpliwie powód do dumy, ale jej świeżo poślubiony małżonek, pijany nie ze szczęścia, a raczej ze złości, nie miał tego świadomości. Za to miał ją jej teść, który klnąc siarczyście i wyzywając ją od najgorszych, nie mógł darować synowej, że zepsuła wszystkim wesele. I zapewne pod wpływem swojego ojca następnego dnia Eryk kazał wynosić się swojej żonie wraz z dzieckiem z domu.
Rodzina panny młodej chcąc uniknąć plotek, pod osłoną nocą zabrała ją z domu rodzinnego Eryka do siebie. Posłano po nią wóz drabiniasty, na którym rozłożono snopki słomy, i położono na nich kobietę po połogu wraz z niemowlęciem. Tak dotarła do rodzinnego domu, który mieścił się pod lasem w sąsiedniej miejscowości, oddalonym o jakieś pięć kilometrów. Nie mniej jednak wieść o tym i tak szybko rozeszła się po okolicy.
Co działo się potem z jego żoną i dzieckiem owiane było tajemnicą. Dom na skraju wsi pod lasem był jakby odizolowany od reszty wsi i mało kto tam zaglądał. Jeśli już, to przyjmowany był w drzwiach i nie wpuszczany do środka. Miało to swoje plusy i minusy, ale ogólnie rodzina Marty była z tego zadowolona. Rodzice bardzo przeżywali to, co spotkało ich córkę. Sama zaś Marta, jak później opowiadała koleżance, płakała dniami i nocami.
Młody żonkiś i świeżo upieczony ojciec w jednej osobie podobno nie trzeźwiał przez dwa tygodnie. Ale w końcu musiał jednak udać się do pracy. Majster w fabryce zagroził bowiem, że go zwolni.
Eryk do pracy poszedł, ale po tym, jak zachował się wobec swojej żony, spotkał się tam z nieprzychylnością współpracowników. Niemal wszyscy stanęli murem za Martą. Napiętnowany nie mógł wytrzymać presji otoczenia i któregoś dnia posłał po Martę i małego Tadzia, i rozkazał, by z nim zamieszkali. Jak potem wspominała Marta, zgodziła się powrócić tylko i wyłącznie dla dziecka, bo nie chciała, by wychowywało się bez ojca.
Ani Eryk, ani jej teść nigdy nie przeprosili za swój niecny uczynek. Nie sprawili też, by czuła się wśród nich dobrze. Biedna Marta znosiła tam męki przez kolejne lata, rodząc Erykowi niemal rok po roku jeszcze dwóch synów.
W międzyczasie, Eryk został wezwany do urzędu gminy. Minęło bowiem przeszło pół roku od czasu jak urodził się mały Tadzio, a jego ojciec wciąż nie zgłosił narodzin syna w urzędzie stanu cywilnego, co było niedopuszczalne. Jak potem zdradził jednemu z kolegów pracującemu w urzędzie, stało się tak dlatego, że było mu wstyd pokazać się wśród urzędników. Wieść bowiem o tym, co się wydarzyło, rozniosła się wokół lotem błyskawicy.
Było coś jeszcze. Nieoczekiwanie naszły go skrupuły, albo raczej obawa przed ośmieszeniem przed własnym dzieckiem.
- Co ja powiem synowi jak dorośnie? Że urodził się w dniu naszego ślubu? Przecież będzie dopytywał o szczegóły. On nie może poznać prawdy. Znienawidzi mnie – podzielił się swoimi obawami ze znajomym z urzędu. – Wyrzuciłem przecież jego matkę wraz z nim z domu!
Znajomy Eryka rozumiał jego problem, ale patrzył na to z boku, a z boku wszystko przecież wygląda inaczej. Na uwadze miał głównie co innego.
- Nie boisz się, że pozna ją za sprawą osób postronnych? – dopytywał się. – Wtedy będzie jeszcze gorzej.
- Jeśli wszystko się wyda, powiem, że to zwykłe ploty…
Eryk kombinował jak mógł. Nadal dużo pił i nie szanował swojej żony. Ostatecznie uprosił kolegę, by sfałszował datę urodzin Tadeusza. I tym sposobem najstarszy syn Eryka „w papierach” był przeszło pół roku młodszy.
Mijały lata. Małżeństwo Marty i Eryka do przykładnych nie należało. Eryk stał się nałogowym alkoholikiem i siał postrach nie tylko w rodzinie, ale też w całej wsi. W fabryce był majstrem na jednym z oddziałów. Za jego pijaństwo nieraz zamierzano go zwolnić, ale ostatecznie nikomu się to nie udało. Dlaczego? Ano, Eryk był bardzo przebiegły. Zapisał się do PZPR. Same członkostwo  w szeregach partii to jednak za mało, by móc być nietykalnym. Trzeba było przysłużyć się towarzyszom w jakiś inny sposób. Stawiał więc wódkę komu się dało, a potem, gdy już kompanii od wódki byli „spacyfikowani”, wyciągał od nich różne potrzebne informacje. I zanosił do Powiatowego Komitetu Partii. Gdy to się wydało, ludzie zaczęli się od niego odwracać. Nawet własna żona, którą trzymał na krótkiej smyczy, niczym psa.
Ogólnie wiadomo, że pies, gdy zerwie się ze smyczy, po prostu ucieka, po drodze mogąc przy tym narobić wiele szkód. Trochę może to niefortunne porównanie, bo przecież ludzi nie powinno porównywać się do zwierząt. Ale czasem są one takie trafne i takie prawdziwe…
Któregoś dnia kierownik zakładu wezwał Martę do siebie na rozmowę.
- Pani Marto – zaczął zakłopotany. – Pani mąż ostatnio nie trzeźwieje. Na prośbę Komitetu otrzymał pewnego rodzaju ochronkę, ale to nie może trwać wiecznie. Zachowanie pani męża bulwersuje już nawet samych towarzyszy. Podobno jeden z nich ostatnio znalazł go zalanego w trupa w przydrożnym rowie. Padał wtedy deszcz, więc chyba nie muszę mówić, jak wyglądał. Towarzysze więc dali nam wolną rękę. Czyli oględnie mówiąc, do nas należy teraz decyzja, co dalej z nim zrobić. A my zamierzamy go zwolnić…
- Rozumiem, ale co ja mogę zrobić? – martwiła się Marta.
Od jakiegoś czasu sama, mimo trójki małoletnich dzieci, zatrudniła się w fabryce, bo mąż przepijał wszystkie pieniądze. Ledwo wiązali koniec z końcem.
Logicznym wydawało się, że skoro nie poradziło sobie z nim szefostwo fabryki ani towarzysze z Komitetu, tym bardziej nie zdołałaby nic z tym zrobić sama Marta. Tamtego dnia jednak kierownik zasugerował jej coś, co nie przestawało spędzać jej sen z powiek.
- Niech pani zostawi tego dziada! Proszę żyć własnym życiem i cieszyć się nim. Wiem, że to trudne, ale może jednak trzeba spróbować.
Na początku Marta nie przyjmowała tego do wiadomości. Była praktykującą katoliczką, a zgodnie z jej religią takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. Żona miała trwać przy mężu do końca swoich dni, choćby ten bił, pił i wyczyniał, co tylko przyszło mu do głowy. Marta nie zamierzała łamać dogmatów swojej wiary ani przysięgi małżeńskiej. I pewnie tak by pozostało, gdyby na oddziale, na którym pracowała nieoczekiwanie nie zmienił się majster.
W miejsce przechodzącego na emeryturę poprzedniego zatrudniono młodego, bardzo przystojnego mężczyznę. Wysoki, wysportowany, ciemnowłosy, z charakterystycznie poskręcanymi w loki włosami, i nade wszystko spokojny i opanowany. Od razu spodobał się wszystkim paniom tam pracującym. Kobiety wręcz biły się o jego względy, ale Piotr nie był chętny na żaden romans ani na nic więcej. Dowiedział się o trudnej sytuacji Marty i pewnego dnia poprosił ją do swojego biura.
- Proszę napisać prośbę o pomoc finansową – zasugerował. – Postaram się jakoś pani pomóc. Na pewno coś uda się załatwić z funduszu socjalnego.
- Dziękuję bardzo, ale może lepiej nie – zawahała się.
Długo trwało, zanim Piotr przekonał ją, że niepotrzebnie zamartwia się tym, co powiedzą o tym zazdrosne koleżanki i koledzy.
- Biorę ich na siebie. Proszę napisać tą prośbę i przynieść mi najpóźniej do końca tygodnia. W poniedziałek mamy naradę, więc chciałbym to na niej przedstawić – niemal rozkazał kobiecie.
Marta napisała. A że jej edukacja szkolna skończyła się na szkole podstawowej, miała kłopoty z odpowiednim sformułowaniem pisma. Zachodziła więc do biura majstra niejednokrotnie z różnymi pytaniami. Nie spodobało się to innym pracownikom i zaczęli plotkować na jej temat, że niby mają romans. Któregoś dnia jedna z pracownic, która na celownik obrała sobie Piotra, z zazdrości i ze złości zarazem, po drugiej zmianie zamknęła ich razem w biurze. Ukartowała to wcześniej z innymi koleżankami. Zanim Piotr dodzwonił się na portiernię i zanim portier dotarł na oddział z zapasowymi kluczami, minęło sporo czasu. Zrobiło się późno. Piotr więc z troski o bezpieczny powrót Marty do domu postanowił ją odprowadzić. Co wydarzyło się w trakcie odprowadzki można było zgadywać. W każdym razie dokładnie dziewięć miesięcy później Marta urodziła swojego najmłodszego, czwartego synka. Eryk chyba do końca swoich dni nie był świadomy, że to nie jego syn. Co prawda we wsi wszyscy się naśmiewali, bo najmłodsze dziecko Marty, gdy tylko troszkę podrosło, było uderzająco podobne do Piotra. Tak bardzo był do niego podobny, że niepotrzebne byłyby żadne testy DNA. Ciemnowłosy, z takimi samymi loczkami na głowie, jakie miał Piotr, mały Andrzejek w niczym nie był podobny do swoich rodziców ani do starszych braci.
Na złośliwości, które padały pod adresem Marty, odpowiadała zawsze w ten sam naiwny sposób: „Że będąc w ciąży, zapatrzyła się w Piotra”.
W dzisiejszych czasach takie tłumaczenie by nie przeszło. Ale czasy PRL-u miały to do siebie, że trudno było zrozumieć wiele rzeczy i ludzkich zachowań.
Nieszczęsny Eryk kilkanaście lat później niemal zapił się na śmierć. Któregoś dnia po prostu po pijaku spadł z rusztowania i zabił się. Marta do końca przy nim trwała, próbując zaklinać rzeczywistość. W szpitalu, do którego wtedy trafił dokonał żywota, choć nie musiało tak być. Gdyby żona Eryka przyznała się do tego, że jej mąż jest alkoholikiem, jak stwierdzili potem lekarze opiekujący się nim, do kroplówki dostałby także alkohol. Nagłe odstawienie go spowodowało szok dla organizmu i Eryk zmarł. Marta jednak wstydziła się za męża i próbowała to zataić, nie wiedząc, że tym sposobem sama wysłała go na tamten świat.
W międzyczasie synowie dorośli, ożenili się i założyli własne rodziny. Alkoholizm ich ojca miał jeden plus. Po latach gehenny spędzonych z ojcem pijakiem, cała czwórka czuła odrazę do alkoholu. Żaden z nich nigdy go nie tknął. Do dzisiaj wszyscy są abstynentami.
Niedawno najstarszy z nich, Tadeusz, obchodził okrągłą rocznicę urodzin. Było hucznie i bogato. Na przyjęciu pojawiła się niemal cała liczna rodzina i kilkadziesiąt znajomych.
Biedak, nie wiedział, że tak naprawdę powinien obchodzić ją siedem miesięcy wcześniej. Niestety, ojciec zabrał tajemnicę do grobu. Tak jak większość rodziny, będąca wtedy świadkami na ślubie jego rodziców 
.i zarazem urodzin Tadeusza. Przy życiu została już tylko staruszka matka zmagająca się z demencją i nieliczni znajomi, niewtajemniczeni w to, co zdarzyło się przed laty. 
Tylko kuzynka Zofia, której matka opowiedziała tę historię, znała całą prawdę.
Wznosząc toast za zdrowie Tadeusza w rocznicę jego urodzin, zastanawiała się, czy powinna mu ją zdradzić, czy też zatrzymać dla siebie. Podejrzewała też, że najmłodszy kuzyn, dziś kilkudziesięcioletni mężczyzna, nie wie kto jest jego prawdziwym ojcem.
Wiele razy zadawała sobie pytanie, czy ma prawo zdradzić im rodzinny sekret. W końcu jednak uznała, że skoro rodzice żadnemu z synów nigdy nie wyjawili prawdy, pewnie tak miało pozostać. Widocznie los napisał im taki, a nie inny scenariusz.

Jest to opowieść oparta na faktach. Imiona i nazwiska zostały zmienione.

czwartek, 17 maja 2018

CZEKAM NA LEPSZY CZAS


W zakamarkach smętnej duszy
smutne elfy ronią łzy
gra na strunach wiolonczeli
strach, co wniknął  nawet  w sny

lęk rozsadza mnie od środka
wespół z żalem, jak ten ogień
pali wszystko na swej drodze
co mi dotąd było drogie

oddaliły się od siebie
myśli ciepłem naznaczone
jak bieguny przeciwległe
skryte tkwią gdzieś zamrożone

czasem tylko nikły promień
beznamiętnie muśnie psyche
lecz nie zdoła jej ocieplić
jego ciepło nazbyt liche